Historia

Zapałki

CymbrykCreepypasty 0 7 miesięcy temu 173 odsłon Czas czytania: ~12 minut

Oddycham. Wdech. Wydech. Żyję.

Otwieram oczy. Żyję?

Nic nie widzę. Oddycham.

Myślę, oddycham. Nic nie widzę.

Duszno. Ciemno. Badam grunt. Leżę.

Nie widzę z początku nic, co pozwoliłoby mi wytchnienie. Poprawka – nie widzę nic, po prostu. Ciemno. Duszno. Ciasno?

Nie mogę się ruszyć. Coś mnie blokuje i to ze wszystkich stron. Pod butami (mam buty) czuję twardą powierzchnię. Próbuję kopnąć, nic się nie dzieje. Słyszę dźwięk kopnięcia – głuchy, ale głośny. „Pyk”. Drewno. Nie pękło, ale może pęknąć. Kopię jeszcze raz.

Dźwięk jest nadal głuchy, ale tym razem cichy. Mrugam oczami. Czuję pod butem wgłębienie. Sklejka – nie drewno. To znaczy, też drewno, ale nie DREWNO. Okej. Sklejka.

Na chwilę daję nogom odetchnąć – całe ciało mam spuchnięte. To musi być z wcześniej. Jakie wcześniej? Nie ma wcześniej – teraz leżę i oddycham.

Podnoszę głowę o kilka centymetrów. Czoło dotyka sufitu. Ciche „bum”. To już nie sklejka. Twarde drewno. Solidne, bardzo. Jak stary mebel ogrodowy, który podarował twojemu tacie dziadek. Stary mebel ogrodowy, który czeka na mnie. Panika.

Wdech, wydech, wdech, wdech, wdech. Panika. Nie widzę, nie słyszę. Czuję tylko mrowienie. Jestem w pudle. Pudło ma sklejkę – co najmniej w jednym miejscu. Pod butami. Dotykam czubkiem głowy ściany za sobą. „Pyk”. Sklejka. Wydech.

Ruszam rękoma. Palce znajdują ściany – też sklejka. Panika się uspokaja. Mam czym oddychać. Leżę. Sprawdzam, czy wszystko ze mną w porządku. Jeżdżę dłońmi po twarzy. Cała – kawałka brwi brak. Prawej. Może tak było z zamysłu.

Ręce schodzą niżej – dotykam klatki piersiowej. Mam kurtkę – nie, kamizelkę! Nie ma rękawów. Materiał szura – przeciwdeszczowa. Po co robią kamizelki przeciwdeszczowe? Przecież deszcz nie będzie na tyle grzeczny, żeby ominąć elementy nieosłonięte. Głupota.

Kamizelka ma kieszenie. Przetrzepuję każdą z nich. Nic. Nic. Papier (paragon?). Coś metalowego – wypada. Toczy się cichutko, znajduje się pod lewym kolanem. Co to?

Podnoszę nogi na kostkach, zginam prawą nogę na tyle, na ile pudło mi pozwoli. Kopię piętą w metalowe coś – mam je w dłoni. Macam. Metal, na pewno – chropowaty, czasem gładki, ale metal. Metal i… guma. Wypukłości w gumie. Badam je kciukiem. Naciskam. Światło.

Latarka. Mam latarkę. Świeci jasno i stabilnie – wygląda na nową. Jest nowa – ma zawieszkę ze sklepu. Rozglądam się.

Dostrzegam trzy ściany, na lewo, na wprost i na prawo. Wszystkie wyściełane niebieskim materiałem, lecz z tyłu, za półprzezroczystością tkanin widzę sklejkę. I to nie byle jaka sklejka – iglasta, tania. Klasa B, jak mniemam. Nie ma słojów. Słaba, wątła. Stukam w ścianki pudła, potem stukam w sufit. Pyk. Bum. Inne.

Pukam też w podłogę. Bum, ale stłumione. A może pyk, ale głośniejsze? Nie wiem. Latarkę kieruję na sufit. Widzę ten sam niebieski materiał, co na ścianach. Fioletowe – liliowe, wstawki. Mam pomysł. Trumna.

Panika.

Wdech, wydech, wdech, wdech, wdech… Trumna. KURWA. Trumna.

Zaczynam bić pięściami w boki pudła. Podnoszę je pod gardło i uderzam w sufit. Bum. Bum. Bum. Knykcie bolą. Bum. Bum. Knykcie krwawią.

Wydech.

Trumna. Dobra. Trumna. Ładna. Tania, ale ładna.

Podnoszę nogi do klatki piersiowej, o tyle, o ile mogę – nie mogę. Kopię kolanami w sufit, ale nie mają siły – nie bez wybicia, a od powietrza się nie wybiją. Kładę pośladki na drewnie. Gdy upada stopa, podeszwa uderza w podłogę. Pyk. Sklejka. Dobra.

Uspokajam oddech. Uspokajam drżenie rąk. Kieruję latarkę nad głowę. Odbijam się stopami od tylnej ścianki. Uderzam głową w przednią ściankę. Pyk. Auć. Sklejka.

Kieruję latarkę na sufit. Ładny, ciekawe kolory. Dziwne wzory – typowe, jak u wujka. Wujka? Nieważne.

Na suficie kartka, w lewym górnym rogu – przy zawiasach, jak zakładam. Kartka „Zakład Pogrzebowy Inferno”. Bez jaj. Inferno? Zakład pogrzebowy Piekło. Kółko szydełkowe niezręczni. Klub szachowy idioci.

Pod nazwą numer telefonu. Zaczyna się od +48. Dobra – Polska. Telefon – mam telefon? Miałem telefon, bo pamiętam kod. 6674. Sprawdzam resztę kieszeni kamizelki. Nic. Nic. Zapałki. Zapałki? Przydatne.

Sprawdzam kieszenie spodni. Nic. Kształt. Twardy, ciężki kształt. Wyciągam – telefon. Zbity, ale telefon. Włączam. Halo Moto.

6674. Tapeta – kobieta i pies. Wyłączam latarkę. Sprawdzam baterię w telefonie. 43%. Dobrze, bardzo dobrze. W filmach jest 10.

42%. Kurwa.

Zasięg – zasięg! JEST! Trzy kreski. W filmach nigdy nie mają. Wykręcam numer.

„112 – w czym mogę”

„Jestem w trumnie. Pomocy”

Wdech w słuchawce.

„W porządku. Wiesz, gdzie jesteś?”

Nie.

„Nie”.

„W porządku. Możesz się ruszyć?”

Nie mogę. Nie mogę też oddychać – mówię jej o tym. Uspokaja mnie. Rozmawiamy przez chwilę. Sugeruję otworzenie map w telefonie. Nie umiem – nie wiem, co to. Ona przez chwilę przestaje mówić i zaczyna mi tłumaczyć. Ciężko mi zrozumieć – myśli są jakby ociężałe.

Podczas rozmowy dociera do mnie, że jest mi niewygodnie. Zaczynam się wiercić. Kamizelka ociera się o ściany. Tylna kieszeń – prostokąt. Nie twardy, ale też nie bezkształtny. Sięgam dłonią, wyciągam. Włączam latarkę. Zapałki.

„Czy udało się panu znaleźć miejsce na mapach?”

Tak i nie. Pokazuje mi, że nie mam sygnału GPS – skąd wiem, co to GPS? Ale na mapie widzę strzałkę – chyba mnie. Patrzę, co jest dookoła – jest ulica, jakieś numery, skrzyżowanie – wyglądają blisko. Czytam, co widzę w ekranie.

„Oh. Pan jest na cmentarzu”

Myślę, że to było oczywiste od początku. Z drugiej strony – mordercy zakopują swoje ofiary w różnych miejscach. Z trzeciej strony jednak, mordercy nie dają im trumien – a już na pewno nie takich.

Latarka mruga. Gaśnie. Panika.

Wdech, wydech, wdech, wdech. Klaustrofobia zaczyna narastać. Ściany są bliżej. Boli. Nie mogę rozprostować ramion na boki – łokcie zaczynają mnie swędzieć. Czuję mrowienie w stopach. Nie mogę zgiąć palców. Kopię w tylną ściankę. Pyk. Trzask.

„Co to było? Proszę pana?”.

Wydech.

„Nic, ja… chyba coś zrobiłem”.

Nie mówię o tym więcej. Słyszę po drugiej stronie słuchawki, że pomoc jest już w drodze. Dobra.

„Ile zostało panu baterii?”

Sprawdzam. 21. KURWA.

„Macie lokalizację. Ja się rozłączę, żeby telefon się nie rozładował, jak tu przyjadą”.

Nie zdążyła odpowiedzieć, rozłączam się. Wiem, że to dobry krok – nie znajdą mnie, jeśli nie będę mógł odpowiedzieć.

Zaczynam dostrzegać lepiej w ciemności. Niebiesko-liliowy sufit nawet teraz wygląda bardzo ładnie. Czuję się niemal nieźle, wiedząc, że ktoś stwierdził, że jestem godzien tak ładnej trumny. Ciekawe, kto mi ją zafundował. Czy ta kobieta na tapecie telefonu? Ojciec, który czeka na mnie z fotelem ogrodowym? Zaczynam myśleć.

Kobieta w telefonie – żona. Siostra? Stoi z psem. Raczej żona (albo dziewczyna), więc chyba też mój pies. Co dalej? Tata – mebel ogrodowy. Wujek z podobną trumną do mojej. Jak się nazywał?

A co z mamą? Każdy ma mamę – kim jest moja? Czy to ona kupiła mi tą kamizelkę? Czy to ona kazała pochować mnie w takim dziwnym stroju? Czy to ona zostawiła mi telefon?

Myślę o dzieciach, gdy czuję delikatne ruchy przy moim prawym bucie. Nie uderzenia, nie wiatr, ale drapanie. Małe, szybkie drapanie drobnymi pazurkami. Uderzam w latarkę. Włącza się na sekundę.

Szczur. Drapie mnie w podeszwę buta, zaczyna gryźć skórę. Dopiero widzę – mam twarde buty. Ale szczur ma czas.

Latarka gaśnie. Uderzam w nią jeszcze raz i znów. Nadal nie działa. Panika.

Wdech, wydech, wdech.

Rzucam latarką w szczura. Słyszę głuche „plask”, a potem „pyk”. Wyciągam zapałkę – szybkim ruchem draski odpalam ją, po czym rozglądam się dookoła. Butem badam teren. Szczura nie widać. Światło nie dociera do końca trumny. Próbuję się pochylić lub podnieść, zależy, od której strony spojrzeć. Widzę, że tam, gdzie wcześniej kopałem jest dziura. Wgłębienie, pęknięcie. Z pęknięcia zniknął kawałek sklejki – za nim widzę ziemię.

Wydech.

Ziemia. Czyli zakopany. Wiedziałem, ale mam potwierdzenie.

Zapałka gaśnie.

Leżę w ciemności. Czekam – mają przyjechać. Oddycham, ale nie wychodzi mi najlepiej. Myślę.

Wiem rzeczy – nie wiem skąd. Nie pamiętam za dużo. Próbuję się skupić.

Co było wcześniej?

Włączam telefon. 20%. Dobrze. Nawiguję przez menu. Widzę aplikację z napisem „zdjęcia”. Otwieram – folder „Aparat”.

1247 plików. Za dużo. Wychodzę z folderu. Szukam mniejszego. Instagram – wiem, co to Instagram. Wchodzę w folder o tej nazwie. 33 pliki. Dobrze.

Patrzę na pierwszy – ta sama kobieta, co na tapecie i pies. Plus facet. Klęczy. Dziewczyna trzyma dłonie przy twarzy – wygląda na przerażoną. Nie, nie przerażoną. Podekscytowaną. Stoją na plaży. Mężczyzna trzyma coś w dłoniach. Otwarte pudełko. To zaręczyny.

Podnoszę prawą dłoń. Na serdecznym palcu, w blasku ekranu, odbija się obrączka. Czyli żona.

Idę dalej – zdjęcie rodzinne. Ten sam mężczyzna, ja, poprawiam się, stoi na środku kadru, dookoła niego pięć osób. Po lewej, dwójka staruszków. Tata i mama. Poznaję ich. Wyglądają kiepsko – ojciec ma plamy wątrobowe na twarzy. Mama chyli się, jedno z jej ramion jest niżej, niż drugie. Mimo to uśmiechają się szeroko.

Po prawej stronie też dwie osoby. Dwie kobiety. Jedna blond, druga ma farbowane włosy, kruczoczarne. Trzymają się za ręce. Ta w kruczoczarnych przypomina mężczyznę ze środka, to znaczy, mnie. Uśmiecha się szeroko. Blondynka ma lekki uśmiech – widać, że nie czuje się tam pewnie. Kruczoczarna – siostra, uświadamiam sobie, trzyma drugą rękę na moim ramieniu.

Obok mnie stoi dziewczyna – żona, znaczy się. Ma na sobie piękną suknię, elegancką, choć nie przesadnie. W rękach trzyma ciasto – waniliowo-pistacjowe. Moje ulubione. Skąd wiem, że moje ulubione? Uśmiecha się ślicznym uśmiechem. Jest piękna.

Na zdjęciu mam na sobie spodnie moro i szarą koszulkę. Widzę zarys mięśni – musiałem mocno trenować. Siłą woli powstrzymuje się przed dotknięciem brzucha – wolę nie wiedzieć. Zdjęciowy ja obejmuję żonę (wtedy chyba jeszcze nie żonę) i przytula ją do piersi. Widzę, że ciasto zsuwa się z tacy. Pamiętam, że spadło na ziemię. Ona wtedy płakała. Ale było pyszne – jedliśmy widelcami z ziemi.

Nad nami widzę napis „Witaj w domu”. Transparent zawieszony między dwoma drzewami w ogródku moich rodziców. Wróciłem do nich – skąd? Przyglądam się sobie uważniej. Buty wysokie, czarne, obite. Czyste. Spodnie moro – odrobinę za duże. Pas – czarny z klamrą. Koszulka zwykła, bez nadruków. Nieśmiertelnik. Wojskowy. Dobra.

Patrzę na baterię w telefonie. 13%. Wyłączam ekran.

Mam żonę, mamę, tatę i siostrę. Siostra ma dziewczynę. Ja mam psa. Nazywa się Gryzak. Zjadł kiedyś piszczącą zabawkę i tak zostało. Uśmiecham się.

Czuję ukłucie bólu w prawej kostce. Z zaskoczenia kopię nogą w sufit. Ból nie ustaje. Odpalam zapałkę.

Szczur. Szczur zwisa z mojej prawej kostki. Wgryzł się. Uderzam nogą o ścianę – pyk, plask, pyk. Szczur puszcza, odskakuje i ucieka z powrotem do nory w ścianie. Dobra. Zapałka gaśnie. Liczę palcami, ile mi ich zostało. 3. Trzeba oszczędzać.

Oddycham. Wdech, wydech. Płytko. Płytko?

No tak, tlen się kończy. Uspokój się. Nie panikuj. Szybkie oddechy – mniej tlenu. Mniej tlenu – śmierć.

Panika.

Wdech.

Kaszel. Łapię się za obrączkę. Trzymam ją, obracam w palcach, Wydech.

Jest ciężka. Pamiętam, że się dziwiłem. Myślałem, że obrączki są lekkie. Przypominam sobie, że pod spodem jest grawer. Poruszam po nim palcami, ale nie mogę go odczytać. Włączam ekran telefonu. Szymon + Karolina. 17.07.2022. Letnie wesele.

Szymon. Jestem Szymon. Dobra. Szymon Nawrocki. Wojskowy. Skądś wróciłem. Miałem rozkazy – wypełniłem je. Pozwolili mi wrócić.

Szymon Nawrocki – starszy chorąży. Sztabowy? Nie. Sztabowym był Giernak. Skurwysyn. Zły człowiek. Świetny żołnierz. Zabijał, gdy miał zabijać. Rozkazy wykonywał posłusznie. Żona go zdradzała. Wiem od Karoliny.

Włączam telefon. Dzwonię na 112.

„112 – w czym mogę”

„Kiedy będziecie?”.

Operatorka konsultuje się z kimś. Słyszę drugi głos. Rozpoznaję go. Z nią rozmawiałem na początku. Są już na miejscu. Chodzą po cmentarzu. Nie wiedzą, pod którym grobem dokładnie jestem.

„Szymon Nawrocki. Tak się nazywam. Może jest taki nagrobek?”

Głos po drugiej stronie cichnie. Klika coś na klawiaturze. Ding. Dostała odpowiedź.

„Tak, tak, mamy nagrobek. Zaczną kopać, w porządku? Gdy ich pan usłyszy – proszę kopać w wieko. Łatwiej znajdą”

Biorę duży haust powietrza. Trzymam go w płucach.

„Panie Szymonie – zadzwonię do Pańskiej małżonki. Pewnie będzie chciała…”

Cicho. Ciemno. 0%. Telefon padł. Dobra – najważniejsze, że tu są. Nie wiem, ile ziemi sypie się na grób, więc nie cieszę się jeszcze. Nie wiem nawet, jak „umarłem”. Jeśli to promieniowanie, to pewnie zakopali mnie pod betonem. Nie – jakby to było promieniowanie, to trumna nie byłaby ze sklejki.

Marszczę czoło. Białe światło. Jarzeniówki. Łóżko na kołach. Szpital. Obrażenia?

Ruszam wszystkim, czym mogę. Szyja działa. Ręce się zginają, wszystkie palce mam sprawne. Zginam nogi, ruszam palcami. Jest ciężko, ale tak chyba po prostu jest. Czyli nie obrażenia.

Choroba. Nowa. Coś, co przywieźliśmy. Musieliśmy być daleko, bo pamiętam pustynię. Studnia. Piliśmy ze studni. Właściciel nie mówił po polsku ani angielsku. Pozwolił nam się napić. Może bał się, że zrobimy mu krzywdę.

Gdy piliśmy, uśmiechał się. Szeroko.

W Polsce zacząłem kaszleć. Mocny, rwany kaszel. Drapiący w gardło i zatoki. Kaszlałem cały czas. W nocy się dusiłem.

„Nic nie możemy zrobić, Panie Nawrocki. Musieli użyć broni biologicznej.” Ale to nie była broń biologiczna – po prostu piliśmy wodę ze studni jakiegoś farmera. Bóg wie, co w niej było. W każdym razie coś, co sprawiło, że wizyty w szpitalu stały się dla mnie codziennością.

Ostatnia wizyta. Karolina stoi przy mnie, doktor obok.

„Nic już nie możemy zrobić. Nie jest zaraźliwe, ale nie wiem, co to jest” doktor mówi po cichu, jakby nie chciał, żebym usłyszał. Jakby to nie mnie dotyczyła ta informacja. Ale słuch mam dobry. Wzrok też. Widzę, że w oczach Karoliny nie ma łez. Są spuchnięte i czerwone – łzy się skończyły. Płakałaby, gdyby miała czym.

Potem pożegnania. Przyszli rodzice. Mama trzymała mnie za rękę, mówiła, że niedługo się ze mną zobaczą, tam, u góry. Ojciec mówił, że złowił suma w sobotę. Syn mu umiera, a on o sumach. Ale nie dziwię mu się. Też bym nie wiedział, co zrobić.

Siostra przybija mi kuksańca w bark. Wyciąga szachy. Siada na łóżku i rozkłada figury. Mam białe. Zaczynam.

Karolina stoi przy oknie. Uśmiecha się do mnie, ale odwraca wzrok. Widzę, że coś ją trapi. No tak, ja. Umieram. To chyba wystarczy.

Podchodzi do mnie spokojnie, z finezją. Całuje mnie w czoło. Dotyka mnie czule w dłoń. Głaszcze moją nogę. I po chwili coś do mnie mówi. Pamiętam – uśmiecham się. Zaczynam się śmiać. Kaszlę, ale śmieje się. Chłopiec czy dziewczynka?

Wdech. Mrowienie przy stopach. Przy łydkach. Na udach. Na brzuchu. Wyciągam zapałkę. Strzał draski. Krach. Zapałka się łamie.

Wyciągam kolejną, odpalam. Dwa szczury na brzuchu. Przez sekundę patrzymy na siebie w oczekiwaniu. I wtedy większy chowa się pod kamizelką.

Szybkim ruchem przykładam zapałkę do mniejszego szczura. Futro się zajmuje. Pisk.

Szczur zaczyna biec. Odbija się od ścian, ode mnie, od sufitu. Czuję smród. Drugi szczur wychodzi spod kamizelki. Patrzy na mnie z przerażeniem. Odwraca się i ucieka. Mniejszy próbuje uciec z nim, lecz jest zbyt przerażony. Nie trafia w dziurę.

Widzę dym. Czuję smród. Szczur próbuje wdrapać mi się na nogę. Kopię nią w sufit – szczur spada. Czekam, aż znajdzie się pod moim butem. Przebiega za podeszwą. Szybko i mocno prostuję nogę.

Szczur leży na końcu trumny. Wygląda jak kula ognia. Kopię raz jeszcze. Piszczy. Głośno. Jeszcze raz. Jeszcze raz.

Przestał.

Kopię w truchło jeszcze kilka razy, żeby ugasić płomienie. Jeszcze tego mi potrzeba, żeby trumna zajęła się ogniem. Ogień potrzebuje paliwa. Nie dam mu go.

Czego jeszcze potrzebuje ogień? Szkolenie BHP w jednostce. Leszek mówi – ciepła. Ogień potrzebuje ciepła. Jak już płonie, to ma ciepło. Dlatego się gasi wodą czy gaśnicami – żeby obniżyć temperaturę. Co jeszcze jest potrzebne? Co wtedy powiedział Leszek?

Tlen. Ogień potrzebuje tlenu.

Panika.

Wdech, wydech, wdech. Nie mogę nabrać więcej powietrza. Płuca są wypełnione może w ćwierci, a ja nie mogę nabrać więcej.

Uderzam w wieko jak najgłośniej. Kopię, uderzam pięściami, głową. Oto sygnał, przyjdźcie do mnie. Ale nie słyszę odpowiedzi.

Wydech.

Szymon Nawrocki. Zmarł dwukrotnie. Niech mu ziemia lekką będzie.

Ciekawe, czy zmienią nagrobek. Musi mieć datę śmierci – ale jest niewłaściwa. Pewnie nie zmienią. Kamieniarze są drodzy.

Zapałki. Pierdolone zapałki. Ogień potrzebuje tlenu. JA potrzebuję tlenu, ale ogień nie liczy się z moim zdaniem. Ogień bierze, czego potrzebuje.

Wiem już, że nie wyjdę. Nie słyszę głosów nad sobą. Nikt nie przyjdzie. Pstrykam w sufit kciukiem. Lite drewno. Nic się nie zmieniło.

Ruszam oczami – nic nie widzę.

Biorę ogromny haust powietrza. Ostatni.

Jest zbyt ciemno. Boję się ciemności.

Boję się ciemności, więc nie dam jej z sobą wygrać. Jak przez mgłę widzę, że wyciągam ostatnią zapałkę. Czuję, jak zmęczona dłoń porusza nią po drasce. Widzę płomień. Niepewny, skulony.

Trzymam zapałkę w obu dłoniach. Nie umrę w ciemności. Zamykam oczy. Czuję, gdy płomień dociera do moich opuszków. Ostry ból. Przeszywający. Nie puszczam. Nie otwieram oczu. Wiem, że zapałka zgasła.

Wydech.


Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje