Historia

Czarna Kura

michal1 1 8 lat temu 1 644 odsłon Czas czytania: ~11 minut

Komórka służbowa zadzwoniła o 22:31. Właśnie kończyłem hamburgera zaśmiecając swój organizm z budki, w której nie liczy sie jakość, a ilość . Zadzwonili z centrali. Pomyślałem, że znowu brutalny gwałt lub morderstwo na tle rasowym, bo połączenie z bazy o tej godzinie na to wskazywało.

- No cześć, Mariusz. Nie gniewaj się, że tak późno - usłyszałem w słuchawce głos dyspozytora.

- Taka robota - odpowiedziałem lekko mówiąc poirytowany - Co dzisiaj mamy?

- Morderstwo, mężczyzna w wieku około 30 lat, liczne podrapania, rany cięte. Ofiara umarła z wykrwawienia. Dziwna sprawa.

- Dziwna? - spytałem zdumiony. Nigdy z ust tego konkretnego i szczegółowego człowieka w całej zawodowej karierze nie usłyszałem jak na niego tak "abstrakcyjnego" słowa - Co masz na myśli?

- Rany na ciele. Chłopaki mówią, że widzą coś takiego pierwszy raz. Jedź tam do nich i dowiedz się o co chodzi. Ulica to Mickiewicza 24, zaułek za bankiem.

- Dobra, narazie.

Rozłączyłem się, nie czekając na odpowiedź. Dopiłem colę, wyrzuciłem kubeczek i wsiadłem do firmowej Insygnii. Odpaliłem silnik i pojechałem na miejsce zbrodni. Tak to jest - pomyślałem - jeden na chorobowym, drugi zawieszony przez jakieś przekroczenie uprawnień, a ty bierz na klate wszystko co jakiś pojeb odwali w mieście i zarżnij się na śmierć ścigając za byle pierdnięcie. Gdyby jeszcze płacili. Jasne. Pensja taka, że ledwo wystarcza na dom, żarcie i jakiś ciuch. Dadzą samochód, odznakę, klamkę i czekaj, aż gość zadzwoni z informacją gdzie kogoś zabili. Sami by się nawzajem pozabijali i by był spokój do jasnej cholery.

Rozmyślając nad sensem istnienia, nie zauważyłem nawet jak szybko zajechałem do celu. Zaparkowałem gdzieś na boku i poszedłem do techników. Nie dało się nie zauważyć tych ludzi kręcących się tam i nazad, licznych samochodów policyjnych i ratunkowych oraz gapiów obserwujących wszystko zza czerwono - białej taśmy policyjnej.

Wolnym, lecz pewnym krokiem podszedłem do jednego z techników. Andrzej, robiący zdjęcia ofiarze, chwycił aparat fotograficzny lewą dłonią, zaś prawą przywitał się ze mną:

- Witaj Mariusz. Nie ciekawie to wygląda, co?

Zwróciłem wzrok na dół, gdzie leżał mężczyzna w kałuży krwi. Pierwsze co przykuło moje spojrzenie to głębokie cztery rany w klatce piersiowej, biegnącej od szyji, aż po sam pempek. Dyspozytor na komisariacie miał rajcę. Naprawdę wyglądało to dziwacznie. Nie miałem pojęcia kto mogłby zadać takie rany. Po śladach dało się wywnioskować, że narzędzie, jakim posłużył się sprawca posiadało niebywałe ostrza. Bez żadnego problemu przecięło koszulke, sweter i kurtkę, nie mówiąc już o korpusie. Celowo użyłem określenia przecięło, gdyż na rozszarpanie, krawędzie były zbyt gładkie, jakby skalpel.

- Faktycznie, nieciekawie...- przyznałem mu rację, zastanawiając się, kto byłby do tego zdolny.

- Niezidentyfikowane narzędzie, brak jakichkolwiek odcisków, włosów czy czegokolwiek, co zawierało by informacje na temat sprawcy - zaczął tłumaczyć mi Andrzej - nasi ludzie zaczęli już analizować te obrażenia, ale wątpie, że coś z tego wyłuskamy. Nigdy czegoś takiego nie widziałem.

- Jakby sam Freedy Kruger nim się zajął - rzekłem do niego z lekkim uśmiechem na twarzy, lecz on sam tego nie odwzajemnił. Moja próba rozluźnienia sytuacji poszła na marne, z drugiej strony wiedzieliśmy, że mamy cieżki orzech do zgryzienia i nikomu tutaj nie było do śmiechu.

- Jedyne co zdołaliśmy znaleść to te pióra - powiedział technik, a ja się lekko zdumiłem.

- Pióra? - zapytałem zdezorietnowany. Podał mi dowód i faktycznie to co trzymałem w woreczku to owe pióra. Jednak wyobrażałem je sobie inaczej. Posiadały czarny kolor. Najnormalniej w świecie jedynym znaleziskiem przy ofierze to te części opierzenia jakiegoś ptaka.

- Nie wiem jak się do tego odnieść - wydobył z siebie mój rozmówca - chłopaki z labolatorium przebadają to. Jak się tylko czegoś dowiem, to dam ci znać. Narzeczona ofiary już wie o tragedii, przetransportowaliśmy ją na posterunek, pogadaj z nią, może coś od niej wyciągniesz.

- Dobra, bedę pod telefonem. Postaram się czegoś dowiedzieć.

Kierowałem się w stronę samochodu i zastanawiałem na jaki absurd przed chwilą patrzyłem. Gość zabity przez niewiadomo kogo, z nie wiadomo jakiej broni ma obok siebie kilka czarnych piór z niewiadomo jakiego ptaka. Nie wiedziałem co o tym myśleć. Jednak ważne było teraz, żeby dowiedzieć się kto za tym wszystkim stoi. Czułem, że ta sprawa długo nie da mi spokoju.

Kilkanaście minut później zaparkowałem przed budynkiem policji. Wysiadając z auta pomyślałem, że przez lament kobiety nie mam szans dowiedzieć się czegokolwiek. Zrezygnowany wszedłem do pomieszczenia gdzie znajdowała się ona i policyjna psycholożka. Wyprosiłem koleżankę i usiadłem przed nią. Ściskała w dłoni jedną ze zużytych husteczek i przecierała sobie oczy i policzki od łez. Trochę nawet zrobiło mi się jej żal.

- Dzieńdobry. Nazywam się Mariusz Jurecki. Jestem oficerem policji. Szczere kondolecje z mojej strony. Bedę musiał zadać pani kilka pytań.

- Dobrze. Proszę pytać -odpowiedziała mi słabym, zrospaczynym głosikiem.

- Kiedy ostatni raz widziała pani męża? - zacząłem krótko.

- Dzisiaj po godzinie osiemnastej. Trochę się pokłuciliśmy i Tomek wyszedł z domu spotkać się z kumplem. To wszystko przeze mnie. Ja mu nie chciałam uwierzyć, a teraz... teraz nie żyje!

- Uwierzyć? w co?

- Wszystko się zaczęło, gdy byliśmy dwa tygodnie temu na wakacjach we wrześniu. Pojechaliśmy do Rumunii. Tam doszło do pewnego incydentu.

- A dokładniej? Do jakiego incydentu? - zadałem pytanie lekko zdezorientowany.

- W któryś dzień przebywania na wczasach postanowiliśy odwiedzić tą część Rumunii, gdzie jeszcze można spotkać starą tradycję i dużą religijność. Jacyś lokatorzy stamtąd nas zaprosili i zaproponowali objad. Mój dziadek pochodził z tego kraju, więc język trochę znam. W pewnym momencie jeden z lokatorów zaczął czegoś szukać i krzyczeć. Powiedział, że ukradliśmy złoty naszyjnik jego matki.

- Proszę kontynuować - rzekłem kiedy się zatrzymała, jednak czułem, że to co mówi to brednie.

- Wszyscy krzyczeli, a ja zaprzeczałam, że to my. Nagle najstarsza kobieta wypowiedziała w stronę mojego chłopaka jakieś dziwne słowa. Brzmiało to jak jakieś zaklęcie. Nie zrozumiałam całości, ale zrozumiałam, że wymiawia słowo klątwa, śmierć, kara. Było też coś o kurze, o czerni. Wybiegliśmy stamtąd i pare dni później wróciliśmy do Polski.

- Coś się przydarzyło tutaj? - pytałem dalej.

- Tak. Tomek mówił, że czasami kątem oka coś widzi, Z dnia na dzień coraz częściej i wyraźniej. Mówiłam mu, by się uspokoił, bo za bardzo wziął sobie do serca to, co powiedziała ta starucha. Nie uwierzyłam mu, a on zginął. Co ja zrobiłam...

Znajdowałem się w czarnej dupie. Brak jakichkolwiek dowodów oprawcy, a do tego najbardziej wiarygodne źródło przedstawia mi jakieś zabobony. Nie wiedziałem co robić. Przecież nie mogłem zamknąć sprawy z powodu jakiejś morderczej kury. Jak by to wyglądało w policyjnym raporcie. Musiałem dowiedzieć się kto stoi za tym morderstwem, bo w taką bajeczkę nie uwierzę.

- Nie mięli państwo jakiś wrogów? Nie podejrzewa pani kogoś z grona Tomka? - dodałem na koniec.

- Nikt by tego nie zrobił. Boję się o swoje życie.

- Proszę się nie bać, Złapiemy go. - odpowiedziałem, lecz w głębi umysłu nie wierzyłem to - możemy przydzielić pani ochronę całodobową.

- Nie o to chodzi. Od wczoraj mi też się przytrafiają dziwne rzeczy... - zapłakała i zakryła twarz w dłoniach.

Próbowałem ją uspokoić, lecz nic to nie dało. Pożegnałem się, wstałem i wyszedłem z pomieszczenia. Nie wiedziałem już co o tym wszystkim myśleć. Było już późno. Jedyne czego chciałem to prysznic i ciepła pościel. Nagle w kieszeni poszułem wibrację telefonu. To numerze wywnioskowałem, że to technik policyjny.

- Cześć Andrzej. Masz coś? - szybko wydusiłem.

- Tak. Skonsultowałem się ze specjalistami. Te pióra pochodzą od kury, co najdziwniejsze gatunku hodowanego w Rumunii w XIX wieku.

- Że co? Kury? - zdumiłem się.

- Ta. Też mnie to zaskoczyło. To wszystko, czego się dowiedziałem. Kończe bo właśnie zamykam biuro. Narazie.

- No trzymaj się. - pożegnałem się i zakończyłem połączenie.

Za dużo tego jak na jeden wieczór. Zmęczony zasiadłem wygodnie w fotelu kierowcy i pojechałem do domu. Całą drogę zastanawiałem się o co tu do cholery chodzi. Może to zbieg okoliczności. Morderca zostawia ślady jako znak rozpoznawczy w postaci piór. Z drugiej strony skąd by posiadał pióra z piepszonej kury, do tego ta opowieść kobiety o tej sytuacji i klątwie z ową kurą. Nie mogąc wyciagnąć wniosków wszedłem do domu, wziąłem szybki prysznic i ległem obok żony. Pamietam, jeszcze przed snem, częsciowo pochłonięty przez świat irracjonalnych marzeń nasunęło mi się pytanie. Nie kto, lecz CO go zabiło.

Rano wstałem jak zwykle niewypoczęty. W głowie jeszcze miałem jeden z tych przytłaczających snów, gdzie bezskutecznie przed czymś uciekasz. Nie lubie tego uczucia bezsilności i skrępowania podczas tej projekcji. Prędko o tym zapomniałem. Ubrałem się, coś zjadłem i wyszedłem do pracy. Od rana wiedziałem, że to będzie ciężki dzień.

Tak też było, jeżdzenie od osoby do osoby. Przesłuchiwania i pytania. Zero jakiegokolwiek tropu. Czułem się jakbym stał na ciękim lodzie. Nie wiedziałem co robić. Nikt nic nie wie, przyjaciele ofiary zszokowani, rodzina zrospaczona, ale żadnych konkretnych informacji. Rozwiązałem już wiele spraw, wiele też razy błądziłem w dochodzeniach, jednak teraz kompletnie jestem zgubiony. Podsumowując dzisiejszy dzień, musiałem pogodzić się z porażką, bo nic konkretnego się nie dowiedziałem.

Był już wieczór koło dziewiątej. Własnie miałem wsiadać do samochodu, gdy nagle usłyszałem szept za sobą. Obróciłem się, lecz nikogo tam nie było. Po chwili doszło do mnie, że brzmiało to jak słowo “odejdź”. Pewnie mi się przesłyszało - powiedziałem pod nosem, gdyż zmęczenie brało górę nad świadomością. Pojechałem do domu. Chwilę rozmawiałem z żoną. Nie była zachwycona tym, że tak późno kończę pracę. Starałem się jej wutłumaczyć, że mam dużo pracy, jednak ona nie chciała tego słuchać i poszła do łóżka. Plułem sobie w brodę, że nie potrafię jej zapewnić szcześcia, lecz niełatwo kiedy pracuje się tak jak ja. Położyłem się koło niej i zasnąłem.

Znajduję się na ulicy. Bardzo ciemnej ulicy. Latarnie oświetlają teren w małym stoniu. Zaczynam poruszać się do przodu. Wokół panuje mgła pozwalająca widzieć obiekty odległe o dziesięc metrów ode mne. Przez tą niemiłą atmosferę odczuwam niepokój. Moje serce zaczyna bić szybiej, ale idę dalej. W pewnym momencie z zza rogu wybiega jakieś zwierzę. Po kształcie i ledwo widoczym kolorze zauważam czarną kurę. Myślę sobie na jaki absurd patrzę. Spodziewałem się jakiegoś upiora, a tutaj poprostu kura. Biegnie w stronę pobliskiego parku a ja ją odprowadzam wzrokiem. Moje serce zamiera. Tam, przed samym parkiem, na skraju mgły widzę parę błyszczących oczy. Lśnią się na czerwono, a ja przez paraliż nie mogę oderwać od nich wzroku. Z ich strony dobiega niski głos. Wyraźnie słyszę powtarzane słowo “odejdź”. Dźwięk ten zamienia się w dźwięk budzika.

Obudziłem sie cały zlany potem. Wczesniej słowa we śnie, teraz trzeistaczone w sygnał urządzenia odbijały się echem w mjej głowie. “To tylko sen” pomyślałem i westchnąłem z ulgą. Troche się zaniepokoiłem wizją, która objawiła mi się przed momentem, ale trzeba było wstawać do roboty. Ledwo zabrałem się do pracy, zadzwonił telefon.

- Cześć Marek. Sorry, że tak wcześnie, ale mamy kolejne morderstwo. - odezwał się gość z bazy.

- Rczucaj, co tam masz? - odpowiedziałem mu z niechęcią. Raz zadzwonią za późno, raz za wcześnie. Nie ma to jak zacząć dzień od dobrej nowiny.

- Kobieta koło trzydziestki. Zgadnij kto.

- Ta od mężczyzny z piórami? - zapytałem lekko dowcipkując.

- Brawo - rzekł głośno przez słuchawkę - znalazł ją sąsiad w jej otwartym mieszkaniu nad ranem kiedy wychodził do pracy. Ulica to Łagodna 44. Chłopaki już pracują. Wszystko ci powiedzą.

- Dobra, Dzieki, narazie.

Jak zwykle wsiadłem do Insygnii i dotarłem do celu. Wszedłem na 2 piętro, przywitałem się z technikami. Odrazu rzucił mi sie w oczy przedpokój cały we krwi. Widok był tak groteskowy, jak by sam Picasso malował dzieło życia. Od sufitu do podłogi praktycznie wszystko obryzgane krwią dziewczyny. Sama miała podobnie jak narzeczony wielkie rany, tym razem zaczynające się już od szyji do samego pasa. Widok napradę makabryczny.

- Zginęła ze dwie godziny temu - zaczął wspomniany już na początku Andrzej fotograf - Motyw ten sam, co ostatnio. Widać ślady walki, a raczej ucieczki sądząc po porozrzucanych przedmiotach wokół ofiary. Brak odcisków. Profesjonalna robota. A, zapomniałbym. Były też pióra.

Faktycznie, pióra te same. Wziąłem nogi za pas i poszedłem stamtąd. Wiedziałem, że rutynowe dochodzenie nie ma sensu. Postanowiłem podwziąć inne kroki. Zadzwoniłem do znajomego:

- Halo? - odezwał się głos z drugiej strony.

- Cześć, jesteś u siebie w biurze? Mogę wpaść na moment? mam mały problem.

- Jasne, przychodź - odpowiedział konkretnie, a ja się rozłączyłem.

Niedługo potem siedziałem już u niego przy biurku. Gabriel, bo tak się nazywał, specjalizował się w religiach i obrzędach na świecie. Rzuciłem mu hasłami czarna kura, Rumunia, klątwa. On wstał, zajrzał do jednej ze swoich ksiąg i przeczytał:

- Rytuał w postaci wypowiadanej klątwy. W Rumunii w XIX wieku uważany za najgorszą formę przekleństwa rzucanego na osobę. Według podań na ten temat, objawiająca się czarna kura symbolizowała nadchodzącą śmierć. Może przenosić się z osoby na osobę.

Zacząłem się stresować. Wstałem i kierowałem się w stronę wyjścia. Roztargniony nie podziękowałem nawet przyjacielowi za pomoc. To nie były żarty. Posklejałem fakty i zdałem sobie sprawę, że jestem w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Nie mogłem wrócić do domu i narazić także żony i dzieci, bo nie miały z tym nic wspólnego. Po wyjściu z kamienicy spojrzałem na drugą stronę jezdni. W ciemnej bramie stała ciemna postać. Tak jak we śnie zauważyłem czerwone oczy. Uciekłem stamtąd. Co chwilę się rozglądałem na boki zanim poszedłem do samochodu. Ludzie dziwnie się na mnie patrzyli. Nie wiedziałem co robić. Ruszyłem szybko i odjechałem przed siebie. Postać nawiedzała mnie teraz częściej. Raz w oknie jakiegoś domu, raz na tylnim siedzeniu samochodu jadącego na przeciwko. Postanowiłem pojechać gdzie mnie wzrok poniesie. Wyłączyłem telefon i wjechałem na obwodnicę. Jechałem tak kilka godzin. Powoli ściemniało sie na zewnatrz. Kątem oka dostrzegłem jakiś opuszczony obiekt. Stwierdziłem, że tam zakończę moją egzystencję, jak najdalej od najbliższych.

Siedzę od kilkudziesięciu minut w jednym z pomieszczeń opustoszałego budynku. Piszę dla Was moją historię. Mam świadomość, że za chwilę zginę i wiem, że ucieczka w niczym nie pomoże. Niedawno widziałem, że mój oprawca, moje przekleństwo się zbliża. Wiem również, że bez problemu mnie znajdzie i bezlitośnie zabije. Proszę, dajcie temu spokój. Ja za bardzo w to się zagłębiłem i muszę ponieść konsekwencje. Powiedzcie żonie i dziciakom, że bardzo je kocham, tak rzadko im to dawałem do zrozumienia. Siedzę i czekam na swój koniec. Słyszę go na schodzach coraz głośniej. Nie ma już odwrotu. Daje mi to do zrozumienia przyglądająca mi się na przeciwno mnie czarna kura.

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Fajne Fajne 9/10 ciekawa historia. Możesz mi powiedzieć czy ta opowieść o kurze istnieje naprawde ?
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje