Historia

Wyśnione Wrota

Pagad Ultimo 6 6 lat temu 9 646 odsłon Czas czytania: ~9 minut

Odkąd pamiętam, moje sny nawiedzała wizja Wrót.

Po raz pierwszy spotkałem się z nimi jako mały chłopiec. We śnie trafiłem do ciemnej, kamiennej jaskini, za jedyne źródło światła mając ciężką mosiężną lampę. Z trudem utrzymywałem ją w drżących od zimna dłoniach.

Chociaż nigdy wcześniej w swoim młodym życiu nie odwiedziłem prawdziwej jaskini, jej wyobrażenie pokrywało się z sennymi wizjami. Nieregularne, kamienne ściany tworzące nieokreślone kształty, pełne wypukłości i wklęsłości, ciągnące się w górę aż do skalistego stropu ze stalaktytami.

Niewielka grota nie skrywała przede mną niczego więcej, a przynajmniej na samym początku. Wrażenia, które wyniosłem z pierwszego ze snów wprowadziły mnie w stan nieokreślonego przerażenia i strachu przed powrotem do tego zimnego i nieprzyjaznego wnętrza. Następnych nocy dziwny sen się nie powtarzał i już miałem nadzieję, że obraz nigdy do mnie nie powróci.

Wkrótce jednak ponownie znalazłem się w skalistej grocie. Śniłem, ale był to sen w każdym stopniu świadomy, mogłem poczuć chłód kamiennych skał, słyszałem wodę kapiącą ze stropu, skrzypienie kołaczącej się latarni, ciepło płomienia. A po przebudzeniu pamiętałem wszystko z najdokładniejszymi szczegółami.

Przez następnych kilka lat sny powtarzały się z coraz większą częstotliwością, aż niemal co noc wracałem do ciemnych otchłani, by poznać ich sekret. Zauważyłem również, że sny za każdym razem są inne. Zmiany jednak stały się zauważalne dopiero po wielu niechcianych wędrówkach do mrocznej groty.

Jedna z kamiennych ścian poczęła się wygładzać, jak gdyby jakaś nieznana siła szlifowała ją kawałek po kawałku. W końcu utworzył się kształt łuku, wysokiego na niemal trzy metry, gładkiego niczym morska perła dorastająca przez eony we wnętrzu małży. Później zaś powstała wyrwa, rozdzielająca dwa skrzydła na pół. Właśnie wtedy zrozumiałem, że obraz, jaki wytworzył się w sennych podróżach, przedstawiał drzwi.

Dokąd? Na to pytanie nie potrafiłem sobie odpowiedzieć i nie wiem, czy moje najśmielsze przypuszczenia mogłyby chociaż zbliżyć się do prawdy ukrytej za nieustępliwymi Wrotami. Starałem się je otworzyć na wiele sposobów, jakie możliwe były podczas onirycznych podróży, ale żaden z nich nie okazał się właściwy.

Wrota rosły razem ze mną i w końcu dojrzałem, żeby móc przebywać w ich pobliżu bez strachu i przerażenia, wypełniony fascynacją i pewnością, że jest to mój własny, proroczy sen. Sen, który doprowadzi mnie do wielkości, jakakolwiek by ona nie była. Co noc wracałem do otchłani z nadzieją na znalezienie rozwiązania tej zagadki.

Utworzenie się Wrót nie było końcem zmian, jakie we śnie nastąpiły. Kamienna warstwa stopniowo zamieniła się na czysty kwarc. Mimo jego przejrzystości to, co znajdowało się za Wrotami, objęte było dziwną mgłą, której wzrok ludzki, ni światła latarni nie były w stanie pokonać.

Rok później kwarcowe Wrota zostały wzbogacone o szmaragdową obręcz, a później o dwa węże splątane wokół niej niczym eskulap wokół kaduceusza. Na gładkiej powierzchni pojawiły się karneolowe obrazy, przedstawiające zwycięskie bitwy, królów zasiadających na ametystowych tronach, w rękach dzierżących szafirowe berła. Byłem zachwycony cudownymi widokami i z jeszcze większą chęcią szukałem drogi na otworzenie Wrót. Niczym prawdziwy oneironauta zagłębiałem się w samo serce snu, badałem każdy centymetr drogich kamieni szukając odpowiedzi. Ze wzruszeniem oglądałem na nowo obrazy, wzbogacone teraz rumianym rodochrozytem i niewielkimi, czarnymi spinelami, ubarwiającymi sceny i dodającymi nowe, jeszcze cudowniejsze szczegóły.

Od teraz wojowie, w pełnych rynsztunkach, w zbrojach z drogich minerałów walczyli z równie bogato zdobionymi napastnikami. Królowie o pięknych, wysadzanych fluorytem twarzach, z mieniącymi się w świetle latarni diamentowymi oczami spoglądali z bogatych tronów na niewidoczne dla mnie królestwo rozpościerające się przed nimi. Żałowałem, że nie mogłem go zobaczyć, spojrzeć na piękne kryształowe wieżyce zamków, mury wysadzane kruszcem wszelakim, drogi usypane z bizmutu. A nad tym wszystkim świeciło płomienne elbaitowe słońce, karmiące promieniami szczęśliwych mieszkańców pięknego świata. Zrozumiałem jednak, że taki widok mógłby pozbawić mnie niechybnie zmysłów, nieprzygotowanych na tak mocne doznania, a mój wzrok spłonąłby pod widokiem przepychu królestwa.

Wrota śniły mi się każdej nocy. Nawet najmniejsza, poobiednia drzemka kończyła się podróżą do tajemniczej groty, umiejscowionej gdzieś pośrodku nicości. Pięknie zdobione drzwi wciąż były niedostępne dla mnie aż do dnia moich 28. urodzin. Wtedy na powierzchni Wrót pojawił się zamek. Był nieproporcjonalnie mniejszy od drzwi i wszystko wskazywało na to, że klucz do nich nie różnił się wielkością od zwykłego klucza, jakiego używałem do zamknięcia mieszkania. Mimo to wezbrało we mnie niepohamowane poruszenie i podniecenie. Wiedziałem, że nadszedł już czas. Byłem gotowy na otwarcie kompletnych już Wrót. Wszystko się dopełniło i pozostawało tylko odnaleźć klucz, żeby zbadać świat ukryty za kwarcową powierzchnią.

Jednak we śnie nie znalazłem niczego więcej. Ciemna grota wciąż była zimna i nieprzyjazna, woda kapała ze stalaktytów a drzwi, niewzruszone, czekały na mnie. I wtedy zrozumiałem, że Wrota nie istnieją tylko we śnie. Miałem je odnaleźć w świecie realnym, razem z kluczem, po czym otworzyć i wnieść się na szczyt. Doznać spełnienia, jakie się za nimi kryło. Jedno, najważniejsze z pytań pozostawało jednak bez odpowiedzi: Jak je odnaleźć?

W swoich snach odwiedzałem podziemną grotę, która nie posiadała żadnego wyjścia. Jakim sposobem miałbym ją znaleźć w realnym świecie? Całe życie mogło mi minąć, nim odnalazłbym przeznaczone mi Wrota, albo zginąłbym w przeświadczeniu o porażce. Musiał być jakiś sposób i wkrótce miałem się o tym przekonać.

Kolejny proroczy sen przyszedł do mnie niedługo po moich urodzinach. Tym razem śniłem o swoim mieszkaniu. Kierowany nieznaną siłą podszedłem do stołu, na którym widniała czerwona, ognista plama. Bezwiednie wyciągnąłem mapę i ułożyłem na stole, a płomienisty krąg przeniknął przez materiał, wskazując mi miejsce, do którego musiałem się udać.

Obudziłem się nad stołem z mapą w rękach. Jedyną różnicą z senną wizją był brak rozognionego znaku, nie był on jednak dłużej potrzebny, byłem zbyt podekscytowany, żeby móc zapomnieć o sennej wizji. Spakowałem się i czym prędzej wyruszyłem w podróż.

Przebyłem tysiące mil, zobaczyłem setki miast, przepłynąłem morze, aż w końcu dotarłem na górzysty szlak, który miał mnie zaprowadzić do celu. Zatrzymałem się w skalistym kanionie, gdzie doznałem wizji rezydencji, stojącej w dolinie otoczonej zewsząd skałami. Po przebudzeniu ruszyłem dalej przez kanion i natrafiłem na miejsce ze swoich snów. Żadnej rezydencji jednak tam nie było.

Przerażony przebyłem dolinę wzdłuż i wszerz, zbadałem każdy jej fragment, żeby upewnić się, że nie mam żadnych przywidzeń, że żadne majaki nie zakrywają mi widoku wyśnionej budowli. Jednak nigdzie jej nie było. Przez myśl przemknęło mi, że może śniłem o przyszłości, albo przeszłości, może się spóźniłem i rezydencja została zniszczona, albo nigdy nie istniała. Jakkolwiek by nie było, stałem w pustej dolinie otoczonej zewsząd skałami, na której nie znalazłem kompletnie niczego.

Tam też zostałem i czekałem. Wkrótce doświadczyłem pierwszej nocy od wielu lat, podczas której nie śniłem o niczym. Obudziłem się załamany, z załzawionymi oczami, w przeświadczeniu, że jakimś cudem zawiodłem Wrota, a ich tajemnica zostanie na zawsze pogrzebana w sferze oneiro. Płakałem długo i dopiero po dwóch bezsennych nocach, kiedy przebudziłem się przed wschodem słońca, zobaczyłem, że w pustej dotychczas dolinie stoi rezydencja.

Nie wiedziałem, czy był to sen, czy jawa, czy może znowu stałem się nieświadomym oneironautą. Ostrożnie wstałem i na drżących ze wzruszenia nogach poszedłem do drewnianej, dwupiętrowej budowli. Umeblowana była prosto, brakowało tam jakiegokolwiek przepychu. Nie obchodziło mnie to jednak. Kiedy znalazłem się na strychu, usłyszałem donośny grzmot. Deszcz uderzał w ceramiczne dachówki i wkrótce po tym błyskawica przebiła dach uderzając w podłogę parę metrów przede mną. Wtedy zobaczyłem, że trafiła dokładnie w żelazną skrzynię, której wcześniej nie dostrzegałem.

Bladymi z przerażenia i ekscytacji dłońmi otworzyłem ciężkie wieko i na samym dnie zobaczyłem prosty metalowy klucz. Podniosłem go, nie mogąc uwierzyć, że mi się udało. Wstałem i kiedy oderwałem od niego wzrok, zorientowałem się, że już nie pada. Świeciło słońce, którego promienie wpadały przez wąskie okna strychu, oświetlając pomieszczenie. Ruszyłem w stronę schodów, ale po kilku krokach nastąpiła kolejna zmiana. Na miejscu żelaznej skrzyni pojawił się zjedzony przez robactwo i obrośnięty bluszczem drewniany kufer, klucz w mojej dłoni stał się lżejszy. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że teraz zrobiony był z drewna. Rezydencja stała się zapuszczona, zniszczona, słońce raziło mnie przez liczne dziury w dachu.

Zszedłem na piętro, które w ułamku sekundy zapełniło się ludźmi. Budynek znów wyglądał ładnie i zadbanie, a przede mną stał tłumek bogato ubranych mężczyzn i kobiet w zwierzęcych maskach. W rękach trzymali kieliszki wina, rozmawiali ze sobą, śmiali się, rozmawiali. Nie zwrócili na mnie uwagi, kiedy przepychałem się przez środek, aż w końcu zniknęli, a ja stanąłem na gruzach rezydencji. Przegniłe, połamane drewno leżało wszędzie wokół mnie, kilka kroków dalej dostrzegłem rozbity, kamienny piec, który lata swojej świetności dawno miał już za sobą. Klucz stał się cięższy, teraz był z żelaza.

Widziałem przeszłość i przyszłość, teraźniejszość cudzą i własną, rezydencję tu, ale też i gdzie indziej, w innym świecie, gdzie jest zniszczona, gdzie jej nie ma, gdzie tli się w niej życie. Widziałem jej upadek i lata świetności, pełną życia, wymarłą i w końcu martwą. Zniszczoną i zbudowaną, istniejącą i nigdy nie stworzoną, piękną i okrutnie ohydną. Klucz zmieniał się z żelaza w drewno, w miedź i mosiądz, w ołów i złoto, srebro i szmaragd. Ja jednak wciąż pozostawałem taki sam, chociaż próżno byłoby próbować opisać zmiany w moim wnętrzu.

Prowadzony przez klucz, który mimo wielu światów wciąż znajdował się w mojej dłoni, w końcu dotarłem do dziury w ziemi, która prowadziła do mojego przeznaczenia. Naszego przeznaczenia. Bez zastanowienia wykonałem krok, nie wiedząc wciąż, czy to sen, czy jawa.

Spadaliśmy tak długo, że czas stracił jakiekolwiek znaczenie. Mijaliśmy andezyty, dioryty, marmury, granity i fyllity, aż w końcu spadliśmy na samo dno. Do niewielkiej, skalnej groty, której mrok rozświetlała jedynie latarnia, obecna w każdym z moich snów. Podniosłem ją i oświetliłem cyklopowe Wrota, które były tutaj od zawsze. Kwarcowa powierzchnia zdobiona karneolowymi obrazami witała mnie, fluorytowe twarze królów uśmiechały się do mnie, wojownicy wykrzykiwali moje imię zwyciężając w każdej z bitw.

Podszedłem bliżej i wyciągnąłem klucz, który był wszystkim i niczym. Składał się z każdego minerału, kamienia i skały, z każdego kruszcu i materiału, a jednocześnie z żadnego z nich. Zmieniał się jego ciężar, a w pewnych momentach wcale go nie było, aż w końcu wsunąłem go do zamka i ostrożnie przekręciłem. Odsunąłem się kilka kroków i czekałem, patrząc, jak skrzydła Wrót powoli się otwierają. Czekałem na ten moment całe swoje życie.

Oślepiło mnie światło tysiąca gwiazd, parząc skórę i doprowadzając mózg do szaleństwa. Niepojęte obrazy szalały po moim umyśle, niszcząc każdą myśl i wspomnienie. Moje członki drżały w ekstazie, połączonej z niewyobrażalnym bólem, który zadawany był mi zarówno na podłożu fizycznym, jak i psychicznym. W uszach słyszałem muzykę tak piękną, że popękały mi błony bębenkowe, poczułem zapachy tak cudowne, że moje nozdrza niemal rozsadziło, straciłem węch i wzrok, nie mogłem słyszeć. Czułem całym sobą to, co chowały przed światem Wrota, byłem przerażony i poruszony, umierałem i rodziłem się na nowo. Byłem wszędzie i nigdzie, tu i teraz, istniałem i przestawałem istnieć. Kryształowe miasto zabijało mnie swoim przepychem, zapachami i muzyką, racją bytu i istnieniem.

Zza drzwi dobiegł niewyobrażalny ryk, którego nie mógłby wydać żaden człowiek, a tym bardziej żadne istniejące zwierzę. Ryk tak straszny, że usłyszałem go mimo braku słuchu, poczułem w całym ciele, wstrząsnął mną jak podczas ataku epilepsji. Mój umysł oszalał, mózg zapłonął, jaźń została zmiażdżona. Abominacja, która wydobyła z siebie tak okropny dźwięk zbliżała się nieubłaganie do Wrót, a ja nie mogłem już nic więcej zrobić.

Zawsze wiedziałem, że jestem przeznaczony do wyższych celów. Wrota i prorocze sny prowadziły mnie przez życie i to był moment mojej chwały. Wzniosłem się poza wyżyny pojmowania, kiedy przez moje ciało przepływały myśli i uczucia, których nie da się opisać.

A kiedy do końca straciłem swoje człowieczeństwo i cielesną powłokę, długo więziona istota zrzuciła swoje kajdany i stanęła na progu Wrót, które łączyły ze sobą dwa światy.

Ryk rozdarł niebo, a ludzkość zadrżała w ostatnich momentach swojego istnienia.

_________________________________________________________________

Jeżeli jesteś zainteresowany moją dalszą twórczością, bądź chcesz być na bieżąco ze wszystkimi nowymi materiałami odwiedź mój Fanpage:

https://www.facebook.com/mrdonut064?fref=ts

______________________________________________________________

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Serwus,nagralem i wrzucilem te paste na swoj kanal z pastami na YT :P https://www.youtube.com/watch?v=Wtr7JWUfcHw
Odpowiedz
to nie było straszne
Odpowiedz
Świetne
Odpowiedz
Super się to czyta, bogate słownictwo czyni opowieść jeszcze lepszą. Za to zakończenie mnie rozczarowało.
Odpowiedz
Mocno daje Lovecraftem :o
Odpowiedz
Zwłaszcza te eony, co? :D Od razu się przedwieczny przypomina ?
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje