Historia

Zęby

CymbrykCreepypasty 0 10 miesięcy temu 230 odsłon Czas czytania: ~18 minut

Czy kojarzycie ideę Doliny Niesamowitości? Brzmi to lepiej po angielsku – "uncanny valley" ma w sobie brzmienie, którego polski odpowiednik zwyczajnie nie może posiadać. Jednak nie o to tu chodzi. Dolina Niesamowitości to teoria w hipotezie naukowej, według której coś, co wygląda i zachowuje się jak człowiek, lecz nim nie jest, wprawia obserwatora w dziwne uczucie. Zazwyczaj ten termin kojarzony jest z robotami, na przykład tymi dziwnymi modelami, które udają ludzi, jak Sophia od Hanson Robotics. Jest w nich (i w innych przykładach Doliny Niesamowitości) coś tak głęboko ludzkiego, a jednocześnie tak obcego, że samoczynnie nas przechodzą ciarki po plecach. Kiedyś w internecie natknąłem się na teorię, jakoby Dolina Niesamowitości wywodziła się z głęboko zakorzenionego strachu człowieka pierwotnego. Twierdzono, że już wtedy, setki tysięcy lat temu, w naszych głowach zaczęła się rodzić myśl, aby nie ufać czemuś, co wygląda jak człowiek, ale nim nie jest. Pomyślałem wtedy, że to całkiem ciekawe, ale tylko wzruszyłem ramionami i pędem myśli ruszyłem gdzieś indziej. Od tamtej pory nie myślałem o tym w ogóle – po co? Miałem większe zmartwienia, praca, studia, hobby. Dolina Niesamowitości przeszła gdzieś w głąb mojego mózgu i tliła się lekko, pozostając w ukryciu. Aż do dziś.

Dla zarysowania sytuacji – jestem studentem, trzeciego roku, mieszkam we Wrocławiu ze swoim przyjacielem z dzieciństwa, Tomkiem, i kotem. Żyjemy w spokojnej dzielnicy, nie podaję powodów, żeby przypadkiem nikt tu nie zaglądał. Dla waszego bezpieczeństwa niech tak zostanie.

Napisałem już licencjat, teraz w zasadzie tylko czekam na jego akceptację. Obrona odbędzie się za miesiąc, jeśli wszystko pójdzie dobrze. Za dnia pracuję i chodzę na resztki zajęć, wieczorami oglądam wideoeseje na YouTube – tak powoli płynie moje życie. Współlokator nie pracuje, ja z zasady też nie muszę – po prostu, wiecie, dodatkowy wpis w CV nie zaszkodzi. No, ale skoro mam nieco więcej pieniędzy, raz na jakiś czas chodzę na zakupy na lokalny rynek. Tam zjeżdżają się farmerzy, są tam chyba trzy stoiska mięsne i kiosk z kiełbaskami. Lubię gotować, więc dziesiątego każdego miesiąca udaję się tam z pełnym portfelem i wychodzę z czterema siatkami obładowanymi wszelkimi kulinariami. Dziesiątego był ponad tydzień temu. Wtedy wszystko się zaczęło.

Była dziewiąta rano, rynek otworzył się dwie godziny wcześniej. Gdy się obudziłem, na mojej prawej stronie leżał kot. To jasno-oka szylkretka, głupia jak but. Lubi jeść trawę, ale boi się wychodzić na dwór. Lubi łapać muchy, ale nigdy nie ląduje na czterech łapach po skoku – wiecie, taki rodzaj kota. Wstałem, nakarmiłem ją mokrym jedzeniem, ubrałem się. Sprawdziłem stan konta na telefonie – przyszła wypłata. Zawiązałem buty i wyszedłem. Słyszałem miauczenie zza drzwi, ale ten typ tak ma, więc zamknąłem je na klucz i wskoczyłem do windy. Rynek jest stosunkowo blisko, więc dotarłem tam w przeciągu piętnastu minut.

Uwierzcie mi – zapachy, które uderzają w nos po przekroczeniu progu hali targowiska, są naprawdę niebywałe. Czujesz świeżą woń kwiatów ze stoiska po prawej, z kilku piekarni unoszą się ciepłe i głębokie aromaty chleba drożdżowego i słodkich bułek, a pot starszych ludzi, którzy męczą się, próbując pokazać ekspedientce, ile wędliny chcą, tylko dopełnia ten bukiet. Tak było i dzisiaj. Piekarnie wyjmowały gorące chleby z pieców, farmerzy układali na stosach piękne owoce i warzywa, a starsi ludzie, jak jeden mąż, podciągali w górę reumatyczne palce, żeby jeszcze raz "o to, o to" pokazać.

Zakupy zawsze zaczynam od fajek. Wtedy można je włożyć do kieszeni i nie męczyć się z torbami zakupów. Stanąłem więc w kolejce, zdejmując słuchawki z uszu. Znałem się z kilkoma sprzedawcami, a ekspedientka w kiosku była chyba moją najlepszą przyjaciółką – przecież zaglądałem do niej kilka razy w tygodniu, żeby uzupełnić zapasy. Przed mną była para dziadków – jeden kupował grube czerwone Marlboro, drugi kupony na lotto. Chybił trafił. Gdy drugi dziadek wypełniał swój kupon, odwróciłem się, żeby zobaczyć, jak długa jest kolejka za mną. Tylko cztery osoby, więc spokojnie. W tłumie zobaczyłem Arnolda – taki tam okoliczny menel, zawsze żebrał, rzekomo na żonkile dla swojej ukochanej. Oczywiście, nigdy nie było żadnych żonkili, ale Arnold kochał – nie kobiety, ale whiskey. To była nieszczęśliwa miłość, bo to drogi alkohol, ale ci, którzy nie znali Arnolda, dali się złapać na tę ckliwą historię, a miejscowi traktowali go z pewnym życzliwym uczuciem. Więc raz na dwa dni Arnold kupował pół litra w monopolowym i pił przez dwa dni. I tak w kółko. Ostatnio go nie widziałem, ale dzisiaj wyglądało na to, że nadszedł dla niego radosny dzień. Uśmiechnąłem się do niego i pomachałem. Arnold również mnie zauważył, szeroko się uśmiechnął, pokazując białe zęby, i też pomachał.

Ekspedientka przywitała mnie wesoło, po czym wyciągnęła dwie paczki mojego stałego zakupu. Zapłaciłem kartą, uśmiechnąłem się i ruszyłem dalej. Przemierzałem alejki, wybierając najciekawsze produkty. Dziś cena nie grała roli. Co prawda dzisiejsze wydatki będą moją zmorą w przyszłości, ale takie problemy zostawiłem przyszłemu sobie. Kupiłem sporo mięsa, dużo warzyw, nabiał, kostki rosołowe, drożdże i tak dalej. Przechadzając się jednak cały czas coś tliło mi się w głowie. Jakaś niepewność, zmora. Stwierdziłem, że to wyobraźnia płata mi figle – przy okazji nie spałem też zbyt dobrze poprzedniej nocy. Ot, budziłem się kilka razy, nic specjalnego. Jako ostatnie kupiłem ziarna kawy, po czym skierowałem się do wyjścia. Stwierdziłem, że właśnie kofeinowy trunek przywróci mi trzeźwość myślenia. Obok sklepu z kawą i herbatą znajduje się lumpeks, cały obwieszony lustrami. Starsze panie wybierają się tam, aby wydać resztki pensji na szmatki, którymi zaskoczą koleżanki i mężów. Mijając lustra uśmiechnąłem się do siebie. I wtedy mnie uderzyło.

Zęby.

Zęby. Czemu zęby? Co było nie tak z zębami? Co miały do tego…

Arnold. Arnold nie ma zębów. To znaczy, ma ze trzy, może cztery, ale nie wszystkie. I z pewnością nie są białe. Przecież Arnold od lat pali fajki i pije whiskey, prawdopodobnie nie ma nawet szczoteczki do zębów. A jednak gdy uśmiechnął się do mnie, widziałem wyraźnie – jego zęby aż błyszczały. Wyglądał wtedy jak biznesmen, który próbuje poderwać sekretarkę po zabiegu wybielania u ortodonty. Dlaczego więc zwykły pijak miałby posiadać tak niezwykły uśmiech?

Zawróciłem się i szybkim krokiem podszedłem w stronę kiosku. Arnold bardzo wolno mówi, możliwe więc, że nie zdążył jeszcze wytłumaczyć kasjerce, że chce Marlboro w cienkiej paczce. Kolejka w kiosku była jeszcze dłuższa, ale Arnolda w niej nie było. Zapytałem kasjerki, czy go spotkała, ale ona odpowiedziała, że nie – nie było go u niej od kilku dni. Powiedziała, że trochę się o niego martwi, ale Arnold był jak kot – zawsze spadał na cztery łapy. Nie podzieliłem się z nią swoim spostrzeżeniem. Pomyślałem, że to z pewnością kwestia braku kofeiny – pewnie przywidziało mi się, może pomyliłem Arnolda z kimś innym..? To musiało być to.

Nieco uspokojony wyszedłem z targowiska i skierowałem się w stronę mieszkania. Droga do mojego bloku prowadzi przez tory tramwajowe i ulice, więc, jak mama przykazała, rozejrzałem się w obie strony i ruszyłem przed siebie. Tramwaj stał dopiero na przystanku, a Wrocław ma to do siebie, że tramwaje prawie nigdy nie odjeżdżają wtedy, gdy powinny. Na ulicy jednak nie było tak lekko. Jakiś ważniak w mercedesie nie spojrzał na przejście i niemalże przejechał mi stopę. Zatrąbił tylko i wystawił mi środkowy palec przez okno, więc odwdzięczyłem się tym samym. Na pewno mnie nie widział, ale to już jego problem.

Usłyszałem dudnienie za sobą i spojrzałem w stronę dźwięku. Tramwaj odjeżdżał, ciężko sunąc się po torach. Rozejrzałem się w poszukiwaniu znajomych twarzy – wszak znam połowę osiedla, może kogoś zobaczę. Nikt jednak nie przykuł mojej uwagi. Była tam bodajże jedna dziewczyna, z którą kiedyś robiłem na studiach projekt, ale od dawna z nią nie gadałem. Mignęła mi przed oczami i zniknęła. Tramwaj nabierał prędkości, a kolejne okna błyskały, odbijając słońce. Aż w końcu, w ostatnim oknie dostrzegłem śnieżnobiałą poświatę. Dosłownie przez ułamek sekundy widziałem najczystszy i najbardziej nieskazitelny uśmiech na świecie. Tuż nad nim widniał zapuszczony, gęsty i brudny wąs, którego Arnold hodował od Bóg wie kiedy. Musiałem krzyknąć, bo ludzie dookoła patrzyli na mnie dziwnie. Szybko zabrałem swoje torby i uciekłem do mieszkania. Przez całą drogę serce kołatało mi tak, że bałem się o stan swoich żeber. Zatrzasnąłem drzwi do klatki schodowej i wskoczyłem do windy.

Udało mi się nieco złapać oddech i uspokoić. Spojrzałem na siebie, odbitego w lustrze. Twarz miałem całą czerwoną od biegu. Pot spływał po łuku brwiowym. Otarłem go ręką i strzepnąłem na ziemię. Przetarłem plamę butem i znów spojrzałem w lustro. Wymusiłem uśmiech. Wszystkie zęby były na swoim miejscu – może niekoniecznie brzydkie, ale z całą pewnością nie tak przerażająco perfekcyjne, jak u Arnolda. Odetchnąłem z ulgą.

Wysiadłem na swoim piętrze i otworzyłem drzwi. Od progu powitała mnie kocia serenada, pełna miauknięć, pomruków i prychnięć. Każdy kot ma swoją dziwaczność – jak już wspomniałem, mój bardzo lubi jeść trawę. Problem polega na tym, że cholernie boi się zewnętrznego świata – nawet w szelkach czy na smyczy nie wyjdzie poza klatkę schodową. Ustaliliśmy więc pewną zasadę – jeśli zerwę jej trawę spod bloku, ona nie będzie przeszkadzać mi w rozpakowywaniu zakupów. Tym razem, oczywiście, nie przyniosłem ani źdźbła, co zostało skomentowane wrogim miauknięciem ze strony kota. Skoro ja nie dotrzymałem swojej części umowy, ona jasno odmówiła wykonywania swojej części i wskoczyła do torby z mięsem.

Po rozpakowaniu zakupów i chwili odpoczynku usłyszałem szczęki kluczy Tomka. No tak, przecież dziś kończył zajęcia dość wcześnie. Z zza drzwi kuchni przywitałem się z nim, on odkrzyknął tylko „cześć”, po czym zaszył się w pokoju. Studiujemy na tym samym kierunku – tylko inny specjalizacja. Wychodzi na to, że on miał więcej pracy. No nic, takie życie. Z zza jego zamkniętych drzwi słyszałem brzęki klawiatury. Usiadłem więc u siebie i również zacząłem pisać ostatni w tym semestrze projekt zaliczeniowy. Przez telefon dałem do zrozumienia Alexie (temu komputerkowi od Amazona, który działa właściwie jak interaktywny budzik), aby włączyła mi jakąś muzykę. W rytmie jazzu zagłębiłem się w pracę.

Zagubiłem się nieco w pracy i straciłem poczucie czasu. Gdy oderwałem wzrok od komputera, na dworze było już całkowicie ciemno. Wyłączyłem muzykę. Wyprostowałem się na krześle, wstałem i skierowałem kroki do kuchni. Po drodze musiałem przejść przez korytarz, gdzie panowały kompletne ciemności. Stawiałem lekkie kroki, starając się nie robić zbyt dużego hałasu. Zauważyłem, że drzwi do pokoju Tomka były zamknięte – to nic nowego. Średnio lubią się z kotem, bo na początku najmu nasikała mu kilka razy na pościel. Teraz już się to nie zdarza, ale wiadomo, niesmak pozostał – drzwi więc pozostają zamknięte. Wkroczyłem do kuchni, zamknąłem za sobą drzwi i zapaliłem światło. Nalałem sobie wody i otworzyłem okno prowadzące na taras. W świetle żarówki zobaczyć mogłem krzesła i stolik ogrodowy, które kiedyś kupiłem na OLX, półkę z Castoramy i doniczki z kwiatami. Na tarasie mam zamontowaną siatkę, żeby kot nie postanowił nagle zakończyć swojego żywota, spadając na cztery łapy – lub pysk – z czwartego piętra. Teraz siatka lekko trzepotała na wietrze.

Zostało mi jeszcze kilka godzin pracy, więc zrobiłem sobie kawę i wyszedłem przez okno na balkon. Potrzebowałem świeżego powietrza, żeby nieco zresetować umysł przed dalszym pracowaniem. Usiadłem wygodnie na krześle i popijałem kawę, rozglądając się w poszukiwaniu inspiracji po balkonach bloków po drugiej stronie ulicy. Wszyscy musieli już spać, bo prawie nie było żadnych świateł. I nagle zachłysnąłem się kawą, bo w jednym z mieszkań dostrzegłem ruch. Wiem dobrze, że tam mieszka pewna staruszka, która w letnich miesiącach rozkłada na balkonie leżak i opala się od rana do wieczora – czasem wygląda to tak, jakby już nie żyła, a jej ciało huśtało się lekko na leżaku. Teraz jej nie było na balkonie, musiała dawno temu wejść do środka. To naprawdę stara kobieta – wstanie z leżaka zajmuje jej około pół godziny. A ruch, który zobaczyłem w jej mieszkaniu, był szybki. Tak cholernie szybki, że zacząłem się zastanawiać, czy po prostu mi się nie wydaje. Ale potem zdarzyło się to jeszcze raz. I jeszcze raz. Coś białego pojawiało się w różnych miejscach szyby, po czym znikało w ułamku sekundy. Oparłem się o barierkę i patrzyłem, zastanawiając się, o co może chodzić. I nagle ruch ustał – a biały kształt zatrzymał się w punkcie centralnym szyby – dokładnie na jej środku. Nie mogłem go do końca rozszyfrować – wszak w mieszkaniu było na tyle ciemno, że nawet bardzo jasna biel wydawała się szara. Patrzyłem chyba z pięć minut, nie próbując nawet oderwać wzroku. I nagle pokój rozjaśnił się blaskiem. Na suficie zaświeciła żarówka.

Dostrzegłem dwie postaci. Jedną z nich, stojącą w głębi pokoju, przy włączniku światła, był Arnold. Drugą, staruszka, stojąca przy szybie. Patrzyła prosto na mnie. W końcu zrozumiałem, co to był za kształt. Zęby. W szerokim, przerażającym, zbyt licznym uśmiechu. Z tak daleka nie byłem w stanie określić, ile dokładnie ich było – ale z pewnością ich ilość przewyższała liczbę zębów, które powinien mieć zwykły człowiek. A ich prosty kształt i nieskazitelna biel z pewnością nie pasowały do tak sędziwej staruszki. Dostrzegłem, że Arnold również się uśmiecha, lecz w tym właśnie momencie otworzył drzwi do pokoju staruszki i bezceremonialnie z niego wyszedł.

Kobieta bez przerwy mrugała, świdrując mnie wzrokiem. Jej uśmiech wydawał się rozszerzać. Za jej plecami dostrzegłem kompletny rozgardiasz. Na podłodze walały się ubrania, materac na łóżku leżał pod dziwnym kątem, a pod włącznikiem światła, jak mi się wydawało, dostrzegłem ślady krwi. W tym momencie przyszło mi do głowy, aby zadzwonić po pogotowie – co prawda nie znałem tej staruszki prywatnie, ale wiedziałem, że to nie było normalne. Mogłem też zgłosić wtargnięcie – Arnold był przecież bezdomny. I wtedy właśnie uśmiech kobiety się rozwarł. Wyglądało to tak, jakby chciała coś powiedzieć. Przed zęby wysunął się język i nagle… Uśmiech znów się zatrzasnął, a końcówka języka odbiła się od szyby balkonowej. Nieskazitelna biel uśmiechu zaczęła zmieniać swą barwę na szkarłat. I wtedy staruszka ugryzła szybę.

Dla zwykłego człowieka praktycznie niemożliwym jest, aby wgryźć się w całkowicie płaski obiekt postawiony równolegle do naszej głowy. Jej jednak ta zasada najwidoczniej nie obowiązywała. Usta otworzyły się szeroko i jeszcze szerzej, aż osiągnęły praktycznie 180 stopni rozwarcia – jej dolna i górna szczęka znalazły się na równi. Zęby, ostre i przerażająco długie przystawione zostały do szyby. Pomiędzy nimi wił się i uciskał w połowie ucięty język, tworząc krwawe wzory na oknie. I szczęka zaczęła się zaciskać. Pod każdym zębem z kolei powstawać zaczęły małe pęknięcia. To było dla mnie za dużo. Zostawiłem na balkonie kubek z resztką kawy i wskoczyłem do mieszkania, zatrzaskując za sobą okno.

Zatrzasnąłem się w łazience, zapominając o włączeniu światła. Mogłem to zrobić tylko z zewnątrz, a na ten moment nie miałem zamiaru wychodzić. Dla jasności – od razu zadzwoniłem po policję i wytłumaczyłem im, co się stało. Z głosu rozmówcy mogłem wywnioskować, że nie do końca mi uwierzył, powiedziałem więc, że możliwe, że staruszka chciała popełnić samobójstwo, skacząc z balkonu. Dopiero wtedy usłyszałem ruch po drugiej stronie słuchawki, a policjant dał mi do zrozumienia, że są już w drodze. Zapytał, czy grozi mi niebezpieczeństwo, ale odparłem, że nie – siedziałem zamknięty ze strachu, nie z konieczności, tak to sobie zracjonalizowałem. Operator podziękował mi za telefon i powiedział, żebym trzymał komórkę w pobliżu. Możliwe, że skontaktują się, gdy będą na miejscu.

Odczekałem około piętnastu minut, siedząc na podłodze w łazience, zanim ośmieliłem się wyjść. Drzwi otworzyłem cicho, starając się, aby nie zaskrzypiały. Udało się. Od razu zauważyłem, że pokój współlokatora stał otworem. Przez okno do pomieszczenia tłoczyła się pomarańczowa poświata z pobliskiej latarni. W środku nie było nikogo. Gorączkowo rozejrzałem się, a wtedy dostrzegłem kształt w kuchni. Rozpoznałem w nim Tomka. Stał bez ruchu i wyglądał przez okno. Podszedłem do niego i złapałem go za ramię.

Co się tam odpierdoliło? – zapytał, wskazując palcem balkon po przeciwnej stronie drogi.

Opowiedziałem mu dokładnie, co widziałem i dałem znać, że policja już jedzie. Choć zdziwił się na moje słowa, wydawało mi się, że uwierzył. W momencie, gdy skończyłem opowiadać, obaj dostrzegliśmy niebiesko-czerwone światła nadciągające z lewej strony. Odetchnęliśmy z ulgą – policja dotarła na miejsce.

Spokój trwał jednak krótko, bo nagle dostrzegłem, że na twarzy współlokatora maluje się przerażenie. Wyprostował się cały i zaczął się trząść. Zapytałem, o co chodzi, a on tylko wskazał palcem w róg balkonu. Tuż pod siatką antysamobójczą dla kota widniała twarz. Wykrzywiona w grymasie, okropnie pomarszczona, ale nadal twarz. W ułamku sekundy wyłoniły się także ramiona, tułów oraz nogi – staruszka, cała obroczona krwią, właśnie stanęła na krawędzi balkonu. I choć dzieliła nas jeszcze siatka, po jej kontakcie z szybą wiedziałem, że to tylko kwestia czasu, zanim wtargnie na balkon.

Nie myliłem się – szybkim gryzem wyrwała spory kawał konopnej linki, z której stworzona była siatka. Wraz ze współlokatorem od razu zaczęliśmy uciekać – mieliśmy jednak nieco inne pomysły. Obaj stwierdziliśmy w mgnieniu oka, że nie zdążymy otworzyć drzwi do mieszkania – były w nich dwa zamki i choć klucz był w drzwiach, widząc prędkość poruszania się staruszki, najprawdopodobniej nie zdążylibyśmy ich otworzyć na czas. Gdy ja więc wskoczyłem do łazienki, zapalając tym razem światło, Tomek wpadł do swojego pokoju. Słyszałem, że przesunął łóżko, aby zablokować drzwi. Mądre posunięcie. Od razu wybrałem numer na policję i powiedziałem im, co się stało. Operator jasno dał mi do zrozumienia, że są na miejscu zdarzenia i że szukają staruszki – za nic miał sobie moje słowa, że wiem, gdzie jest, bo właśnie mi się, kurwa, przegryzła przez taras.

Rozłączyłem się i nasłuchiwałem. Ciężkie kroki w kuchni. Po kilku sekundach usłyszałem, że coś, co było w mieszkaniu, właśnie przeszło do mojego pokoju. Gdy przyłożyłem ucho do drzwi, usłyszałem odgłos, którego wolałbym nigdy już nie usłyszeć – dziwne, ostre tarcie. Mój brat kiedyś zgrzytał zębami podczas snu, brzmiało to podobnie, choć chyba o tysiąc decybeli głośniej. I nagle, z pokoju współlokatora, usłyszałem zduszone kaszlnięcie. A tarcie ustało.

Nagle szybkie i nierówne kroki przebiegły tuż obok drzwi łazienki. Usłyszałem pęknięcie drewna i krzyk. Sekundę później drzwi do pokoju Tomka ustąpiły. Po kilkunastu sekundach pojawiło się mlaskanie. Nie, jak przy gryzieniu, brzmiało to bardziej jak cmoknięcie przy walce z łamiszczęką.

Okej – pomyślałem. Cokolwiek to jest, musi być czułe na dźwięk. Wraz z tą myślą zdałem sobie sprawę, że jestem w pułapce. Jak mogę uciec, nie wydając z siebie żadnego dźwięku? Musiałem pomyśleć.

Mlaskanie ustało, a zamiast niego znów pojawiło się tarcie. Jakby... tarcie o siebie metalu? Cokolwiek wdarło się do pokoju obok najwidoczniej nie było zaspokojone.

Siedziałem tam chyba godzinę, słuchając wciąż tego paskudnego rzężenia i zastanawiając się, co mogę zrobić. W końcu w mojej głowie pojawił się plan. Telefon powoli się rozładowywał, więc musiałem działać szybko. Przy użyciu odpowiedniej aplikacji ustawiłem głośność Alexy na maksymalny poziom. Włączyłem Spotify i, trzymając palec centralnie nad przyciskiem "play", odblokowałem zamek w drzwiach łazienki.

Od razu, to nawet nie była sekunda, zobaczyłem na drewnie, tuż obok klamki, zarys zębów. Włącznie w szczęce człowieka znajduje się około 30 zębów – już w samym obrysie mogłem dostrzec, że było ich co najmniej dwa razy więcej. Nacisnąłem przycisk na ekranie telefonu, i z mojego pokoju zaczęła docierać głośna, rockowa muzyka. Zęby przestały napierać, a ja usłyszałem stłumione kroki biegnące w stronę dźwięku. Bezgłośnie otworzyłem drzwi i ruszyłem na palcach w stronę głównego wyjścia.

Musiałem poruszać się tak cicho, jak tylko było to możliwe. Uważałem, aby nie uderzyć w suszarkę do prania czy nie zrzucić czegoś z szafki. Przechodząc obok pokoju współlokatora, zajrzałem do niego. Leżał tam, w kałuży krwi, lekko poruszając palcami. Bałem się, że nie żyje, więc jego ruch był niezwykle dobrą informacją. Prawie odetchnąłem z ulgą, lecz powstrzymałem się. On spojrzał na mnie i przyłożył palec do ust. Wyglądało, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie mógł. Po chwili dopiero dotarło do mnie, dlaczego – jego szczęka była pusta. Język wił się pośrodku, szukając punktu zaczepienia, lecz z dziąseł nie wystawało nic poza broczącymi krwią ranami. Przeprosiłem go w duchu, ale wiedziałem, że jedyne, co mogłem dla niego zrobić, to wyjść stąd i wezwać pomoc. Spróbowałem przekazać mu to gestami i wydawało mi się, że zrozumiał. W każdym razie nie protestował.

Zostało mi tylko kilka kroków do drzwi, gdy zapanowała cisza. Muzyka przestała grać. Okryłem się zimnym potem. Stałem w kompletnym bezruchu, nasłuchując i starając się nie zacząć płakać z przerażenia. Z pokoju wytoczyło się to... coś. W końcu miałem okazję mu się lepiej przyjrzeć – choć szczerze mówiąc, wolałbym nigdy tego nie widzieć.

Nadal przypominało staruszkę – miało na sobie koszulę nocną i klapki. Podobny wzrost, co wcześniej, nic z tych przerysowanych potworów, które można zobaczyć w horrorach. Jedyne, co właściwie było z nią nie tak, to twarz. Uśmiech był co najmniej kilka razy szerszy niż powinien być. Uśmiechała się już nie od ucha do ucha – teraz szczęka otaczała jej twarz, zaczynając się i kończąc z tyłu głowy. Widziałem dwa zestawy zębów, znajdujące się jeden obok drugiego. Miała osiem jedynek, którymi tarła. Przeszył mnie dreszcz, bo przyszła mi do głowy myśl – co, jeśli próbuje wykryć, gdzie jestem, używając echolokacji? Było to, co prawda, raczej niewiarygodne, ale nie mogłem odsunąć od siebie tej myśli. Jeśli tak było – to już po mnie. Nie muszę nawet wydawać dźwięku, bo sama mnie znajdzie.

Pomyślałem, żeby rzucić telefonem, ale uświadomiłem sobie, że zanim to zrobię, usłyszy, jak podnoszę rękę. Myślałem, żeby może znów puścić muzykę, ale ekran aplikacji wskazywał, że Alexa jest poza siecią. Stałem tam więc i patrzyłem, jak staruszka zaczęła miarowo poruszać się w moim kierunku. Jej niewiarygodnie szeroki uśmiech wydawał się powiększać z każdym krokiem, pomiędzy zębami tłoczyła się ślina, gęsta i czerwona.

Postawiłem krok w tył. Bezdźwięczny, dzięki Bogu. I jeszcze jeden. Ten już nie był bezdźwięczny – szurnąłem wycieraczką. Kobieta odwróciła się w moją stronę i otworzyła usta. Wtedy dostrzegłem, że w głębi jej gardła szeregi zębów schodziły głęboko, tak głęboko, jak tylko sięgał wzrok. Zanim jednak zaatakowała, rozległ się dźwięk. Do teraz dźwięczy mi w uszach. To było najlepsze i zarazem najsmutniejsze miauknięcie, jakie w życiu słyszałem. Ciche i żwawe. Prosto z kuchni.

Staruszka odwróciła się i popędziła w jego stronę. Nie mogłem marnować czasu, więc ze łzami w oczach otworzyłem drzwi i wypadłem na korytarz. Zatrzasnąłem je za sobą i popędziłem w dół schodami. Wypadłem przed blok i zacząłem biec tak szybko, jak tylko mogłem. Biegłem w stronę mrugających, policyjnych świateł, gdzie zebrała się grupka funkcjonariuszy. Nawet nie próbowałem z nimi rozmawiać, po prostu wpakowałem się na tylne siedzenie radiowozu.

Dopiero po dziesięciu minutach opowiedziałem im wszystko, co się stało. Nie wiem, co zrobili dalej – musieli zadzwonić po wsparcie, bo w ciągu pół godziny przyjechały trzy kolejne radiowozy, a w końcu weszli do budynku.

Od tygodnia nie byłem w swoim mieszkaniu. Kontaktowała się ze mną policja. Powiedzieli mi, że mieszkanie było puste – ani śladu po Tomku, ani po kocie. Ani Arnoldzie – jego nikt nie widział od kilku tygodni, a policji znany był dobrze. Pytali, czy okno w pokoju współlokatora było już wybite – dostałem nawet zdjęcie. Nie próbowałem im nawet mówić, że nie – musieli już o tym wiedzieć, bo na rozbitym szkle widać było ślady krwi. Wciąż cieknące.

Dziś zamierzam tam wrócić. Jeśli się uda – zrobię zdjęcia. Jeśli nie, cóż... W każdym razie muszę to zobaczyć. Muszę dowiedzieć się, co tam się stało. I zrozumieć, co teraz mnie czeka.


Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje