Historia

Zapach piasku

ignisdei 0 1 rok temu 331 odsłon Czas czytania: ~22 minuty

Opar­ty o ścia­nę mau­zo­leum Sa­bi­ny, li­czy­łem spa­da­ją­ce kasz­ta­ny.

Raz po raz ude­rza­ły głu­cho w twar­de tafle na­grob­ków, roz­trza­sku­jąc się z gło­śnym hu­kiem. Obe­schłe sko­ru­py pę­ka­ły, wy­da­jąc ostat­nie tchnie­nie, wy­plu­wa­ły krwi­ście czer­wo­ne po­tom­stwo.

W ko­ro­nach wy­so­kich, sta­rych drzew, ćwier­ka­ły wró­ble. Chma­ry mo­ty­li uno­si­ły się w po­wie­trzu, tań­cząc de­li­kat­nie na wie­trze. Ko­lej­na cie­pła je­sień, wła­śnie takie uwiel­bia­łem. W takie dni w po­wie­trzu, czuć nie­śmia­ło za­pach umie­ra­nia, po­wol­ny, słod­ki jesz­cze nie­do­strze­gal­ny, bo po mi­strzow­sku wkom­po­no­wa­ny w oto­cze­nie. Wszyst­ko zwal­nia, gdy słoń­ce „szo­ru­je ko­la­na­mi” po nie­bo­skło­nie.

Kwia­ty w wa­zo­nach, wabią jesz­cze chma­ry, szy­ku­ją­cych się do snu owa­dów. Trze­ba uzu­peł­nić za­so­by ener­gii, nim przyj­dą przy­mroz­ki.

Cie­pły, po­ry­wi­sty wiatr, tar­gnął mą si­wie­ją­cą czu­pry­ną. Ostre, je­sien­ne słoń­ce draż­ni­ło twarz, przy­pie­ka­jąc stare bli­zny.

– Hej! – Usły­sza­łem za ple­ca­mi.

Parka na­sto­lat­ków stała tuż za mną. Chło­pak głup­ko­wa­to się uśmie­chał, przedep­tu­jąc z nogi na nogę – jakby coś brał.

– Cze­kaj tu! – na­ka­za­ła to­wa­rzysz­ka, po­py­cha­jąc go w kie­run­ku ławki.

– Prze­pra­szam pana. Czy wie pan gdzie leży…? – urwa­ła, bo chło­pak do­go­nił ją, chwy­ta­jąc za­ma­szy­ście w talii.

– Zo­staw! – krzyk­nę­ła.

– Niu­nia zo­bacz! – od­parł chło­pak, omia­ta­jąc ręką prze­strzeń. – Za­je­bi­ste!

Gro­bo­wiec Sa­bi­ny był, na­praw­dę im­po­nu­ją­cy, ni­czym hin­du­ski Taj Mahal.

Ob­ró­ci­łem twarz w kie­run­ku py­ta­ją­cej, uka­zu­jąc swe ob­li­cze w peł­nej kra­sie.

Chło­pak cof­nął się o krok a dziew­czy­na wy­raź­nie po­bla­dła.

– Wi­dzia­łaś Kotek? Fredy Kru­ger nor­mal­nie – szep­nął do to­wa­rzysz­ki.

– Kogo szu­ka­cie? – od­par­łem, igno­ru­jąc chło­pa­ka a pa­trząc dziew­czy­nie pro­sto w oczy.

– Grobu, Ha­li­ny Ma­tu­szak, na­uczy­ciel­ki – do­da­ła.

– Idąc w kie­run­ku krzy­ża, skręć wcze­śniej w lewo, bę­dzie tam wy­so­ka sosna -wy­ja­śni­łem.

– Dzię­ku­ję – rze­kła dziew­czy­na, ru­sza­jąc w drogę.

 – Chwi­la! – Ale to nic wam nie da! – do­da­łem, – po­grzeb jutro, za go­dzi­nę do­pie­ro ru­szam z ko­par­ką.

– No to za­je­bi­ście, dzię­ku­je­my bar­dzo – od­par­ła, prze­kli­na­jąc pod nosem. Od­wró­ci­ła głowę, od­su­wa­jąc z lekka na bok part­ne­ra, który trzy­mał ją w talii, bro­dząc usta­mi w buj­nych, blond wło­sach.

– Po­cze­kaj! – za­wo­ła­łem w stro­nę dziew­czy­ny. – Je­steś uczen­ni­cą Ha­li­ny?

Dziew­czy­na znów przy­sta­nę­ła, ob­ró­ci­ła ku mnie twarz.

– Nie, to była moja cio­cia – od­par­ła.

Rze­czy­wi­ście, pod agre­syw­nym ma­ki­ja­żem, lśni­ły pięk­ne, nie­bie­skie oczy, mojej sta­rej zna­jo­mej.

– Je­stem córką Beaty Zim­niak.

– Dziw­ne, wujek Piotr nie po­wie­dział ci, kiedy po­grzeb? – spy­ta­łem.

– Wujek Piotr, nie roz­ma­wia z nami– rze­kła dziew­czy­na – cio­cia Syl­wia dzwo­ni­ła do mamy, stąd wiem.

-Znał Pan moją mamę? spoj­rza­ła py­ta­ją­co.

-Pew­nie, od­par­łem, cho­dzi­li­śmy razem do szko­ły – ty pew­nie je­steś Na­ta­lia? – spy­ta­łem. – Ha­li­na nas oboje uczy­ła.

-Tak?, to faj­nie, że znał pan moją mamę – do­da­ła.

– Co u niej? – spy­ta­łem.

– Chora, nie wsta­je – od­par­ła.

– No tak, sły­sza­łem, przy­kro mi. Po­zdrów od…– urwa­łem, bo wtrą­cił się jej to­wa­rzysz, cią­gnąc dziew­czy­nę za rękę.

– Idziesz czy zo­sta­jesz? – spy­tał z wy­rzu­tem.

– Od kogo po­zdro­wić? – za­wo­ła­ła ku mnie – Od Ola! – od­par­łem.

***

Było raz trzech kum­pli: Jorge, Zimny i Olo. Przed laty tra­fi­li do jed­nej klasy w li­ceum w Bo­brze­ni­cy. Jorge był przy­stoj­ny, śnia­dy, do­brze ubra­ny i szar­manc­ki, choć nędz­nej po­stu­ry. Do ich klasy cho­dzi­ła też ona: Sa­bi­na Ko­strze­wa. Była cho­dzą­cym ide­ałem. Miała ciem­ne, krę­co­ne włosy, bar­dzo wy­ra­zi­ste jak na na­sto­lat­kę ko­bie­ce kształ­ty, ładną buzię i nie­bie­skie oczy. Po­do­ba­ła się nie­mal każ­de­mu. Gdy szła ko­ry­ta­rzem w let­niej su­kien­ce, stu­ka­jąc ob­ca­sa­mi, pra­wie pły­nę­ła w po­wie­trzu. Lu­dzie od­wra­ca­li się wpa­tru­jąc w to nie­ziem­skie zja­wi­sko. Jorge z Zim­nym, kon­ku­ro­wa­li o jej wzglę­dy. Nie­ste­ty Zimny mimo po­stu­ry grec­kie­go he­ro­sa, urodą nie grze­szył. Olo zaś, był dla niej tylko przy­ja­cie­lem, po­wier­ni­kiem spraw ser­co­wych. Ona wy­bra­ła la­ty­no­skie­go cher­la­ka o przy­stoj­nych ry­sach i za­sob­nym port­fe­lu ta­tu­sia.

Wo­łom­scy wró­ci­li do kraju, pod ko­niec lat osiem­dzie­sią­tych, Kle­mens z synem. Co rusz la­ta­li do Mek­sy­ku w in­te­re­sach. Jorge mówił, że oj­ciec po roz­wo­dzie z matką, po­zwa­lał mu się z nią wi­dy­wać, ile­kroć byli w Ame­ry­ce. Mieli dziw­ne ukła­dy. Ona miesz­ka­ła gdzieś w re­zer­wa­cie Nan­ciy­aga w po­bli­żu je­zio­ra Ca­te­ma­co, 30 km od wy­brze­ża Za­to­ki Mek­sy­kań­skiej. Miała w sobie krew hisz­pań­skich plan­ta­to­rów, ale też Majów, Ol­me­ków i oczy­wi­ście ich spad­ko­bier­ców Az­te­ków.

Stan Ve­ra­cruz, był jed­nym z naj­więk­szych ośrod­ków wy­do­by­cia ropy naf­to­wej w Mek­sy­ku. Na ropie, wła­śnie do­ro­bił się Kle­mens Wo­łom­ski.

Matka Jorge Maria, na­to­miast była kimś waż­nym w swym ple­mie­niu. Jorge śmiał się, że po­dob­no wie­rzy­ła w swe mi­stycz­ne po­cho­dze­nie. Jej przo­dek po­cho­dzić miał ,we­dług le­gend z pro­stej linii od pre­hi­sto­rycz­nej isto­ty, zwa­nej: We­re-ja­gu­ar.

Stwo­ry te w sztu­ce pre­ko­lum­bij­skiej, przed­sta­wia­ne były jako ludz­kie nie­mow­lę­ta z cha­rak­te­ry­stycz­ną z kocią twa­rzą, sko­śny­mi mig­da­ło­wy­mi ocza­mi, du­ży­mi oczo­do­ła­mi i wiel­ki­mi kłami .

Matka dała mu nawet po­są­żek sta­no­wią­cy kopię mo­nu­men­tu z Te­noch­ti­tlan, uka­zu­ją­ce­go ja­gu­ara ko­pu­lu­ją­ce­go z le­żą­cą ko­bie­tą.

– Ob­le­śne – ma­wiał Olo. Jed­nak Jorge trak­to­wał pa­miąt­kę ro­dzin­ną z sza­cun­kiem. On za­wsze był obec­ny du­chem tam i tu.

***

Ten cmen­tarz jest stary, spo­czę­ły tu dzie­siąt­ki po­ko­leń au­to­chto­nów, grze­bie­my na­szych na ich trum­nach. Z roku na rok, drze­wa gubią li­ście a te wy­mie­sza­ne z prze­no­szo­nym przez wiatr pia­skiem, bu­du­ją glebę. Sto­jąc więc w wy­ko­pie, stoję tam gdzie lu­dzie, przed wie­ka­mi, że­gna­li zmar­łych. Cmen­tarz leży na fa­li­stym te­re­nie, trze­ba wciąż ob­ser­wo­wać war­stwy prze­kro­ju wy­ko­pu. Ko­rze­nie drzew je znie­kształ­ca­ją. Tego dnia, ręcz­nie wy­rów­ny­wa­łem dno, gdy ło­pa­ta nagle tra­fi­ła w deskę. Przy­klęk­ną­łem, od­gar­ną­łem rę­ka­wi­cą zie­mię.

– Sosna, do­brze za­kon­ser­wo­wa­na w piasz­czy­stym grun­cie – po­my­śla­łem. Daw­niej wy­le­wa­ła tu Noteć, piach na­nio­sły tar­ga­ją­ce mia­stecz­kiem po­wo­dzie. Deska, pach­nia­ła próch­nem. Słoń­ce skry­ło się za chmu­rą, lekko po­ciem­nia­ło, owiał mnie chłód ziemi, wi­ją­ca się na desce dżdżow­ni­ca, szu­ka­ła drogi uciecz­ki, ostroż­nie pod­nio­słem ro­ba­ka i po­ło­ży­łem do pia­sku, za­czę­ła się wko­py­wać. Po­ło­ży­łem dłoń na wie­ko­wej desce, od­gar­ną­łem pia­sek, mój wzrok przy­ku­ła za­rdze­wia­ła ta­blicz­ka, od­czy­ta­łem napis: Egon K…, resz­ta nie­czy­tel­na. Nie­gdyś, zna­czo­no tak trum­ny.

– Witaj Egon – szep­ną­łem.

Gdy pro­mie­nie po­łu­dnio­we­go słoń­ca, padną na wy­ko­pa­ne drew­no, czę­sto two­rzą się ciche ano­ma­lie, im­pul­sy elek­trycz­ne, takie iskier­ki czy ła­dun­ki, pły­ną­ce w rytym ude­rzeń serca. Jakby we­wnętrz­nym okiem, do­strze­gam wtedy szcząt­ki, widzę: spróch­nia­łe kości, po­żół­kłą, po­kry­tą pa­ję­czyn­ką, wy­su­szo­ną skórę, ra­stro­we linie kon­tu­rów, które tań­czą ni­czym plamy świa­tła, po za­mknię­ciu oczu. Sły­szę też „śpią­cych”, jak mówią przez sen.

Mam mgli­ste wspo­mnie­nia z dzie­ciń­stwa. Pa­mię­tam, gdy mama na chwi­le zo­sta­wia­ła mnie sa­me­go w łó­żecz­ku, a „Je­dyn­ka” grała „Lato z ra­diem”. Od­wra­ca­jąc oczy, od wi­szą­cych nad łó­żecz­kiem, barw­nych pa­ja­cy­ków, do­strze­ga­łem cza­sem po­sta­cie, któ­rych przed chwi­lą tu jesz­cze nie było. Za­zwy­czaj były to pół­prze­źro­czy­ste sta­rusz­ki o męt­nych oczach, klę­czą­ce przy łó­żecz­ku i gła­dzą­ce szorst­ki­mi dłoń­mi moje dzie­cię­ce rącz­ki. Ich siwe, cien­kie i po­kle­jo­ne włosy, gład­ko spły­wa­ły po po­marsz­czo­nych szy­jach. Cza­sem śpie­wa­ły. Pa­mię­tam z wy­krzy­wio­nych uśmie­chem bez­zęb­nych ust, są­czył się odór. Ubra­ne na czar­no, trzy­ma­ły me małe rącz­ki w ko­ści­stych, owi­nię­tych ró­żań­ca­mi szpo­nach. Pa­mię­tam, po ich po­marsz­czo­nych twa­rzach, prze­ska­ki­wa­ły ja­skra­we iskier­ki, moc­niej i moc­niej – wzla­ty­wa­ły w górę, pod sufit, ni­czym ko­lo­ro­we gwiazd­ki, wi­ro­wa­ły nad moim łó­żecz­kiem, jak mo­tyl­ki. Śmia­łem się do nich, klasz­cząc w dło­nie a sta­rusz­ki za­czy­na­ły z wolna swój śpiew. Śpie­wa­ły coraz gło­śniej, za­wo­dząc, jak baby przed mszą. Wtedy mama za­wsze, wra­ca­ła, roz­glą­da­jąc się z nie­po­ko­jem.

Niemy szept wy­nu­rzył się nagle, kształ­tu­jąc w słowo.

– Czy je­stem? -spy­tał Egon.

– Śpij – od­par­łem ła­god­nie, gła­dząc wieko trum­ny jak włosy ma­łe­go chłop­ca, wy­bu­dzo­ne­go pod­czas burzy w lep­kim kosz­ma­rze, po­dzia­ła­ło, igieł­ki in­te­rak­cji gwał­tow­nie za­mar­ły. Egon za­snął.

– Prze­pra­szam bra­chu – szep­ną­łem.

Na Ego­nie spo­cznie po po­łu­dniu moja stara zna­jo­ma He­le­na, dzwo­ny ob­wiesz­czą po­grzeb, krąg życia skoń­czy ko­lej­ny bieg, kto wie na kim jesz­cze spo­czy­wa Egon.

***

Na ga­łę­zi usiadł drozd za­kwi­lił i spoj­rzał w moją stro­nę, roz­bój­nik miał w dzio­bie orzech wło­ski. Za­czął tłuc nim o ścia­nę mau­zo­leum Sa­bi­ny. Stuk, stuk! Orzech raz po raz spa­dał, ale on upo­rczy­wie go pod­no­sił i kon­ty­nu­ował tłu­cze­nie. Stuk, stuk! Dla mnie, stu­ka­nie prze­cho­dzi­ło po­wo­li w łomot, jak bicie sta­lo­we­go młota w po­ty­li­cę, trwo­ga po­wo­li na­ra­sta­ła ni­czym burza.

– Jorge! – nie widzę cię, Jorge! – pul­su­ją­cy szept wy­ry­wał mi ochła­py mózgu, na zie­lo­ne su­ku­len­ty, po­cie­kła świe­ża stróż­ka krwi. Wo­ła­nie Sa­bi­ny było jak woda, która szuka uj­ścia, biła z ro­sną­cą siłą. Owady gnil­ne, larwy mu­chó­wek i wszel­kie inne ba­dzie­wie, ob­la­zło mi skórę, gry­zło bli­zny, szar­pa­ło twarz.

– Sa­bi­na! – krzyk­ną­łem – ten głupi ptak ją obu­dził! – wo­ła­łem w my­ślach.

 Larwy wcho­dzi­ły mi do oczu, ust, uszu, wyłem, klę­cząc przy kra­tach okien­nych. Szar­pa­łem stal, bez re­zul­ta­tu, po­twor­na, roz­dzie­ra­ją­ca roz­pacz. Sa­bi­na wo­ła­ła, męża tor­tu­ru­jąc moje neu­ro­ny. Drzwi kryp­ty były za­war­te. Przez okno, czu­łem zna­jo­my, za­pach pod­ziem­nej ko­mo­ry, wsa­dzi­łem rękę w ciem­ną cze­luść, pró­bu­jąc się­gnąć we­wnętrz­ną stro­nę ścia­ny, do­tkną­łem krat.

-Szlag, nie dzia­ła! – krzy­cza­łem w bólu – Sa­bi­na za­bi­jesz mnie!

Ona nie­prze­rwa­nie, hi­ste­rycz­nie wo­ła­ła imię męża a mau­zo­leum re­zo­no­wa­ło jej pisk. Szar­pa­łem kratę do bólu.

– Do cho­le­ry nie dzia­ła, zero in­te­rak­cji, co jest grane? – my­śla­łem. Wtem do­zna­łem olśnie­nia, kraty to nie grób, kraty to ele­ment od­dzie­la­ją­cy, ni­czym izo­la­tor w prze­wo­dzie elek­trycz­nym, ko­mo­ra zaś na­le­ży do zmar­łe­go. Ucze­pi­łem się więc rzeź­bio­nej głowy sa­ty­ra, jak to­ną­cy brzy­twy. Nie pusz­cza­łem, mimo że, go­rą­cy ołów pły­nął przez mój rdzeń krę­go­wy, po­mi­mo trze­po­ta­nia serca i uści­sku w gło­wie. Skon­cen­tro­wa­łem się na ma­ja­czą­cym w ciem­no­ści kształ­cie trum­ny, sto­ją­cej na ka­ta­fal­ku.

– Śpij Sa­bi­no, trze­ba spać! – wo­ła­łem, bli­ski ago­nii w zimną cze­luść gro­bow­ca – puść mnie Mo­tyl­ku!

Chyba po­dzia­ła­ło. Sa­bi­na po­wo­li lu­zo­wa­ła. Czu­łem się fa­tal­nie. Plu­łem krwią. Wsta­łem z ławki, ręce mi drża­ły a serce wa­li­ło jak mło­tem, choć już wol­niej, spo­koj­niej. Spała.

***

Pew­nej, chłod­nej nocy, obu­dzi­ły mnie krzy­ki. Zwlo­kłem się z po­ście­li, wprost na drew­nia­ną pod­ło­gę, kasz­la­łem nie mogąc zła­pać tchu, nie mo­głem się pod­nieść. Bo­la­ły mnie flaki.

– To dzie­ci krzy­czą a ja nie mogę tego słu­chać, serce pęka, muszę im po­czy­tać, to je uspa­ka­ja -po­my­śla­łem. Wrzu­ci­łem na kark kurt­kę, parę ksią­żek do torby.

– Boją się, szlak by tra­fił, gdy­bym miał z kim o tym po­ga­dać – my­śla­łem bie­gnąc.

 Bi­blio­te­kar­ka pa­trzy na mnie jak na de­bi­la, gdy wy­po­ży­czam książ­ki dla ma­lu­chów.

Na po­cząt­ku ich pro­jek­cje mnie od­rzu­ca­ły, na­uczy­łem się jed­nak je zno­sić. Widzę do­sko­na­le, małe ciał­ka, białe twa­rzycz­ki, cza­sem łyse głów­ki, chyba po che­mii, zsi­nia­łe rącz­ki, ści­ska­ją wid­mo­we misie, lalki lub sa­mo­cho­dzi­ki, cza­sem do­strze­gam pod rę­ka­wem we­nflon. Ota­cza­ją mnie sia­da­jąc w kółku, słu­cha­ją, cza­sem się psocą i nie­kie­dy dla za­ba­wy stra­szą.

– Wujek Ol­gierd! – wy­ła­nia się ze zgieł­ku gło­sów i śmie­chów, moje imię. Echa ży­cio­wych po­trzeb i fan­to­mo­wych ról. Pra­gnie­nie cie­pła ro­dzi­ca, atra­pa rze­czy­wi­ste­go uczu­cia, lek na ostat­nie, za­pa­mię­ta­ne lęki. Cho­dzę do nich z psem „Ban­dzio­rem” ,bo one uwiel­bia­ją cią­gnąć go za uszy i za­ta­piać dło­nie w gę­stej sier­ści. Myślę, że on też je widzi i czuje. Kie­dyś mnie to prze­ra­sta­ło, teraz wy­cho­dzę z za­ło­że­nia skoro mogę to po­ma­gam. Ostat­nio dziw­nie hi­ste­ry­zu­ją, to pew­nie przez tą plu­chę i krót­kie dni. Za­wsze pod ko­niec roku, to się na­si­la. Bli­scy, rza­dziej je od­wie­dza­ją. Szyb­ko robi się noc.

– Czego się bo­icie? – spy­ta­łem.

– Węża, węża wujku! – usły­sza­łem pi­skli­we, prze­krzy­ku­ją­ce się gło­si­ki.

– Ależ węże teraz śpią – od­par­łem – jest zimno a one lubią grzać się na sło­necz­ku.

– Po­czy­taj wujku, po­czy­taj! – wo­ła­ły.

***

Nie bywam, na po­grze­bach, bo wi­dząc moją pa­skud­ną fa­cja­tę, lu­dzie się od­wra­ca­ją. Tylko kopię groby i dbam o „in­wen­tarz”.

A byłem takim ład­nym chło­pa­kiem, chu­dym i prze­raź­li­wie dłu­gim, ale ra­czej ład­nym. Mia­łem dziew­czy­nę i pracę na uczel­ni. Do­sta­łem też ka­wa­ler­kę pod Szcze­ci­nem. Za pierw­szą wy­pła­tę ku­pi­łem motor, by do­jeż­dżać do in­sty­tu­tu. Był po­dob­ny jak dziś, sło­necz­ny dzień.

Mia­łem słoń­ce przed sobą, jasne i ośle­pia­ją­ce. Wy­prze­dza­łem tira, gdy skrę­cał na prawy zjazd. Tir gwał­tow­nie odbił w lewo, zmia­ta­jąc mój mo­to­cykl, na­cze­pą z drogi do rowu. Ude­rzy­łem w przy­droż­ny, be­to­no­wy słup. Kie­row­ca po pro­stu od­je­chał. Zgu­bi­łem kask. Pa­li­wo lało mi się na po­li­czek. Czu­łem je w ustach. Mo­to­cykl sta­nął w ogniu i moje ciało też. Ktoś mnie za­uwa­żył, rzu­cił koc ga­śni­czy. Prze­ży­łem.

Na po­cząt­ku mi­le­nium, Wo­łom­scy wy­je­cha­li do Mek­sy­ku i słuch o nich za­gi­nął. Zroz­pa­czo­na Sa­bi­na, ku mej ra­do­ści, na krót­ko wpa­dła wtedy w moje ra­mio­na. Nie dba­łem o Jorge. Sa­bi­na, była je­dy­ną mi­ło­ścią w moim życiu. Świat dla mnie wtedy osza­lał, ku­pi­łem nawet pier­ścio­nek, nigdy go jej jed­nak nie dałem, bo zda­rzył się ten fe­ral­ny wy­pa­dek.

Le­ka­rze, nie da­wa­li mi cie­nia szans, le­ża­łem ponad rok w śpiącz­ce jak ro­śli­na, drugi rok był po­wol­nym po­wro­tem funk­cji mo­to­rycz­nych. Dwa lata po wy­pad­ku, fe­raj­na od­wie­dzi­ła mnie do­pie­ro w szpi­ta­lu. Przy­szedł Zimny, Sa­bi­na i nasz Jor­guś – syn mar­no­traw­ny.

Sa­bi­na była nie­ste­ty już panią Wo­łom­ską. Po­dob­no po­bra­li się w Mek­sy­ku. Wtedy było mi już wszyst­ko obo­jęt­ne, trak­to­wa­łem się jak od­rzut po­pro­duk­cyj­ny, ja­dłem przez rurkę, du­ka­łem po­je­dyn­cze słowa, śli­niąc się. Nie wiem czy Jorge, wie­dział o związ­ku moim z Sa­bi­ną.

Sto­jąc tak, nie pa­trzy­ła mi w oczy. Do­brze wie­dzia­łem co myśli. Zimny, po­iry­to­wa­ny co rusz, wy­ła­ził na pa­pie­ro­sa.

Nie uj­rza­łem już wię­cej Sa­bi­ny. Kiedy prze­cho­dzi­łem w Szcze­ci­nie ko­lej­ne ope­ra­cje i uczy­łem się na po­wrót być czło­wie­kiem w Bo­brze­ni­cy zda­rzy­ła się strasz­na tra­ge­dia, która na za­wsze od­mie­ni­ła losy, na­szej trój­ki.

W tam­tych la­tach w nie­da­le­kiej Le­śni­cy, otwar­to fa­bry­kę pół­prze­wod­ni­ków. W nasze oko­li­ce zje­cha­ło sporo ob­cych ludzi w tym i ro­dzi­na Mir­gów.

Stary Mirga z po­cho­dze­nia Rom, do­stał pracę w za­kła­dzie w Le­śni­cy i za­miesz­kał z ro­dzi­ną w bloku za­kła­do­wym. Lecz szyb­ko ją stra­cił, nie stro­nił bo­wiem od kie­lisz­ka. Pew­ne­go dnia, pod wie­czór, syn Mirgi Hu­bert z ko­le­sia­mi, na par­kin­gu le­śnym, zrzu­cił z ro­we­ru i na­pa­sto­wał na­sto­let­nią dziew­czy­nę. Pech chciał, że prze­jeż­dża­ła tam­tę­dy nasza Sa­bi­na, uj­rzaw­szy in­cy­dent, nie­opacz­nie po­sta­no­wi­ła sama pomóc ofie­rze, zje­cha­ła na par­king i wy­sia­dła z auta.

Zbiry zmie­ni­li na­tych­miast obiekt za­in­te­re­so­wa­nia, wy­wle­kli Sa­bi­nę z auta. Gdy opry­chy plą­dro­wa­li jej sa­mo­chód, Mirga zgwał­cił ją i zo­sta­wił pół­ży­wą w lesie, nikt nie wie­dział, że była w pią­tym mie­sią­cu ciąży. Zmar­ła.

 Na­pa­sto­wa­na wcze­śniej na­sto­lat­ka cudem ucie­kła zbi­rom i skry­ła się w lesie, za­trzy­my­wa­ła sa­mo­cho­dy, pro­sząc o pomoc. Zbiry ucie­kły. W dobę wy­ła­pa­no wszyst­kich, prócz Mirgi, który za­padł się pod zie­mię. Po tym in­cy­den­cie wy­pi­sa­łem się ze szpi­ta­la, już tam nie wró­ci­łem.

Jak ma­niak, wra­ca­łem jed­nak co noc pod mau­zo­leum Sa­bi­ny. Mąż ją po­cho­wał i prze­padł.

***

W od­da­li na wzgó­rzu ma­ja­czył, wy­so­ki, cmen­tar­ny krzyż. Gdy nie muszę, nie cho­dzę w tamtą stro­nę, omi­jam „Gorz­ki Jar”, bun­kier i most, leżą tam żoł­nie­rze – czuje ich i sły­szę.

– Der bit­te­re Schlucht – ma­wia­li miej­sco­wi.

Ile­kroć prze­kro­czę krzyż, sły­szę bu­cze­nie w uszach, tak silne, że bolą bę­ben­ki. Jed­ne­go wie­czo­ru wy­raź­nie sły­sza­łem war­kot sil­ni­ków, głosy a nawet krzy­ki, oraz kilka po­je­dyn­czych wy­strza­łów. Wy­pa­da­ło spraw­dzić, wo­la­łem jed­nak, się nie wtrą­cać.

Na­za­jutrz mia­łem gości. Od­wie­dził mnie, mój dobry kum­pel Zimny w to­wa­rzy­stwie nie­zna­jo­me­go bro­da­cza, który przed­sta­wił się jako Hen­ryk Gajda.

– Olek to pan śled­czy ze Szcze­ci­na, chce ci zadać kilka nie­for­mal­nych pytań.

– Nie­for­mal­ne ze­zna­nia – po­my­śla­łem, za­pro­si­łem ich do środ­ka, za­pro­po­no­wa­łem kawę. Śled­czy wy­cią­gnął z kie­sze­ni dyk­ta­fon i spy­tał czy może na­gry­wać.

– Skoro pan musi – od­par­łem. Gajda pytał mnie o warsz­tat ojca, mój dzień pracy oraz o ludzi, któ­rych spo­ty­kam na co dzień. Czu­łem, że tracę czas na czcze po­ga­węd­ki z nie­zna­jo­mym w końcu jed­nak bro­dacz za­py­tał – Czy wie Pan, co mnie tu spro­wa­dza?

– Nie bar­dzo? – od­rze­kłem.

– Wy­da­rze­nia przy mo­ście, wczo­raj w nocy – pa­trzył mi pro­sto w oczy, prze­ni­kli­wym spoj­rze­niem. Czu­łem się nie­swo­jo. Wstał i pod­szedł do okna. – Panie Ol­gier­dzie – wtrą­cił po chwi­li – chcę byśmy się do­brze zro­zu­mie­li. Takie rze­czy jak pi­jac­kie wy­bry­ki, na cmen­ta­rzu, ja­kiejś “guw­na­że­rii”, to nie mój pro­blem.

– O co panu w ogóle cho­dzi? – spy­ta­łem, lekko zi­ry­to­wa­ny.

– A o tego czło­wie­ka, rzekł bro­dacz, wyj­mu­jąc zdję­cie z kie­sze­ni. Przed­sta­wia­ło męż­czy­znę, ki­czo­wa­to sty­li­zu­ją­ce­go się na miesz­kań­ca orien­tu, ta­kie­go z po­kro­ju: uzdro­wi­cie­li i ja­sno­wi­dzów.

– Nie­ja­ki Pwang. A do­kład­niej Pwang – Lainn – Sai – prze­li­te­ro­wał śled­czy .

– Wi­dział pan kie­dyś tego czło­wie­ka?

– Nie przy­po­mi­nam sobie – od­par­łem.

– Szko­da, – rzekł Gajda – to przy­wód­ca "Ko­ścio­ła Tam­tej Stro­ny”, a po­tocz­nie „Ne­kro­fi­tów”.

Po­trzą­sną­łem głową.

– Nie znamy jego praw­dzi­wych per­so­na­liów – cią­gnął śled­czy – do­mnie­ma­my jed­nak, że jest Po­la­kiem, rom­skie­go po­cho­dze­nia. Rok temu prze­jął wspól­no­tę „Tam­tej stro­ny” i stwo­rzył z niej ko­ściół, le­gal­nie za­re­je­stro­wa­ny i dzia­ła­ją­cy w na­szym kraju, jed­no­cze­śnie ob­wo­ła­li go czymś na kształt guru.

– Wie­rzy pan w duchy – panie Sa­dow­ski? – spy­tał i się uśmiech­nął.

Mil­cza­łem. Spoj­rzał na mnie ba­daw­czo, po czym ode­zwał się.

– Było to kie­dyś nie­win­ne zrze­sze­nie dzie­cia­ków. Od­wie­dza­li cmen­ta­rze i inne miej­sca, uży­wa­jąc urzą­dzeń EVP, re­je­stru­jąc dźwię­ki, wie­rzy­li w ich pa­ra­nor­mal­ne po­cho­dze­nie – rzekł Gajda. Teraz to szaj­ka, trud­ni się strę­czy­ciel­stwem i pra­niem brud­nych pie­nię­dzy.

Mnie in­te­re­su­je Pwang, drogi panie i miej­sce zwane przez was „Gorz­kim Jarem”.

– I mówi pan to gra­ba­rzo­wi z Do­brze­ni­cy? – spy­ta­łem lekko kpią­co.

– Mówię to oso­bie, która zna tu każdy kamyk.

– Co wła­ści­wie mam zro­bić? – spy­ta­łem.

– Mieć rękę na pul­sie – rzekł Gajda. – Zo­sta­wiam zdję­cie i te­le­fon.

Gdy śled­czy wy­szedł, Zimny pa­trzył na mnie otę­pia­łym wzro­kiem, chwiał się na no­gach.

Oczy miał dziw­nie wy­ba­łu­szo­ne. Nagle wstał chwie­jąc się. Po­ło­żył palec na zdję­ciu, wy­szcze­rzył zęby jak koń.

– Ooon! – wydał z sie­bie gar­dło­wy po­mruk z trze­wi.

– Co on? – spy­ta­łem zi­ry­to­wa­ny sy­tu­acją.

Zimny wstał pod­szedł do mojej bi­blio­tecz­ki, kątem oka do­strzegł jakąś ulot­kę, przedarł ją na pół.

 – Co ro­bisz? – krzyk­ną­łem, można wy­grać od­ku­rzacz.

Zu­peł­nie to zi­gno­ro­wał. Ude­rzył cięż­ką łapą o blat stołu, po czym przy­ło­żył po­łów­kę ulot­ki do zdję­cia, za­sła­nia­jąc kru­czo­czar­ną grzy­wę Pwan­ga, drugą po­ło­wą zaś, prze­sło­nił owło­sio­ny pod­bró­dek, po­sta­ci na zdję­ciu.

– Patrz ? – rzekł Zimny, bacz­nie mnie ob­ser­wu­jąc. At­mos­fe­ra w po­ko­ju gęst­nia­ła. Nagły po­dmuch wia­tru za­mknął z trza­skiem uchy­lo­ne okno.

– Spoj­rza­łem na zdję­cie i onie­mia­łem, nogi za­trzę­sły się pode mną.

-Mir­ga! -krzyk­ną­łem.

– A wi­dzisz – dodał Zimny i bez słowa wy­szedł.

Wie­czo­rem do­strze­głem go, jak krę­cił się koło mau­zo­leum Sa­bi­ny.

– Piotr! – krzyk­ną­łem. Znik­nął w stru­gach desz­czu.

Ku memu za­sko­cze­niu, kryp­ta była otwar­ta, wy­ła­ma­no kratę. Zsze­dłem po śli­skich scho­dach. Dwa por­ta­lo­we gryfy, ze sple­cio­ny­mi ogo­na­mi, wpa­try­wa­ły się we mnie, ka­mien­ny­mi ocza­mi. Pchną­łem drzwi. Deszcz bęb­nił o mie­dzia­ny dach, na ze­wnątrz sza­la­ła ulewa.

Ob­mio­tłem kryp­tę la­tar­ką. Trum­na Sa­bi­ny stała na ka­ta­fal­ku. Nagle ścię­ło mnie z nóg. Pa­dłem na ko­la­na, tar­gnę­ły mną tor­sje. Cała kryp­ta, sztu­ka­te­rie, fre­ski, re­lie­fy, wi­tra­że, ro­ze­ty, nagle ożyły. Barw­ne po­sta­cie zwie­rzę­ce i ro­ślin­ne tań­czy­ły a wiel­kie mo­ty­le, zda­wa­ły się po­ru­szać w sztucz­nym świa­tle la­tar­ki. An­tycz­ne, gryfy i smoki trze­po­ta­ły skrzy­dła­mi, pędy tro­pi­kal­nych ro­ślin wiły się i skrę­ca­ły jak węże.

Ka­ta­falk na któ­rym stała trum­na, fa­lo­wał ni­czym morze. Rzeź­bio­ne, winne pną­cza były jak od­nó­ża ośmior­nic. Klę­cza­łem urze­czo­ny tą ilu­zją.

W cie­niu kom­na­ty, po­wo­li na­ra­stał cichy po­mruk, ni­skie, ba­so­we bu­cze­nie. Jakaś zwa­li­sta, ogrom­na isto­ta rosła w rogu kryp­ty, jej cień za­bie­rał świa­tło. To coś na mnie nagle sko­czy­ło. Do­sta­łem po­rząd­nie w głowę. Strze­li­ło iskra­mi, la­tar­ka i lampa ulicz­na nagle zga­sły. Owład­nę­ła mną ciem­ność. Przez otwar­te okno kryp­ty, sły­sza­łem chło­sta­nie ulewy.

Do­strze­głem w ciem­no­ści dwoje, pło­ną­cych czer­wie­nią oczu, czu­łem dła­wią­cy smród rzecz­ne­go mułu. Wtem oknem wpadł blask, lampa widać od­ży­ła. Przede mną stał po­twór, na gru­bych wło­cha­tych no­gach. Wiel­ki, na­je­żo­ny ha­czy­ko­wa­ty­mi kłami pysk, jak u pi­ra­nii, dy­szał. Z ca­łe­go ciała, ster­cza­ły mu dłu­gie kolce ni­czym dzidy. Wy­wi­jał kol­cza­stym ogo­nem i walił w ścia­nę kryp­ty – Łup, łup! – raz po razie.

Wy­cią­gnął przed sie­bie wiel­kie, sę­ka­te łapy, za­koń­czo­ne dłu­gi­mi, za­krzy­wio­ny­mi pa­zu­ra­mi, były jak szty­le­ty pre­hi­sto­rycz­nych, ju­raj­skich gadów. To był ogrom­ny, nie­bie­ski, kot. Jed­nym susem sko­czył mi na pierś i gniótł do utra­ty tchu. Wyłem z bólu, pa­zu­ry ra­ni­ły mi tors, cię­żar be­stii był nie do znie­sie­nia. Do mej twa­rzy, zbli­ża­ła się zwol­na, roz­war­ta, zę­ba­ta pasz­cza.

– To ko­niec – po­my­śla­łem. Za­mkną­łem oczy, cze­ka­jąc na śmierć. Gdy nagle, za ple­ca­mi be­stii, coś po­ja­śnia­ło i kryp­tę wy­peł­nił, prze­raź­li­wy jęk a ra­czej pisk. Na­ra­stał wi­bru­jąc. Po­twór pu­ścił mnie. Ob­ró­cił po­tęż­ny łeb. Zo­ba­czy­łem jak mon­stru­al­ny kot tłu­cze w głowę ła­pa­mi, ten pisk go obez­wład­niał.

I wtedy ją do­strze­głem, Sa­bi­nę. Waląc ogo­nem, po­twór nie­opacz­nie ją obu­dził. Za­wie­szo­na w po­wie­trzu, była jak ze szkła, cała lśni­ła, miała bose, na­prę­ża­ne stopy, suk­nia fur­ko­ta­ła na niej, jak cho­rą­giew na wie­trze, pod lewą pachą trzy­ma­ła małe za­wi­niąt­ko, prawą zaś dłoń wy­cią­gnę­ła w kie­run­ku po­two­ra. Jej twarz była świe­tli­sta, nie­ziem­ska i wście­kła, le­wi­to­wa­ła nad po­sadz­ką, usta miała sze­ro­ko roz­war­te w prze­raź­li­wym krzy­ku. Ni­czym u Me­du­zy na ob­ra­zie Ca­ra­vag­gia, włosy fa­lo­wa­ły jej jak węże. Kol­cza­sty po­twór, pu­ścił mnie, od­sko­czył jak opa­rzo­ny i za­czął kulić się w kącie kryp­ty. Nie cze­ka­jąc, obo­la­ły, wy­peł­złem na czwo­ra­kach, po śli­skich scho­dach. Nikt mnie nie gonił i wtedy znów za­ma­ja­czy­ła mi po­stać Zim­ne­go. Szedł w stro­nę Krzy­ża. Bar­dzo chcia­łem uciec, jed­nak coś w środ­ku, jakiś ta­jem­ny nakaz, kazał mi po­dą­żać za kum­plem.

– Olo to ty? -za­wo­łał – Ta suka mnie pu­ści­ła! – krzy­czał i tłukł łbem o krzyż.

Stąd do­brze widać było Gorz­ki Jar. Do­strze­głem ruch, kilka te­re­nó­wek z włą­czo­ny­mi re­flek­to­ra­mi. Wy­grze­ba­łem ko­mór­kę, Gajda nie od­po­wia­dał.

– Kurwa! – krzyk­ną­łem w bez­sil­no­ści. Zimny pró­bo­wał sta­nąć na nogi.

– Coś ty do dia­bła zro­bił Zimny, przy­po­mnij sobie?

– Za­bierz mnie stąd, Olo! – pro­sił.

Po kwa­dran­sie by­li­śmy u mnie. Zimny sie­dział pod kocem, trzy­mał kubek z go­rą­cym na­pa­rem, włosy miał po­kle­jo­ne krwią.

– Masz coś moc­ne­go, prócz tej kuźwa her­ba­ty? – spy­tał.

– Trzy­ma­ła mnie za gar­dło – re­la­cjo­no­wał.

– Kto? -spy­ta­łem.

– Maria, matka Jorge – od­parł Zimny.

– Osza­la­łeś? – wy­ba­łu­szy­łem oczy – ona jest w Pol­sce?

– Jorgę ode­zwał się do mnie po la­tach, mówił, że oj­ciec mu zmarł i matka przy­la­tu­je po jego rze­czy z Mek­sy­ku.

Po al­ko­ho­lu Zimny się roz­kle­ił. – Ja pier­dzie­le! – za­wo­łał. – Jak wi­dzia­łem cie­bie pod tymi ma­szy­na­mi, wtedy w Szcze­ci­nie i Sa­bi­nę z nim.– Znie­na­wi­dzi­łem go, pie­przo­ny metys , durny Pe­dros,– szklan­ka drża­ła mu w pal­cach – mia­łem gdzieś tego fiuta i jego fa­na­be­rie – cią­gnął. – Py­ta­łem czemu nie przy­je­dzie oso­bi­ście, wy­krę­cił się in­te­re­sa­mi, pro­sił by je­chać po nią i za­wieźć do domu. Sza­no­wa­łem Kle­men­sa, równy gość, nie wy­pa­da­ło od­ma­wiać.

– I co za­wio­złeś ją?

– Tak, ale ona nie była wcale stara, prze­ciw­nie była cho­ler­nie sek­sow­na, nor­mal­nie ogień. Coś w deseń Pe­ne­lo­pe Cruz.

– I co – spy­ta­łem?

– Nic, spę­dzi­łem z nią noc.

– Kurwa Zimny! – za­klą­łem – sza­no­wa­łeś Kle­men­sa a wdowę po nim puk­ną­łeś? Gdzie tu sens?

– Olo – cią­gnął Zimny – nie chcia­łem, ale było w niej coś ta­kie­go, uwierz, mó­wi­ła po pol­sku z ak­cen­tem, za­pro­po­no­wa­ła drin­ka, zmię­kłem jak pla­ste­li­na, potem mu­zy­ka, tań­czy­li­śmy pijąc, uwierz, nie wiele pa­mię­tam.

Wró­ci­łem nad ranem, Syl­wia spała. Prze­kro­czyw­szy próg domu, od razu po­czu­łem, jak coś chwy­ta mnie za gar­dło. I ten szept, ni­czym syk węża, pul­su­ją­cy w uszach! – Masz mnie słu­chać, bo pad­niesz tu zaraz tru­pem – ścier­wo. – To była ona, to jej głos sły­sza­łem, tej wiedź­my.

Rzy­ga­łem jak kot, suka mnie wciąż pod­du­sza­ła. Mia­łem chwi­le świa­do­mo­ści i de­men­cji. Syl­wia mó­wi­ła, że prze­gią­łem z wódą, że się wresz­cie do­igra­łem. Mia­łem atak pa­dacz­ki. Ka­mil­ka wsa­dzi­ła mi ołó­wek do gęby, bym ję­zy­ka nie po­gryzł, tak teraz uczą w szko­le… – Syl­wia – cią­gnął dalej Zimny, ona po śmier­ci Ha­li­ny cią­gle dzwo­ni­ła, do mojej pie­przo­nej sio­strzycz­ki, mi też ka­za­ła z Beatą gadać, od­mó­wi­łem. Po­dob­no Bea była dziw­nie wy­stra­szo­na, na­wi­ja­ła że Na­ta­lia, nie wró­ci­ła z po­grze­bu Ha­li­ny z tym swoim… Mia­łem to gdzieś, rzu­ci­łem o ścia­nę flasz­ką. Syl­wia chwy­ci­ła wtedy małą za rękę i wy­bie­gła!

– Byś to nor­mal­nie wi­dział – Olo– roz­bi­ta bu­tel­ka nagle zło­ży­ła się sama w po­wie­trzu, jak by ktoś cof­nął taśmę i ugo­dzi­ła mnie w głowę. Pa­dłem na twarz, krew za­la­ła mi oczy a po­tłu­czo­ne szkło ufor­mo­wa­ło się w szkli­stą pętlę, która za­czę­ła mi pod­rzy­nać gar­dło.

Wiedź­ma tor­tu­ro­wa­ła mnie, do­pó­ki nie przy­sią­głem, że zro­bię co każe. Ka­za­ła mi iść do jaru.

– No wresz­cie. I co dalej? – spy­ta­łem.

– Był tam Jorge z grupą jakiś za­kap­tu­rzo­nych świ­rów, bili go i ko­pa­li. Ta suka, jego matka, ka­za­ła mi tam stać, trzy­ma­jąc w uści­sku. Pa­trzył na mnie tymi la­ty­no­ski­mi ocza­mi, gdy strze­la­li mu w głowę, kilka razy. Potem zwło­ki ob­la­li ben­zy­ną i pod­pa­li­li.

– Ma­sa­kra – po­my­śla­łem. Zimny pła­kał – chyba jed­nak mówił praw­dę.

– Gdy ogień do­ga­sał – cią­gnął Zimny – jeden z nich wylał coś na tru­chło. To coś sto­pi­ło się w bez­kształt­ną, bru­nat­ną masę z czer­wo­ny­mi żył­ka­mi, jak budyń z so­kiem.

Głos cza­row­ni­cy kazał mi to po­zbie­rać i za­nieść w wia­drze, sam wiesz gdzie, wy­ła­mać kratę bre­chą.

– Olo, albo ze­schi­zo­wa­łem od wódy, albo mam nor­mal­nie raka mózgu – rzekł Zimny, po­cią­ga­jąc nosem.

– Gówno tam masz – do­da­łem – zo­stań tu, za­ry­gluj drzwi.

– Ni­g­dzie się nie wy­bie­ram – od­parł.

***

Sie­dzia­łem w jarze, ukry­ty w za­ro­ślach. Na pace pic­ku­pa, stał Pweng, ubra­ny w białą tu­ni­kę. Nie­opo­dal leżał stos me­ta­lo­wych krzy­ży, które ci de­bi­le, wy­rwa­li ze zbio­ro­wych mogił. Pweng raz krzy­czał a raz śpie­wał, za­kap­tu­rzo­na grupa zaś od­krzy­ki­wa­ła słowo – Xi­bal­ba!

Na sto­sie wy­rwa­nych krzy­ży, sie­dzia­ła para na­sto­lat­ków, wy­glą­da­li na odu­rzo­nych. Po­zna­łem ich, to sta­rzy zna­jo­mi spod mau­zo­leum. Na­ta­lia i jej chło­pak. Pweng krzy­czał coraz do­no­śniej a tłum wciąż wtó­ro­wał. Coś mu­sia­łem zro­bić. Ale jak?

– Oto nad­cho­dzi – krzy­czał Pwang – nad­cho­dzi Hun-Ca­me, sę­dzia śmieć !

Sie­dzia­łem tak w krza­kach, przy krzy­żach, pró­bu­jąc dać mło­dym znak, by ucie­ka­li. Nie re­ago­wa­li, coś im mu­sie­li chyba dać.

– To jed­nak Mirga -po­my­śla­łem, po­zna­łem go, zmie­nił się, za­ło­żył fa­ta­łasz­ki, ale to na pewno on.

Nagle coś po­cią­gnę­ło mnie do tyłu i za­tka­ło usta – Ciii! -szep­nął, uzbro­jo­ny wiel­ko­lud w ka­mu­fla­żu.

To lu­dzie Gajdy, zaj­mo­wa­li cicho po­zy­cje. Bro­dacz pod­pełzł do mnie.

– Sa­dow­ski ży­jesz? – spy­tał.

– Nie wie pan, jak miło mi pana wi­dzieć! – za­wo­ła­łem.

– Ciii! – szep­nął bro­dacz – nie krzycz, patrz !

Pweng stał na pace i darł ryja. Nagle kla­snął w dło­nie i jakiś bez­kształt­ny kłąb ru­szył w naszą stro­nę.

– Teraz! – krzyk­nął Gajda i zza na­szych ple­ców, wy­strze­li­ły gra­na­ty dymne

– Za­bie­raj ich i ucie­kaj! – krzyk­nął.

Nie cze­ka­łem na finał, cią­gnąc pół­przy­tom­nych, w stro­nę wzgó­rza. O dziwo, dali się pro­wa­dzić. Bie­gli­śmy co tchu, do­pa­dli­śmy krzy­ża. Wtem zie­mia za­dy­go­ta­ła i drogę za­stą­pi­ło nam po­tęż­ne, czar­ne mon­strum. Nie mo­głem uwie­rzyć w to co widzę, to był wiel­ki wąż. Miał pur­pu­ro­we oczy i ogrom­ne szczę­ki. Pa­trzył na nas sy­cząc. Przy­cią­gną­łem na­sto­lat­ków do sie­bie, para hip­no­tycz­nych źre­nic nas świ­dro­wa­ła. Wtem coś wy­sko­czy­ło z za­ro­śli. Mój zna­jo­my kocur z kryp­ty. Chwy­cił węża szpo­na­mi, ten wy­śli­zgnął mu się ni­czym pi­skorz. Wąż ściął ogo­nem słup krzy­ża, ni­czym słom­kę. Kol­cza­sty kocur, chwy­cił be­stię za ogon. Wąż, zadał mu silny cios w kor­pus, kolce kota, pę­ka­ły z trza­skiem jak za­pał­ki, mimo to nasz obroń­ca, wciąż trzy­mał szpo­na­mi ogon gada

– Ucie­kaj­cie! – z gar­dzie­li kota, dobył się chra­pli­wy, nie­ludz­ki głos. Nie cze­ka­łem więc na roz­wój wy­da­rzeń. Bie­gli­śmy dalej. Za nami na­grob­ki wy­la­ty­wa­ły w po­wie­trze. Po­twor­na siła wzbi­ja­ła tu­ma­ny pia­chu, rzu­ca­ła gra­ni­to­wy­mi pły­ta­mi, jak kloc­ka­mi lego. Gad prze­ciął nam po­now­nie drogę, ko­le­bał się, gó­ru­jąc nad drze­wa­mi, roz­warł pasz­czę. Za­sła­nia­łem cia­łem, pół­przy­tom­nych, gdy ktoś nagle ujął mą dłoń.

– Zo­staw wujka Ol­gier­da wężu! – za­wo­łał gło­sik. Ze­wsząd ścią­ga­li moi mali pod­opiecz­ni, były ich na­praw­dę setki, ob­ję­li nas i za­sło­ni­li ko­ko­nem ciał. W niebo strze­la­ło ty­sią­ce ko­lo­ro­wych iskie­rek, krą­ży­ły, two­rząc świe­tli­sty pę­cherz, który pęcz­niał i pęcz­niał, jak bańka aż do czub­ków bez­list­nych drzew. Gdy pę­cherz do­się­gnął węża, za­czął go opla­tać. Wąż sza­lał, pró­bo­wał ucie­kać, nie mógł. Wił się i ry­czał, jak po­pa­rzo­ny. Po­czu­łem swąd, gdy ciem­ny obłok strze­lił w górę i za­stygł, po czym opadł jak sadza z ko­mi­na. Wszyst­ko znik­nę­ło.

Na ka­mie­niu, w gę­stej mgle, sie­dział okra­kiem Jorge, nagi i po­ma­lo­wa­ny w ja­kieś fi­gu­ry, grał na fle­cie.

Zo­ba­czyw­szy mnie, odło­żył in­stru­ment i uśmiech­nął się.

– Jorge, to ty? – spy­ta­łem.

– I tak i nie – od­parł za­gad­ko­wo – po­zdra­wia cię Xba­la­nque, in­kar­na­cja księ­ży­ca, nocny łowca Ja­gu­ar.

– Gdzie ja do dia­bła je­stem? – spy­ta­łem.

 – Dia­beł nie ma nic z tym wspól­ne­go – rzekł Jorge – To Ba­la­mi-ha – „Dom Ja­gu­arów”– moja kom­na­ta – od­parł.

– Na­le­żą ci się wy­ja­śnie­nia przy­ja­cie­lu – cią­gnął, – Moja ro­dzi­ciel­ka, wie­rzy­ła że po­wi­ła de­mo­na Cu­chu­ma­qu­ica – Wład­cę Krwi. Nie wie­dzia­ła jed­nak, że z do­bre­go ojca, może się zro­dzić tylko dobry bóg.

Nasza ne­me­zis, to plu­ga­we wcie­le­nie lorda Hun-Ca­me, naj­po­tęż­niej­sze­go z Xi­bal­bów, za­pie­kłych wro­gów ludzi. Ma­ni­pu­lo­wa­ła Mirgą, sie­dzia­ła w gło­wie kie­row­cy tira, za­bi­ła Sa­bi­nę i moje nie­na­ro­dzo­ne dziec­ko, wresz­cie spa­li­ła mi ciało.

Przy­ja­cie­lu nie wiem jak, po­ko­na­łeś ziem­ską kar­na­cję plu­ga­we­go lorda. Nie wiem, kim ty na­praw­dę je­steś. Nigdy nie wi­dzia­łem by isto­ta ludz­ka, tak wpły­wa­ła na zmar­łych. Oni są zu­peł­nie poza kon­tro­lą. Cza­sem, po­trze­bu­ją jed­nak pa­ste­rza. Po­dob­ne do cie­bie isto­ty, ist­nie­ją na Haiti, ale ty je­steś kimś zu­peł­nie innym, przy­ja­cie­lu. Do­wiem się i ci po­wiem – obie­cu­ję, rzekł Xba­la­nque i znów za­czął grać.

koniec

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje