Historia
Osaczony
Nie odsłaniałem rolet. Nie chciałem by widzieli, że znów patrzę w Ich las, bo domyśleliby się o czym myślę. Usiadłem w miękkim fotelu i chwyciłem w ręce niebieski atlas. Nie otwierałem go długi czas, ściskając z całych sił twardą okładkę. Potem jednak złapałem go drżącymi rękoma i otworzyłem. Kartki drżały przeraźliwie szybko. Oglądałem zdjęcia niebieskiej wody, wyobrażając sobie jej szum opisywany w książkach. Oglądałem góry i starałem się ujrzeć ich ogrom, jednak to było ponad moje siły. Las, inny niż ten, zielony, ze śpiewającymi ptakami i zwierzętami biegającymi dokoła. To poprawiało mi humor. Uśmiechnąłem się i choć dalej drżałem cały tak samo jak wcześniej, poczułem w sobie więcej siły; cudowny oddech, który podnosił mnie i wspierał. W końcu zamknąłem atlas z trzaskiem i sam przeraziłem się tym odgłosem, lecz duch mnie nie opuścił. Wstałem i zacisnąwszy mocno usta naparłem na drzwi. Te otworzyły się i zbiegłem na dół, prosto do frontowych wrót. Wybiegłem na podwórze i od razu znalazłem się pomiędzy mrocznymi drzewami, których liście były pokruszone lub przegnite. Z góry spoglądały na mnie tylko rozpadające się gałęzie, a pod nogami miałem szarą trawę.
Biegłem.
Przemykałem pomiędzy drzewami kilkanaście sekund, kiedy usłyszałem dzwon bijący na wieży. I wtedy całe moje ciało przeszył chłód.
Ciemna, wydłużona postać pojawiła się kilka metrów przede mną i wpatrywała się we mnie wzrokiem skrytym pod mrokiem swojej istoty. Tak, nie widziałem jej oczu, ale czułem jak patrzy. Patrzy inaczej. Zaglądając głęboko, wchodząc jak ostrze wewnątrz mnie. Cofnąłem się wydając z siebie cichy jęk strachu, jednak było zbyt późno na przeprosiny. Istota zbliżała się do mnie i kiedy będąc blisko zaczęła wyciągać do mnie swoje długie, ostro zakończone palce, straciłem świadomość. Szczerze szczęśliwy zresztą, że nie przyszło mi doświadczyć jej dotyku.
Obudziłem się w swoim łóżku nagle, jak zbudzony z prawdziwego koszmaru. Całe moje ciało drżało z zimna, choć było oblane gęstym potem. Od razu wstałem i podbiegłem do okna odsłaniając rolety. Ciemna istota znikała pomiędzy drzewami wchodząc głęboko w las. Obserwowałem jak jest coraz dalej i łzy napłynęły do moich oczu. Szloch wstrząsnął kilka razy moim ciałem i upadłem na kolana. Płakałem tak jakiś czas, po czym oparłem się o ścianę i począłem rozpaczać, rozmyślając jednocześnie.
Siedziałem tak długo, aż na dole usłyszałem charakterystyczny szczęk, który był dla mnie jednoznaczną wiadomością. Nie ociągając się, aby znów się Im nie narazić, zszedłem na dół i ani myślałem przechodzić przez znów szczelnie zamknięte, frontowe drzwi. Skierowałem swe kroki na lewo i znalazłem się w wielkiej, choć okrytej mrokiem (jak cały dom i to, co poza nim) sali. Do stołu było dostawione zaledwie jedno krzesło, tylko dla mnie, na samym stole zaś, przygotowana była uczta. Parująca kaczka, pieczone ziemniaki w ziołach, świeżo zrobiony kompot, marynowane grzybki, świeżo pieczone wędliny, kilka rodzajów chleba, a do tego mnóstwo ciast na deser. Zasiadłem na końcu stołu i powoli konsumowałem. Nie zjadłem wiele. Wróciłem potem na górę i zamknąłem się w swoim pokoju, dbając o to, aby rolety były zaciągnięte.
Gdy wróciłem, czytałem chwilę, lecz tylko chwilę. Nawet gotycka literatura przyprawiała mnie o głęboką depresję, zatem po prostu położyłem się spać. Przykryłem się dodatkowo dwoma kocami i po jakimś czasie przestałem dygotać z zimna i udało mi się zasnąć.
Po przebudzeniu (idąc za przykładem książkowym - kolejnego dnia), od razu po wykonaniu podstawowych czynności związanych z higieną i zjedzeniu posiłku (śniadania), wróciłem do swojej sypialni i znów pogrążyłem się w książkach, tak jak robiłem to przez większość swojej egzystencji. Unikałem jednak, zresztą od bardzo długiego czasu, jakiejkolwiek literatury baśniowej czy przygodowej, karmiąc się jedynie książkami przepełnionymi cierpieniem, bólem i szaleństwem, takimi, których realia nie były odległe od tych, w których musiałem żyć, nie sprawiały zatem aż takiego zawodu. Traf mój padł na opowiadania niejakiego Edgara Allana Poe. Zaczytałem się po raz wtóry w jego historiach i to podczas czytania jednej z nich doznałem oświecenia. Była to "Beczka Amontillado" i nie była to historia bezpośrednio związana z pomysłem, który mnie nawiedził, jednak zawierała w sobie jakąś zębatkę, której brakowało mi, aby na niego wpaść.
Natychmiast odłożyłem, albo raczej upuściłem, książkę i udałem się na dół. Już nie w pośpiechu, lecz z pewną dozą ostrożności, jak gdybym skradał się, starając się pozostać niezauważonym. Przekroczyłem próg piwnicy w której spoczywały wszelkiego rodzaju graty, które albo uznałem za niepotrzebne, albo Oni uznali i tutaj wylądowały. Znalazłem tam łopatę i kilof, wszystko to, czego potrzebowałem.
Pracowałem aż usłyszałem nad sobą szczęk, przypominający bardziej ocierające się o siebie łańcuchy niż klucz w zamku. Udałem się wtedy by zjeść i nie wróciłem z powrotem do piwnicy, choć sam nie wiem do końca dlaczego.
Całą resztę "dnia" przeleżałem w łóżku analizując swój plan. Chciałem położyć w nim całą swą nadzieję, jednak muszę przyznać, że bardziej przekonywałem siebie i tym samym starałem się afirmować rzeczywistość, niż faktycznie żyłem swoją wiarą w zwycięstwo. Nadszedł kolejny dzień i ponownie udałem się na dół. Odsunąłem ciężki kredens stojący przy ścianie i ujrzałem ją rozbitą niemal doszczętnie. Dokończyłem pozbywanie się kolejnych cegieł i zacząłem kopać, żywiąc nadzieję, że nic nie zwali mi się na głowę. Nie byłem przecież robotnikiem, ani architektem i mogłem tylko wierzyć, że jakimś trafem zamek, który był moim więzieniem, nie zwali mi się na kark.
Kopałem tak kilka "dni", robiąc sobie przerwy tylko na posiłki na które byłem wzywany. W końcu moja łopata przebiła się przez ostatnią warstwę ziemi i uśmiech powrócił na moją twarz. Serce zaczęło walić z powodu narastającego stresu i podniecenia bardziej, niźli wysiłku, który włożyłem w swoją pracę. Przekopałem się na drugą stronę i znalazłem na skraju lasu. Nawet będąc pod samymi murami domu nieprawdopodobnie wysokie drzewa przysłaniały mi niebo skrywające cudowne gwiazdy, które widziałem w wielu z atlasach swojej licznej biblioteki.
Dźwignąłem się do góry i ruszyłem naprzód pomiędzy martwymi pomnikami zgrozy. Szedłem tak ostrożnie, uważając nawet na własny oddech, starając się nie dotykać kory uśpionych drzew i tym samym nie zakłócić Ich spokoju. I trwało to na tyle długo, że niemal miałem już nadzieję, iż tym razem wszystko wyjdzie, lecz usłyszałem bijący dzwon. Odwróciłem się w jego kierunku i patrzałem na drzewa, które go zasłaniały, wzrokiem wyrzutu i głębokiego smutku. Poczułem falę zimna nadciągającą z tyłu i zamknąłem oczy. Zimne palce spoczęły na moim karku.
Stan, w którym znalazłem siebie w łóżku był gorszy niż ostatnim razem. Leżałem całkowicie wycieńczony, tak fizycznie jak i psychicznie, ze zmoczonymi spodniami i każdym mięśniem pulsującym z bólu. Jednak pomimo tego jak się miałem, w jadalni dalej szczękały łańcuchy i musiałem udawać się na wyznaczone mi posiłki, jednak prócz tego nie robiłem absolutnie nic. Cały swój czas spędzałem na leżeniu w miękkim łóżku i wpatrywaniu się w szary sufit, kompletnie wyzbyty myśli. Trwało to trochę i jeszcze zanim wyzdrowiałem, jakaś szatańska siła dostarczyła mi kolejny zastrzyk motywacji, zaszczepiony nowym pomysłem. Pomysłem w który uwierzyłem tak mocno, że miałem do siebie żal, iż nie pomyślałem o nim wcześniej.
Poczekałem kolejnych kilka "dni", aż odzyskałem całkowicie siły, a zimno przestało powracać za każdym razem jak wyzwalałem się spod tony ciepłych koców, kołder i poduszek. Podszedłem wtedy do swojego okna i odsunąłem rolety. Wpatrywałem się jakiś czas w las, dostrzegając ciemną mgłę pomiędzy słupami drewna. Wróciłem wtedy do łóżka i dalej czytałem, mając nadzieję, iż uśpię Ich czujność. Wyznaczyłem sobie na czas oczekiwania kolejne trzy "dni" - to znaczy cykle, które składały się na wstanie, zjedzenie trzech posiłków i położenie się spać. Zatem wstając po tych trzech okresach czasu, podszedłem do okna i otworzyłem je.
Zapomniałem już jak zimno było na dworze i tym samym zdałem sobie sprawę, że lodowate piętno wciąż nie do końca mnie opuściło. Jednak nie chciałem się cofać. Wyszedłem na dach i począłem wspinać się po śliskich dachówkach. Jakoś udało mi się dotrzeć do prostokątnej konstrukcji w której był dzwon. Wiedząc, iż potrafię tam wejść, wróciłem do pokoju i zabrałem stamtąd klej, który używałem dotychczas do klejenia książek, jednak którego siła już niejednokrotnie przysporzyła mi kłopot. Zużyłem kilka tubek i do tego cały krążek taśmy klejącej, aby przytwierdzić zwisający kołek do ściany dzwonu. Trzymał się solidnie, nawet silniej niż przypuszczałem. Zsunąłem się zatem do swojego okna i wyszedłszy z pokoju, ponownie udałem się do dziury w piwnicy (z jakiegoś powodu bardziej ufając jej niż frontowym drzwiom), jednak spotkało mnie wyjątkowo nieprzyjemne zaskoczenie. Przejście, które kilkanaście dni temu stworzyłem, już nie istniało i nie było po nim najmniejszego śladu. Byłem zatem zmuszony wyjść drzwiami.
Tak też uczyniłem i idąc tym razem, szedłem innym krokiem. Był to krok w miarę szybki, pewny i pełen gotowości, choć - do czego właściwie? Szedłem tak kopiąc cienkie włókna szaro-brązowej trawy i nasłuchiwałem dzwonu. Osiągnąłem swój cel - nie zabrzmiał bowiem, jednak nie uchroniło mnie to przed lodem płynącym w moich żyłach jak kry wędrujące po oceanie. Wokół mnie stanęły czarne postacie, których wzrok rozbierał i gwałcił moją duszę. Stali tak i tym razem prócz sadystycznej radości i nienawiści, odczuwałem z ich strony pewnego rodzaju zawiedzenie, jak gdybym popełnił występek, którego obiecałem, że nie uczynię, choć tkwiłem tutaj zamknięty od dawna, nie przypominając sobie żadnej przysięgi - żadnego, najmniejszego wspomnienia z życia poza zamkiem.
Stali tak dość długo i karcili mnie wzrokiem. Wtedy ponownie się rozpłakałem i machałem rękoma, w ten sposób dając upust nabrzmiewającemu we mnie poczuciu żałości i strachu. Krzyczałem, choć były to bezkształtne piski nie formujące się w słowa, których nigdy nie słyszałem, a jeśli słyszałem, to tego nie pamiętam. W końcu zemdlałem, choć nie mam pewności na ile w wyniku ich przerażającej, mrocznej siły, a na ile z racji emocji, które mną wstrząsały.
Obudziłem się tym razem wypoczęty. Z racji tego jak się czułem, przyjąłem wersję, iż umarłem, spodziewałem się bowiem leżeć w niewyobrażalnym cierpieniu przez całe miesiące. Wszystko jednak było w porządku, prócz - oczywiście - zrujnowanej przez strach i nieudolne próby ucieczki, psychiki. Usiadłem na łóżku i wpatrywałem się w przestrzeń pomiędzy stopami i myślałem tak czas nieokreślony, aż stwierdziłem, że wyczerpały mi się pomysły. Wstałem i podszedłem do stosu książek, a następnie wziąwszy jedną rzuciłem nią w okno wydając z siebie krzyk. Gdyby była to kartka papieru, z łatwością napisałbym swój żal odnośnie tego, że zostałem tutaj z całą masą literatury przedstawiającej bogaty, kolorowy świat i to było najbardziej wyczerpującym elementem mojej egzystencji. Ale to nie był papier. Więc tylko się darłem mieląc językiem na wszystkie strony tak, jak gdybym na podstawie lektur próbował tworzyć słowa. Niestety, nic prócz seplenienia nie wydobyło się z mojego wnętrza.
Moje męki przerwał szczęk na dole, ja zaś spojrzałem na drzwi z wrogością i rzuciłem się do nich, zasłaniając je wszelakimi szafkami i innymi meblami, które miałem w pokoju. To samo zrobiłem z oknem, którego rolety wcześniej zaciągnąłem. Tak wszystko, włącznie z łóżkiem, broniło wejścia do pomieszczenia w którym się znajdywałem. Usiadłem w kącie i objąłem rękoma kolana podkulone pod brodę i tak siedziałem. Szczęk rozległ się ponownie, jak gdyby ostrzej, jednak ja nie zareagowałem. Potem był kolejny, znacznie dłuższy i poczułem jak cała moja skóra cierpnie od tego dźwięku. Niestety, jak gdyby wzorowane na klasycznych książkach, czwartego ostrzeżenia nie było. Ciężkie kroki poczęły powoli wspinać się do góry, ja jednak wiernie tkwiłem w rogu, wpadając powoli w konwulsje związane ze strachem. Piszczałem jak młody szczeniak obawiający się zranienia i narastająca panika sprawiała, iż ciało zdawało wymykać się mi z pod kontroli, jednak, jak gdyby wierne mimo swojej wolności, trwało w jednym miejscu. W końcu krok dotarł pod same drzwi i rozległ się odgłos paznokci - albo raczej pazurów - przesuwanych po powierzchni drzwi. Najpierw raz, długo i powoli, po czym nastąpiła pauza. Potem drugi i trzeci. Za czwartym nastąpiło kolejne pociągnięcie, choć tym razem szybkie i jak gdyby nerwowe. Kolejne odgłosy nadchodziły z coraz krótszymi odstępami czasu, aż i te zniknęły. Przeraźliwe drapanie, połączone z charczeniem, dobywało się zza drzwi kilka metrów ode mnie, a ja umierałem ze strachu. Obraz stawał się niewyraźny, a ja dalej siedziałem, choć teraz, w kałuży cieczy, która ze mnie wyciekła.
Drapanie zmieniło się w łomot. Najpierw - jak gdyby - pięściami, potem czymś cięższym i silniejszym. Wszystkie meble uginały się i w tym samym momencie usłyszałem jak pękła szyba, a długie, kościste dłonie poczęły obmacywać roletę, jak gdyby chciały łapczywie pochłonąć wszystko, co za nią. Koszmar ten trwał, a ja zamknąłem oczy i zasłaniałem uszy. Wkrótce usłyszałem silny trzask i przejmujący chłód. Lekko roztwierając powieki ujrzałem dolne kończyny cieni stojących nade mną.
Poranek był całkowicie zwyczajny, jak na realia w których żyłem. Okno było całe, z odsłoniętą roletą. Drzwi również bez najmniejszych śladów zniszczeń. Wszystkie meble na swoich miejscach, a ja w łóżku, jedynie z kilkoma sinikami na ciele. Tym razem jednak po moich policzkach nie pociekły łzy. O nie. Tym razem wstałem, kompletnie pozbawiony jakichkolwiek uczuć - czy motywujących czy wyrażających słabość. Zszedłem powoli na dół do piwnicy i sprawnie wróciłem do pokoju z liną w ręku. Przewiesiłem ją przez belkę nad swoimi drzwiami i - jak gdyby sposób wykonania zapisany był w moich genach - zawiązałem supeł. Podstawiłem sobie małą szafkę, na której stanąłem i założyłem pętle na szyi. Ujrzałem wtedy cień stojący w oknie, którego nienawiść wyżerała mnie od środka. Ja zaś uśmiechnąłem się drwiąco, być może z lekkim triumfem i po zaciśnięciu pętelki, zeskoczyłem z szafki.
Ból trwał krótką chwilę, po czym całkowicie zniknął. Dźwięk kołyszącej się liny jednak dalej mi towarzyszył, a świadomość mnie nie opuściła. Otworzyłem oczy i ujrzałem, że cień dalej stoi za oknem i to on zdaje się patrzeć na mnie zwycięskim wzrokiem. Kołysałem się na linie, pozbawiony bólu i nawet śmierci, do której, wydawałoby się, powinienem mieć prawo.
Zdjąłem, przejęty szokiem, z pętli szyję i obmacywałem swoje gardło. Czułem przepływającą krew, którą pompowało bijące w klatce piersiowej serce. Wtedy po raz pierwszy w życiu wydawało mi się, iż cień się uśmiecha i to sprawiło, że wpadłem w szał.
Wybiegłem z pokoju na sam dół, do jadalni. Naczynia były nieskazitelnie czyste, gotowe, by podać w nich posiłek. Pochwyciłem nóż do krojenia chleba i wyszedłem przed dom, prosto pomiędzy drzewa. Krzyknąłem i wbiłem sobie go w trzewia. Palący ból po chwili ustał. Znów krzyknąłem i nastąpił kolejny cios, z tym samym skutkiem. Krew ciekła na moje buty. Uderzałem tak krzycząc przez łzy, połykając niektóre z nich, a krwi było coraz więcej. W końcu rozdrażniony faktem swojej egzystencji, wbiłem nóż pomiędzy żebra, wyłamując jedno za drugim, jak deski zabijające drzwi do domu, a następnie chwyciłem mięsiste serce i je wyrwałem. Dalej żyłem, czego zresztą można było się spodziewać, jednak jeden szczegół był dla mnie absolutnym zaskoczeniem.
Dalej biło. Starało się pompować krew, której nie miało. Wtedy poczułem jak opuszcza mnie strach i wpadam w histeryczny śmiech. Darłem się głosem, który gdyby mógł, wyraziłby to, że jestem nieśmiertelny. I że choćby chcieli, nie mogą mnie dorwać. Podskakiwałem z bijącym sercem w górze, a wszędzie dokoła płynęła moja gęsta krew. W końcu wybiegłem w las, trzymając je bardzo wysoko i biegłem tak, aż napotkałem stojące w szeregu cienie. Zatrzymałem się wtedy na chwilę, wydałem kolejny pisk, który miał być okrzykiem i ruszyłem w ich stronę. One zaś, widząc, że się nie boję, ustąpiły mi rozchodząc się na boki, a ja mogłem ruszyć dalej.
Biegłem pomiędzy drzewami będąc już bardzo daleko od domu i cieni, całkowicie wolny od ich jarzma, od wszelkiego cierpienia, od życia, od śmierci. I biegłbym tak najpewniej wieczność, szczęśliwy jakbym był Prometeuszem, który ukradł bogom ogień. Który ich oszukał i raz na zawsze znieważył w oczach świata. Tak, biegłbym tak, gdyby nie gładka ściana z kamienia, którą napotkałem. Rozciągała się ona na całej długości, gdzie tylko nie spojrzałem i najpewniej otaczała miejsce, w którym byłem. Stałem przed nią z niedowierzaniem macając jej idealnie gładką powierzchnię i unosząc wzrok do góry, nie potrafiąc ujrzeć jej końca.
W panice wpadłem na pomysł tak banalny, tak do głębi przejmujący trywialnością, że byłem na siebie zły, iż nie wpadłem na niego wcześniej. Podszedłem do drzewa i począłem się na nie wdrapywać. Krucha kora spadała spod moich stóp, jednak ja wspinałem się dalej i dalej, aż znalazłem się w koronie zwiędłych, pokruszonych liści. Przebiłem się przez ich warstwę i oto ujrzałem.
Ściana wyrastała znacznie wyżej niż jakiekolwiek drzewo. Rosła i nigdy się nie kończyła. Sklepienie zaś, to miejsce, które miało oferować gwiazdy i księżyc i słońce i wiele innych rzeczy o których czytałem, okazało się iluzją.
Spojrzałem do góry i po raz pierwszy znalazłem swą twarz. Była czarno-czerwona od brudu i krwi. W lustrze ukazywał się cały las, który wiernie bronił mnie przed tym widokiem i zawiódł. Przegrał z moim uporem.
Wpatrywałem się przerażony i winny, początkowo nie mogąc uwierzyć w to, co widzę. Jednak to co widziałem było prawdziwsze od tego, co chciałem zobaczyć.
Zszedłem na sam dół i tam czekali na mnie. Rozumiałem ich gniewny wzrok i prócz zawodu, znalazłem w nim nawet współczucie. Porzuciwszy bezwiednie serce na ziemię, podbiegłem do jednego z nich i wtuliłem się w potwornie przejmujące zimno, to zimno, które z pozoru uznałem za zło. Bezpieczny w ramionach moich podopiecznych, których chłodna i twarda ręka starała się mnie chronić, jęczałem, chcąc jakoś przeprosić za swoją niesubordynację i brak miłości. Ale zdaje się, że oni rozumieli. Nie głaskali mnie wprawdzie po głowie, ale wiem, że rozumieli.
Kiedy skończyłem, poszliśmy razem do zamku, aby pozbyć się tych potwornych książek, które raz na zawsze udowodniły mi, że są przebrzydłym kłamstwem. Które posiadałem tylko po to, aby się ich wyprzeć, aby poznać co jest prawdą i gdzie jest mój prawdziwy dom.
Kiedy byłem blisko usłyszałem dźwięk dzwonu, który wyzwolił się z mojego uścisku. Brzmiał donośnie, szczęśliwy z mojego powrotu. Łzy napłynęły mi do oczu.
Wywalczyłem swoje szczęście w walce z samym sobą.
Komentarze