Historia

Piętnastoletni proszek do pieczenia

rygezengro 2 9 lat temu 1 391 odsłon Czas czytania: ~14 minut

- Weź mi kilka, proszę.

Nie było problemu. Wziąć kilka, garść, kilka garści, wózek sklepowy czy tamten garaż wystawiony na sprzedaż. Podszedłem do regału i zobaczyłem kilkanaście proszków do pieczenia. Zobaczyłem, bo przecież właśnie po nie przyszedłem. Pewnie obok stał jeszcze jakiś koncentrat, wino czy osiodłany koń, ale skąd ja to mogłem wiedzieć? Choćby było tam i milion złotych to nie przyciągnęłoby to mojej uwagi tak jak zrobił to ten zielony proszek do pieczenia. Zdecydowałem się na garść. Nie dlatego, że uznałem, iż kilka ów garści czy wcześniej wspomniany garaż to za dużo, że na to nie zasługuje, ale dlatego, że powinienem porcjować jej moją miłość. To okrutny, może nawet nieludzki zabieg, ale przecież tak bardzo potrzebny. Zdecydowanie często człowiek musi przestać być człowiekiem. Byle nie na dłużej niż kilka wcieleń, bo inaczej może zapomnieć kim tak naprawdę jest.

- Nie aż tyle!

Mhm.

- Kiedy ja to wykorzystam?

- Jak w końcu coś upieczesz.

To również, jak się zdaje, bardzo potrzebny element, jednak, podobnie jak w przypadku poprzedniego, absolutnie nie rozumiałem jego logiki. Wiedziałem jednak, i to może jest to doświadczenie poprzednich wcieleń, że jeśli tego brakuje to zaczyna brakować wszystkiego. Z jakiegoś powodu. 

- No wiesz co? - spojrzała na mnie spode łba (główki naturalnie), a ja pocałowałem ją w czoło. I był to dowód na to, że wszystko szło dobrze. Można powiedzieć, że uratowałem świat. Bo jak ten pocałunek mógł zaistnieć bez tak skomplikowanej i bezsensownej scenki? Tak nie mogło zaistnieć ich bardzo wiele. Tak pewnie i wiele dzieci by się nie narodziło, w tym ja, ale to przecież zupełnie inna historia.

Później były mleka, sery i jogurty. Wszystko to zwykło kisić się w jednym miejscu, więc wymieniłem je po sobie. Wzięliśmy te bardziej skwaszone, bo na inne nas nie było stać, i był to koniec tej części zakupów, kiedy trzeba sporo chodzić, mało myśleć i jeszcze mniej widzieć. A najlepiej to chodzić z kartką. Ja tak robię, ale nie kiedy jestem z nią. Jeszcze nigdy nie trzymaliśmy się listy, kiedy byliśmy w sklepie razem i wcale tego nie żałuję. Kto patrzy na tę puszkę krojonych pomidorów, kiedy mamy zamiast niej tak wiele proszków do pieczenia?

I była tam kasa. Jak w każdym markecie są kasy. A za nią miła pani, świeżo po dwudziestce. Nie byliśmy oczywiście jedyni, więc taki zwrot w jej stronę może wydawać się niezrozumiały, bynajmniej na pierwszy rzut oka. Jednak stojąc tak za tymi ludźmi gdzieś tam daleko była tylko ona. I to nie dlatego, że mi się podobała. A jeżeli faktycznie tak było, bo nie mogę być tego pewien, nie miało to nic wspólnego z pożądaniem, a już na pewno nie z miłością.

- Kiedy byłam mała uwielbiałam kinder niespodzianki - rzekła potrząsając kolorowe jajeczko i uśmiechnęła się w moją stronę.

- Tak?

- Kolekcjonowałam je. Trzymałam ich całe mnóstwo w szufladzie.

- Nie lepiej było je zjeść?

Uśmiech politowania zakończył wątek. Odłożyła pomarszczony papierek na miejsce.

- Nie weźmiesz jej?

- Nie. Jeszcze byś mi ją zjadł.

- Na chwilę wrócić do dzieciństwa.

- Wiesz, one dalej leżą w moim pokoju. Rodzice ich nie wyrzucili. Gdybym chciała znów je trzymać, z pewnością bym się po nie zgłosiła.

Nieprawda. To coś zupełnie innego powracać do dawnych dni i wyciągać dawne dni z ich dawności. Ale czy należało kontynuować rozmowę? Tego nigdy nie wiem. I, być może, gdybym jednak pociągnął wątek dalej, dowiedziałbym się trochę więcej. Chociaż, najpewniej bym żałował. Łaknienie wiedzy w moim wypadku jeszcze nigdy nie skończyło się w żaden dobry sposób.

Pik. Pik. Pik. Puk, puk, puk, puk. I gotowe. Byliśmy poza, w drodze do autobusu. Trzymałem ją za rękę i umierałem z bólu, kiedy reklamówka wbijała się w chude palce i jednocześnie jakimś nieodgadnionym prawem nauki ciągnęła w dół. Ale nie czułem się źle. Nie, byłem od tego bardzo daleki. Dopóki w jednej ręce trzymała moją szczęśliwą dłoń, a w drugiej w połowie zjedzone czekoladowe jajeczko, żadna fizyka czy inni bogowie nie mogli zepsuć tej chwili. I nikt nie śmiałby zapytać o powód dla którego ciemnobrązowa rozkosz znalazła się w naszym towarzystwie. Czy to było takie ważne?

Wracając do tematu Pani z marketu - spędziłem sporo czasu myśląc o niej. O tej niezwykłej energii, która z niej płynęła. Albo przynajmniej przepływała przez nią. I nie wiedziałem w dalszym ciągu o co tak naprawdę z nią chodziło. Jednak, jak mogłoby wydawać się to patrząc powierzchownie, ów tajemnicza siła nie tkwiła w jej wzroku. A mogłoby się tak wydawać, ponieważ w oczach zwykła kumulować się cała dziwność wszechrzeczy. Ale jej oczy były całkowicie normalne. Tak więc był to jedynie silny impuls bijący z jej osoby, albo inaczej - z jej kierunku.

Proszek do pieczenia się nie przydał. Przynajmniej w dniu w którym został kupiony. Przydał się ser, budyń, mleko i piwo. Piwo przydało się mi. Siedzieliśmy tak, ona z budyniem, ja z piwem i słuchaliśmy The Kills. Alison Mosshart też ma zdecydowanie coś w sobie, ale to nie to samo.

A następnego dnia był kolejny dzień, bo przecież dziwnie by było, gdyby jednak go nie było. Przyszedł. Przyszedł i był zły, jak to niektóre dni już mają. Pies nasikał nam w łóżku i oboje byliśmy do kąpieli, a do tego łóżko trzeba było "uprać". I tak uprane łoże, jednak nie odwirowane, schło sobie w pokoju, zaś nam przyszło żyć z perspektywą spania na kanapie. Gdybyśmy tylko mieli drzwi pomiędzy pokojami...

Ona poszła do pracy, a ja z psem na spacer, ponieważ pierwszy wykład zaczynałem dopiero o 11:15. To groteskowe, no ale się przeszliśmy. Chyba dla zasady, bo nie widziałem innego powodu. I to tutaj się zaczęło. Tak powinno się to ujmować. Oczywiście ja, niedoszły artysta, uważam, że zaczęło się od proszku do pieczenia, ale to czcze metafory. Zaczęło się to właśnie wtedy, około godziny 10 w słoneczny dzień, a ja byłem z psem na spacerze.

- Czy mogę zająć chwilę? - odezwał się męski głos. Spojrzałem w bok i ujrzałem jego właściciela. Był to mężczyzna ubrany w czerwony garnitur, czarną koszulę i czarny krawat. Na głowie zaś tkwił równie czarny kapelusz z szerokim rondem.

- Pewnie - odparłem.

- Nie będę zadręczał pana niepotrzebnymi wstępami. Reprezentuję świeżo otwartą restaurację na przedmieściach. Pragnę wręczyć panu zaproszenie, które uprawnia pana do zniżki na dowolne danie, jeżeli tylko zjawi się pan w przeciągu tygodnia.

- Fajnie. Jaką kuchnie serwujecie?

- A dla jakiej pan byłby skłonny przyjść?

- Mam ochotę na dobre, grenlandzkie jedzenie. Tylko wysokiej klasy.

- Do zobaczenia zatem już wkrótce - uchylił kapelusza i wręczył mi czerwoną wizytówkę.

- Przepraszam! - zawołałem za nim, gdy odchodził spiesznym krokiem - A czy można wchodzić z psem?

Jegomość przystanął i odwrócił się na tyle, abym mógł zobaczyć jego prawy profil.

- Naturalnie - powiedział łagodnie z lekkim uśmiechem na widocznej części twarzy - Niech nie zadaje pan głupich pytań. Nasza restauracja prezentuję obsługę na najwyższym poziomie.

Powiedział to i poszedł w swoją stronę, a strona jego była w kierunku ulicy.

Jej nie musiałem długo przekonywać. Każda kobieta lubi być wyprowadzana na spacer, a jak w ofercie jest jedzenie to pozostaje już tylko pozwolić jej się umalować i samemu odnaleźć krawat. Jako, że zwykliśmy mieć gorące głowy to wybraliśmy się już tego samego wieczoru. W wolnej chwili próbowałem znaleźć czym takim mogłaby być grenlandzka kuchnia, tak jak gdyby jakaś część mnie pragnęła wierzyć, że odpowiedź człowieka w czerwonym garniturze była szczera. Oczywiście, nie znalazłem nic.

Powiedziałem jej skąd wiem o tym miejscu w które się wybieramy i stwierdziła, że musi być ono drogie. Należy zatem ubrać się ładnie, mniej więcej jak ów kapelusznik, albo chociaż prawie jak on. Znalazłem więc swoją marynarkę, a ona sukienkę i tak też poszliśmy. Bez psa.

Restauracja o nazwie "White blues" miała mieścić się przy niewielkiej uliczce bardzo wysuniętej na obrzeżach miasta. Tak bardzo, że kilkadziesiąt metrów dalej zaczynała się już inna miejscowość. Przyjechaliśmy więc na ostatni możliwy przystanek oznaczony "na żądanie". Wszystkie kolejne tylko wydłużałyby drogę. Był to zimny, wietrzny wieczór, a na ulicy walały się śmieci. Stojące przy ulicy latarnie nie paliły się, nawet jedna. Ani jedna migająca latarnia z horroru nie zdecydowała się wtedy przyjść. My zaś, ładnie ubrani, szliśmy tą ulicą, bo na jej końcu czekała na nas restauracja.

Przez pierwsze minuty nie wypowiedzieliśmy do siebie nawet słowa. Było w końcu ciemno, zimno - jak już wspomniałem - i to sprawiało, że zaczynaliśmy się bać. Nie było wszakże również żadnego domu, lecz jedynie gęste krzaki rosnące przy drodze. A pomiędzy nimi asfalt na którego początku stał słup ze skrzydełkiem na którym widniał napis "Strzelecka". Po co jednak było budować ulicę przy której nic nie miało stać? Na co ulica ludzkich rąk dla budynków bożych rąk? Dla restauracji "white blues" oczywiście. Głupie pytania.

"Czy to na pewno dobre miejsce?", "Czy dobrze trafiliśmy?", "Gdzie jesteśmy?". I kilka innych. Ale na żadne z tych pytań nie było odpowiedzi i nawet przez ich zadaniem można było się tego domyślić. Te pytania wołały o słowa otuchy, ale powinny były przecież wiedzieć, że takowej nie otrzymają. Nikt bowiem nie odpowiada wtedy "tak", "oczywiście" czy "z pewnością". Jedyne słowa pasujące jako odpowiedź do tego pogiętego puzzla rzeczywistości to "nie wiem". Zatrważające, wołające o śmierć "nie wiem". I nic więcej ode mnie nie otrzymała.

Wkrótce jednak dotarliśmy na miejsce. I dobrze, że dotarliśmy, ponieważ praktycznie nic nie było widać. Białe światło latarki z telefonu ujawniło naszym oczom koniec asfaltu, a tuż za nim stał stół. Długi, wyglądający solidnie stół do którego dosunięte były trzy krzesła - po jednym na każdy jego koniec oraz jedno bliżej środka. Przed nimi leżały jasne talerze i zestawy sztućców, zaś całą pozostałą powierzchnię przykrywało bladoniebieskie cielsko. Leżąca na plecach foka z rozprutymi trzewiami.

Zadzwoniliśmy na policję. Nie istniały przecież żadne służby bardziej odpowiednie do pomocy. Bo co tak naprawdę nas spotkało? Co się wydarzyło? Być może nie powinno zabijać się fok i eksponować ich publicznie. Ale czy ktoś widział inne zarzuty?

Pojechali z nami, zrobili zdjęcia, spisali zeznania. Ona była wstrząśnięta. Zresztą ja również, ale przecież mi nie przystawało być. Wróciliśmy do domu i kiedy tylko drzwi za nami się zamknęły, wtuliła się w moje ramię i zapłakała. A ja ją przytulałem.

Kolejny poranek był ciężki. Żadne z nas nie chciało wstawać w świecie martwej foki. Ale, jak to mówią głupio-mądrzy, życie musi toczyć się dalej. Naturalnie takie słowa mogą wychodzić z ust tylko tych, którzy nie mają pojęcia jak to jest żyć tak, że nic się już nie toczy. Zaletą tych słów jest jednak ich pociecha. A chyba tego wtedy potrzebowaliśmy. Odrobinę ciepłych słów.

Nigdy nie piłem tak gorzkiej i gorącej kawy jak tamtego ranka. I nigdy nie było mi tak zimno, choć mieliśmy przecież lato. I, na ironię, wyjątkowo gorący dzień ów lata. Jednak zjedliśmy, człowiek ponoć wtedy czuje się lepiej, wyprzytulaliśmy jeszcze bardziej i wszystko zaczęło wracać do normy. Dopóki...

- Upieczmy coś.

- Teraz? - patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczyma.

- Tak. A co innego chciałabyś robić?

Pocałowałem ją w czoło i wziąłem za rękę. Razem poszliśmy do kuchni. Tam były foremki do ciast, bita śmietana, cukier, cała reszta tych potrzebnych rzeczy, no i proszek do pieczenia. Ona schyliła się by z dolnych szafek wyciągnąć odpowiednie naczynia, a ja, bogowie, otworzyłem szafkę z proszkiem do pieczenia. Nie z czymkolwiek innym, to była szafka proszku do pieczenia. Otworzyłem ją i ujrzałem zielony koszyczek. W tym koszyczku były takie rzeczy jak cukier waniliowy, soda oczyszczona i właśnie proszek do pieczenia. Jednak prócz nich leżała tam czerwona ulotka. Na niej zaś dwa wklejone zdjęcia. Jedno przedstawiające uśmiechniętego kapelusznika, który zaczepił mnie w parku, a drugie mnie i ją patrzących przerażonymi oczyma na stół ze zwłokami. Zdjęcie zostało zrobione tuż zza stołu. Na dole ulotki widniał napis "ZAPRASZAMY DO RESTAURACJI WHITE BLUES".

Rozległo się pukanie do drzwi. Spojrzałem na nią, a ona na mnie.

- No otwórz - powiedziały usta, które nie widziały ukrytej w szafce ulotki, tuż za proszkiem do pieczenia.

Udałem się więc w stronę drzwi. Serce biło głośno, lecz powoli. Jak gdyby czas zwolnił. Moje stopy zaś, pozbawione umiejętności myślenia, szły w stronę drzwi zza których rozległo się kolejne, ponaglające pukanie. W końcu stanąłem przed nimi i nachyliłem się, aby spojrzeć przez judasza. Przełknąłem ślinę i to było ostatnie przełknięcie w tym mieszkaniu.

Na klatce stało czworo mężczyzn odzianych w czerwone szaty. Na głowie zaś mieli kaptury, a twarze... a twarz...

Krzyknęła. Obróciłem się i zobaczyłem jak czerwony płaszcz ciągnie ją do pokoju obok. Drzwi poczęły rozbrajać siekiery. Słyszałem jak otwierają się okna. Zanim zdążyłem dobiec do niej, oni byli już w środku.

Było ciemno. Zimno. Mokro. I bolało. Nie wiem do końca co, ale coś bolało. Siedziałem, albo leżałem... być może stałem; gdzieś za grubymi kratami. Z nią? Bez niej? Pamiętam jedynie długi stół. Ten sam, albo podobny, co na końcu ulicy strzeleckiej. Widziałem go spomiędzy krat. Na obu jego końcach siedzieli mężczyźni w czerwonych szatach; cień spowijał ich przerażające oblicza. Jedli ze srebrnych talerzy srebrnymi sztućcami. Nie wiem jednak co. Nie chcę również wiedzieć. Miejsce pośrodku zajmowała trzecia osoba. Ta również miała przed sobą talerz, jednak ona nie jadła. Patrzyła jedynie w nieruszoną potrawę i oddychała głęboko. Kiedy i ja zbyt głośno wciągnąłem powietrze, powoli podniosła głowę i wbiła we mnie swój wzrok. Jej twarz zasłaniała czaszka koziorożca; taka jaką starzy ludzie zwykli trzymać powieszoną gdzieś na ścianie. Mi przynajmniej tak się skojarzyła. Siedział tak i patrzał na mnie, a ja nie śmiałem wydobyć z siebie choćby słowa. Ból ustępował, a mi robiło się coraz cieplej. W końcu straciłem świadomość. Nie, na pewno nie zasnąłem. Od tamtych chwil nie zmrużyłem nawet oka.

Po raz kolejny zbudziłem się - bądź w jakikolwiek inny sposób odzyskałem zdolność percepcji - w wielkiej sali. Przypominała mi trochę operę. Siedziałem w honorowej loży, na balkonie. Ubrany w smoking, przywiązany skórzanymi paskami do krzesła. Obok mnie siedział mężczyzna ubrany w czarno-czerwony garnitur. Był to kapelusznik. Uśmiechał się do mnie ciepło, a kiedy rozległ się dźwięk dzwonka, położył palec na swoich ustach i zgasło światło. 

Scena była oświetlona. Na jej środku stało coś na kształt studni. Nad nią zaś wisiała moja ukochana. Wisiała, zwisała całkiem naga mając związane ręce czarnym sznurem, liną bądź kablem ciągnącym się gdzieś z góry. Nogi również miała przywiązane, jednak te, w porównaniu do rąk, nie były złączone. Do każdej kończyny z osobna była przywiązana osobna lina, jedna ciągnąca się z lewej, druga z prawej strony sceny, ustawiając ją w nieprawdopodobnie szerokim rozkroku. Dokładnie nad studnią.

Na scenę wyszedł człowiek w - dla odmiany - czarnym odzieniu. Nie miał jednak kaptura na głowie. Jego twarz była blada i niemal idealnie okrągła. Kiedy stanął wszyscy zaczęli odmawiać jakąś modlitwę. On zaś trwał w bezruchu. Również mój towarzysz dołączył do grona modlących się. W jego oczach był jakiś dziwny błysk. Nie, nie w oczach. Ta dziwna energia biła z niego. Bądź gdzieś z jego kierunku. To zdecydowanie najlepszy opis na jaki mnie stać. A jednocześnie biła ona zewsząd. Ze wszystkich zebranych modlących się.

Kiedy zakończyli, na scenę wyszedł kolejny człowiek. Ten w czerwonej szacie. Niósł on długi, żelazny harpun. Podał go stojącemu mężczyźnie i bez słowa odszedł. Wszystko to toczyło się w kompletnej ciszy. Następnie człowiek w czerni podszedł do studni i spojrzał w nią, zdając się bardziej nasłuchiwać niż wypatrywać. Kiedy usłyszał - bądź i nie - to czego chciał wyprostował się i spojrzał na mą ukochaną, której oczy były zamknięte, a ciało zwisało bezsilnie związane. Patrzał tak przez chwilę, a potem...

Krzyknąłem. I ona krzyknęła. Krzyczeliśmy jak nigdy przedtem, łykając ból jakiego nie znaliśmy. Człowiek w czerni wyciągnął spomiędzy jej nóg żelazne narzędzie, a do studni spłynęła jej krew. Łzy ciekły po policzkach, a głowa odchyliła się do tyłu wyjąc żałośnie do nieba. Ze studni zaś zaczął dobiegać dźwięk. Dźwięk przebudzenia. Człowiek w czerni szybko usunął się ze sceny. W sali dalej rozbrzmiewał nasz krzyk, lecz zdawał się on być przytłumiony przez milczące wyczekiwanie reszty członków zgromadzenia. Niski chropowaty dźwięk, następnie z kolei bardzo wysoki, a potem coś na kształt ześlizgiwania się, chlupotu. Ze studni wyłoniły się ciemne macki. Czarne dłonie. Harpuny, błyskawice, strzały, łapska. Negatywne energie, które poczęły czule oplatać nogi mej ukochanej całe zbryzgane jej krwią. Ciągnęły się tak w górę owijając ją jak latorośl i kiedy tylko dotarły do złączenia jej odnóży, z impetem wbiły się do środka. 

Potem był krzyk, tak jak był do tej pory. I ciemność. I łzy. I sen.

Przyszło mi ponownie odsłonić swoje oczy. Siedziałem jednak w tym samym miejscu co dotychczas. Nie miałem jednak już związanych rąk. Sala była pusta. Jej nie było. Jedynie studnia, a dokoła niej krew. Spojrzałem w bok i ujrzałem tam kapelusznika. Moje usta zadrżały i wydusiłem z siebie:

- Dlaczego nam to robicie?

Nie padła odpowiedź. Rozejrzałem się po sali szukając ratunku dla swojej duszy.

- Gdzie ona jest? - zapytałem.

- W bezpiecznym miejscu. Mam na myśli, czuje się znacznie lepiej niż miałeś okazję oglądać. Ale początki zawsze są najtrudniejsze. Teraz robimy wszystko co w naszej mocy, aby poczuła się lepiej.

Spojrzałem mu w oczy. Wyrażały one prawdziwą troskę i miłość.

- Chcesz się z nią zobaczyć? - zapytał.

- Tak - odparłem.

Pomógł mi wstać. Nogi trzęsły mi się jak podczas bardzo srogiej zimy. Udaliśmy się długim korytarzem do drzwi na samym jego końcu. Były dwuskrzydłowe i bogato zdobione. Tuż za nimi znajdowała się wielka sala, a w niej ogromne łóżko. Na jego środku leżała ona, przykryta wieloma warstwami materiału. Dokoła niej zaś chodziło kilkoro ludzi w czerwonych szatach. Nieśli tace z szeregiem napoi i dań oraz owoców i słodyczy. Kiedy nas zobaczyli, odsunęli się od łóżka. Pobiegłem do niej.

Była półprzytomna kiedy chwyciłem jej dłoń obcałowując ją tak jak jeszcze nigdy.

- Jak się czujesz? - ledwo z siebie wydusiłem.

- Lepiej... Tylko mi słabo... - wypowiadała te słowa z półprzymkniętymi powiekami.

Nie umiałem mówić więcej. Klęczałem zatem przytulony do jej dłoni i wszyscy czekali aż się zbiorę. Podniosłem wtedy wzrok na kapelusznika stojącego w drzwiach i patrzącego na nas z lekko zmarszczonym czołem. Wstałem.

- Co tutaj się dzieje? - zapytałem

Obrzydliwe oblicza patrzyły na mnie niemo, a kapelusznik nie zmienił wyrazu twarzy. Podszedł za to bliżej mnie i obiecał:

- Będzie dobrze.

- Wypuście nas.

- Wypuścimy.

- Kiedy?

- Za około piętnaście lat. Tyle trwa ciąża.

Zapadła cisza. Ta sama cisza mrocznych oblicz i teraz również moja.

- Ciąża...

- Nie martw się o siebie. Dziecko potrzebuje ojca. Ty zaś potrzebujesz przemiany.

Dwie delikatne dłonie złapały mnie za ramiona, a ja znów poczułem błogie ciepło. 

- Nie opieraj się kochanie - gdzieś był głos mej ukochanej - Nie ma nic piękniejszego niż cud narodzin.

I tam, na dnie serca, poczułem, że to prawda. Udałem się więc z czerwonymi postaciami, by przygotować się na przyjście naszego dziecka.

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Porąbane. Ale naprawdę dobre opowiadanie - przede wszystkim podoba mi się jak jest napisane. Takim stylem można pisać o byle pierdołach, a i tak efekt będzie świetny.
Odpowiedz
Ale chore! Takie uwielbiam najbardziej. ^^ Ode mnie 10/10!
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje