Historia
Walka o życie?
Bernie nie pamiętał jak do tego doszło. Choć bardzo się starał przypomnieć sobie cokolwiek, co ułatwiłoby zrozumienie sytuacji, w której się znalazł, po prostu nie potrafił tego zrobić.
- Pomocy! Pomóżcie! - Słyszał rozpaczliwe i bardzo głośne krzyki. Nie miał pojęcia do kogo należą, nic nie widział.
- Niech ktoś zadzwoni po karetkę, szybko! - krzyczał ten sam, sądząc po głosie, mężczyzna. I chyba rzeczywiście ktoś sięgnął po telefon i wykręcił numer alarmowy. Dało się usłyszeć podawany drżącym głosem adres: Wilshire Street, przy zjeździe na drogę szybkiego ruchu, w kierunku Austin. Wiedział gdzie to jest. Codziennie przejeżdżał tą trasą do pracy. Tylko co robił tam tym razem? Co się stało? Dlaczego nie może się poruszyć? Nie potrafił odpowiedzieć na te pytania i wiedział, że to nie oznacza niczego dobrego.
Poczuł dotyk i usłyszał ciężki oddech. Ktoś się nad nim pochylał i dotykał jego szyi.
Sprawdzał puls!
Tak, to pewne! Dwa palce na szyi, w miejscu, w którym przebiega tętnica i twarz pochylona nad ustami, po to, by na czułym policzku spróbować wyczuć oddech. A więc stało się coś złego. Być może wypadek. Może jadąc do pracy albo z pracy, albo jeszcze w innym celu... Nie wiedział, nic nie pamiętał. W każdym razie, to nic bardzo złego... a przynajmniej z nim. Był świadomy, a pomoc już przy nim była ...Tylko poruszyć się nie mógł. Nigdy wcześniej nie stracił przytomności, mógł więc pomyśleć, że właśnie tak się to odbywa.
Był pewien, że pochylający się nad nim mężczyzna wyczuje za chwilę puls, ułoży go w pozycji bezpiecznej, a po przyjeździe karetki zajmą się nim jak należy.
- Nie wyczuwam pulsu. Klatka się nie porusza - krzyknął mężczyzna do innych, najwyraźniej stojących wokół, i bez słowa przeszedł do reanimacji. Trzydzieści uciśnięć, dwa wdechy. Bernie doskonale znał procedury, ale nie sądził, że ktokolwiek, kiedykolwiek będzie musiał zastosować je na nim, tym bardziej w chwili, w której on będzie wszystkiego świadomy.
Poczuł jak ktoś ściska jego nos i unosząc żuchwę odchyla głowę w tył. Wiedział co się za chwilę wydarzy i nawet nie pomyślał, że powinno się zacząć od ucisków. Próbował krzyknąć - Sprawdź puls! Sprawdź jeszcze raz! - ale żaden dźwięk nie wydobył się z jego ust. Zmobilizował w tym celu całą swoją wolę, ale to nic nie dało. Nie zdołał się odezwać, nie zdołał się poruszyć, za to zdołał poczuć, jak mężczyzna rozchyla jego usta i wpycha w nie trochę za dużo powietrza.
Klatka się uniosła. Naprawdę niewiele brakło żeby przesadził. To było niesamowite uczucie, ale w swej niesamowitości nie miało nic wspólnego z przyjemnością. Bernie, w myślach przeklinał swojego pseudowybawiciela. Miał ochotę na niego naskoczyć, wykrzyczeć mu w twarz, żeby przestał, bo jeśli to potrwa dłużej, to rzeczywiście ktoś tam zginie, ale nie mógł tego zrobić. Ta myśl zaczęła go przerażać.
Poczuł nacisk na klatce piersiowej, jeden za drugim, szybkie, mocne i głębokie. Przypomniał sobie jak sam ćwiczył to na fantomie. Sprytne urządzenie było wyposażone w dwie diody kontrolne, informujące o tym, jak wielką krzywdę robimy osobie reanimowanej. Ile razy zapalała się lampka czerwona? O wiele za często. Teraz wiedział doskonale co to oznacza.
Trzask łamanych żeber sam w sobie był bolesnym dźwiękiem, ale świadomość, że to twoje żebra, potęgowała to uczucie. No i ból. Łamanie kości to nic przyjemnego, a Bernie czuł każdą najmniejszą chrząstkę.
Trwało to dobre dwadzieścia minut, choć przypominało ze dwadzieścia lat. Mężczyzna swoimi rękami to wzlatywał, to opadał na klatce piersiowej Berniego, nie darząc jej najmniejszym szacunkiem. Ciało pod nim bezwładnie podskakiwało. Bernie czuł każdy, najmniejszy ruch, słyszał ludzi wokół, samochody w oddali, czuł pot zmęczonego, pracującego nad nim bez przerwy mężczyzny, nic nie widział, ale był pewien, że gdyby tylko ktoś uniósł jego powieki, czego sam nie mógł zrobić, mógłby spojrzeć w oczy każdego tam i być może zrozumieć co się dzieje. Ale jakie to miało znaczenie? Nie mógł nic zrobić, dać najmniejszego sygnału, że żyje, że ma się względnie dobrze i nie potrzebuje żadnej reanimacji.
Po jakimś czasie, usłyszał zbliżający się sygnał karetki. Był pewien, że to po niego. Ulżyło mu. Ratownicy na pewno nie okażą się takimi partaczami, jak ten skaczący po nim gość. Odnajdą puls, zabiorą go do karetki, później do szpitala, tam dojdzie do siebie i wreszcie się wybudzi. O gościu, który po nim skakał myślał, że dostanie za swoje. Chciał go zaskarżyć. Pewnie nic by nie wskórał, ale chciał się jakoś odpłacić za wszystkie żebra i za ból...
Karetka się zatrzymała, wysiadło z niej dwóch ratowników. Bernie oczywiście tego nie widział, ale mógł przypuścić po odgłosie kroków i dźwięku zatrzaskiwanych drzwi. Lekarze natychmiast podbiegli do jego ciała, podobnie jak przypadkowy mężczyzna wcześniej, tak i oni przyklęknęli przy nim i w pierwszej kolejności sprawdzili puls. Bernie poczuł ulgę. Wreszcie ktoś kompetentny.
- Brak pulsu - powiedział jeden z ratowników.
Brak pulsu?! Co u licha?! - pomyślał, a gdyby mógł to pewnie by krzyknął.
- Przez dwadzieścia minut wykonywałem reanimację. Nic się nie zmieniło.
Bernie rozpoznał głos mężczyzny, którego obwiniał za złamane żebra.
Ratownicy bez słowa przenieśli ciało na nosze, a później do karetki. Sam Bernie czuł się coraz gorzej, w sensie psychicznym, bo jak chodzi o ten fizyczny, to poza żebrami i bólem w klatce piersiowej, wydawało mu się, że nic mu nie dolega. Najwyraźniej się mylił albo oni wszyscy się mylili. Tylko czy to możliwe? Przecież to profesjonaliści, wyszkoleni w tym celu. Najmniejsza pomyłka kosztuje ich nie tylko utratę posady, ale i rozprawę i pewnie okropne wyrzuty sumienia. Nie mogli więc się mylić. O co w takim razie chodzi? To zwykły sen? Być może... Bo co innego? Jakiś rodzaj paraliżu? Gdzieś kiedyś czytał, a może oglądał w telewizji, o przypadkach ludzi ukąszonych przez bardzo egzotyczne węże. Paraliżowały one cały układ nerwowy oraz spowalniały pracę serca, do tego stopnia, że puls stawał się praktycznie nie do wykrycia, ale skąd tutaj dziki, bardzo egzotyczny wąż, w samym centrum, więcej niż dużego miasta? Musiał wykluczyć tę możliwość, ale jakie jeszcze inne mu pozostawały? ...Nie potrafił znaleźć. Wiedział tylko, że dzieje się coś cholernie nieprzyjemnego. Wszyscy wokół myślą, że nie żyje, a on nie pamięta niczego, co by mogło na to wskazywać, czuje się zwyczajnie, myśli, słyszy ...Tylko to jedno... Nie może nawiązać żadnego kontaktu, jego ciało jest poza kontrolą.
W karetce jeszcze przez jakiś czas wykonywano na nim masaż serca. Ratownicy pracowali w napięciu, niewiele do siebie mówiąc. W pewnym momencie się zatrzymali. Bernie przestał czuć powtarzający się ucisk na klatce piersiowej. - I co teraz? - pomyślał.
- Po wszystkim - powiedział jeden z ratowników tak jakby usłyszał pytanie Berniego.
Jak to po wszystkim!? Czy oni wszyscy powariowali!?
Raczej nie powariowali, Może Bernie zwariował?
Poczuł jak nakrywają go jakimś płótnem, może kocem, może prześcieradłem, a może czymś, co wozi się w ambulansach i właśnie w takich przypadkach używa. Nieważne co to było, znaczenie ma tylko to, że to było, a nie powinno być. Bo po co go nakrywać? Skoro żył.
Ratownicy przeszli na przód karetki. Jeden z nich odpalił silnik i ruszył przed siebie, pewnie w stronę szpitala albo już kostnicy. Nie włączyli nawet syreny. On leżał tam z tyłu, pod kocem, czuł go na czubku nosa i na czole. To był najgorszy z koszmarów - tak mu się wydawało, zanim nie pomyślał o tym, co może się zdarzyć w najbliższym czasie, jeśli nic się nie zmieni, jeśli nie odzyska władzy nad własnym ciałem.
Karetka dowiozła go bezpośrednio do kostnicy. Nie było sensu wozić trupów do szpitala... i bez nich był przepełniony. Na miejscu odebrał go, sądząc po głosie, jakiś miły starszy pan. Wyglądał na gościa, który urodził się w domu pogrzebowym i żaden trup nie mógłby zrobić na nim wrażenia. Pewnie w takich miejscach tylko tacy ludzie pracują, parzący sobie herbatki i ze spokojem pijący je, choćby nad najbardziej rozbebeszonymi zwłokami. Bernie pomimo przerastających jego możliwości starań, nie poruszył nawet najmniejszym z palców stopy. Nie zwrócił na siebie niczyjej uwagi. Wewnątrz, w duszy, wrzeszczał z całych swych sił, robił co mógł, by dać im jakiś znak. Przecież to nie mogło się tak skończyć. Nie mogą go włożyć do lodówki, nie mogą wszyscy myśleć, że nie żyje. On ma prawo żyć. Wszystko o tym świadczy i jeśli nikt tego nie zauważy, to rzeczywiście zostanie mu to prawo odebrane. Ale nic nie mógł zrobić. Czuł jak przenoszą go na łóżko, jedną z wielu szuflad w przepastnej lodówce, pełnej ludzkich martwych ciał. Od tamtej chwili miało znaleźć się wśród nich jeszcze jedno, ale żywe. Zamknęli go tam bez skrupułów, w mrozie, na wskroś przeszywającym, żywe przecież, ciało.
W kostnicy spędził kilka godzin, do momentu przybycia Ellen, jego żony. Dowiedziała się o śmierci. Nie wiadomo czy ją tu wezwano czy z własnej woli przyjechała.
Wysunięto jego szufladę. Rozpoznał głos. W zasadzie, rozpoznał płacz. Przez dwadzieścia pięć lat długiego, wspólnego życia, nigdy nie musiała z jego powodu płakać. Wtedy zrobiła to, po raz pierwszy. Płakała jak dziecko, wcale nie krepując się przed właścicielem kostnicy.
- Już dobrze, nic mi nie jest. - Chciał jej powiedzieć. Chciał jej dać jakiś znak, ale ona nie przestawała płakać, w pewnym momencie zaczęło to przypominać skowyt, dziki, ale i wolny, pozbawiony ograniczeń. Rzuciła się na jego zimną twarz i zaczęła ją całować. Poczuł ciepło jej ust i poczuł ciepło w sercu, te jednak, natychmiast zamieniło się w złość. Nie mógł odwzajemnić jej czułości.
Ktoś się tutaj bardzo pomylił! Wpakował go do tego miejsca, jak zwykłe zwłoki. Przecież powinni mu zrobić jakieś szczegółowe badania, sprawdzić to bardzo dokładnie - myślał o tym i wściekał się jeszcze bardziej.
Ellen cały czas całowała jego twarz. Liczył na to, że wyczuje oddech, puls, cokolwiek. Że chociaż ona zauważy. Nic takiego się nie działo, a Bernie coraz bardziej obawiał się tego, że tylko on wie o sobie prawdę i że w żaden sposób nie uda mu się jej przekazać dalej. Kobieta trwała nad ciałem kilkadziesiąt minut, na przemian płacząc i krzycząc. Pewnie zostałaby dłużej, ale miły starszy pan, w miły sposób ją stamtąd odciągnął. Gdy tylko wyszła, szuflada Berniego znów została zamknięta, tym razem jednak na dłużej. Aż do dnia pogrzebu.
Minęły dwie doby. Nie wiem ile to czasu w systemie Berniego, ale pewnie ze dwa wieki. Wystarczająco długo, by sobie wszystko przemyśleć, by się wypłakać, by sobie powrzeszczeć, by stracić rozum ...Przed tym ostatnim udało mu się jednak uchronić... To miało spotkać go dopiero później. W dniu pogrzebu, szuflada z jego ciałem wysunęła się po raz drugi, tym razem został wyjęty na zewnątrz. Nadszedł moment by go umyć, ładnie ubrać i wystroić do pogrzebu. Wszystkim tym zajmował się starszy pan o spokojnym, nienaglącym głosie. Pewnie robił to setki razy i nigdy nie wydawało mu się, że to coś szczególnego. Ale ile razy pracował w ten sposób przy osobie, która wcale nie była martwa? Jak często obmywał kogoś zupełnie świadomego?
Bernie pomyślał, że to ostatnia szansa na ratunek. Wiedział co go czeka za kilka godzin, gdy trumna się zamknie, a jakiś gość, któremu za to zapłacą sypnie na nią pierwszą grudę ciemnej ziemi. Wtedy nawet choćby udało mu się poruszyć, krzyknąć, na powrót zdobyć władzę nad swoim ciałem, i tak, wszystko będzie już utracone. Nikt go nie usłyszy. A powietrze? Na jak długo by mu wystarczyło? Bo przecież potrzebował powietrza. Może był w jakiś okropny sposób sparaliżowany, ale żył, więc musiał oddychać. Potrzebował tlenu.
Teraz albo nigdy.
Przeniesiono go na nosze. Nic nie widział, ale wiedział, że ktoś jest w pobliżu. Musiał coś zrobić. Czuł swoje ciało, czuł na nim dotyk. Skupił się najmocniej jak tylko potrafił. Usiłował unieść rękę, jednocześnie krzyknąć albo chociaż szepnąć, charknąć, leciutko pisnąć. Cokolwiek, byle to poszło w świat, dalej, na zewnątrz. Staruszek układał go na noszach. poprawiał nogi i ręce. Bernie krzyczał, ale nawet najmniejszy dźwięk nie zaistniał w przestrzeni. Był zrozpaczony. To trwało już dwa dni. O dwa dni za długo. Nie mógł nic zrobić. Rozpłakał się i załamał. Oczywiście żadna łza nie popłynęła... ale on to czuł. Wtedy coś się stało, i to w momencie, w którym prawie wcale się nie starał. Jego ręka opadła z noszy. Czuł jak bezwładnie się kołysze. Zamarł i zaczął nasłuchiwać. Czekał na jakąś reakcję ze strony starca z kostnicy. Trwało to naprawdę długo, jego ręka w końcu przestała się kołysać. Wciąż nic się nie wydarzyło. Znów tracił nadzieje. - Pewnie gdzieś wyszedł i nie widział. Nie widział, do chuja! To mogła być jedyna okazja, a on nie widział! Przecież tu chodzi o moje życie. Zakopią mnie tam żywcem. Zrobią to, bo ten przeklęty staruch niczego nie zauważył. Poszedł zaparzyć sobie te cholerne ziółka, które to później będzie pił nade mną, myśląc o obiedzie, nieskoszonym trawniku, niedawno obejrzanym filmie, czy chuj tam wie, o czym jeszcze. Nikt nie ma pojęcia o prawdzie, nie ma pojęcia o mnie i nie zmienię tego. - Bernie czuł się bezradny... bo i był bezradny.
Opiekujący się nim staruszek pojawił się po upływie jakichś dziesięciu minut. Rzeczywiście zauważył, że ręka Berniego nie jest tam, gdzie być powinna, ale nie myślcie, że się tym przejął. Bóg wie, co sobie pomyślał, ale na pewno nic z tego, czego życzyłby sobie Bernie.
Uniósł jego rękę i na powrót ułożył na noszach, wzdłuż ciała. Następnie przewiózł go w inne miejsce i zaczął myć. Robił to mokrą szmatką. Woda była zdecydowanie za gorąca, może nawet wrząca. Każdy jej kontakt z ciałem Berniego, sprawiał mu ból. To nie pierwszy ból, o którym nie mógł nikomu powiedzieć i który ktoś zadawał mu nieumyślnie. Mężczyzna został starannie umyty. Staruszek nie ominął nawet tych najbardziej intymnych części ciała, co mogło wydać się krepujące, ale istniało kilka ważniejszych problemów od tego, co krepujące, kompromitujące i wstydliwe.
Umyte ciało zostało ubrane w elegancki garnitur i odłożone na nosze. Bernie nie potrafił się z tym wszystkim pogodzić, ale coraz lepiej rozumiał, że nie będzie miał wyjścia - To była najstraszniejsza myśl, jaka go w życiu spotkała.
Kilka godzin później poczuł jak przenoszą go do trumny i wplatają coś między palce dłoni. To musiał być różaniec. - Boże! Już nic więcej nie może się wydarzyć. To dzieje się naprawdę, zakopią mnie, pod ziemią, w trumnie, za życia. - Trudno sobie wyobrazić tak przerażającą świadomość... Bernie nie musiał sobie niczego wyobrażać.
Spróbował jeszcze kilka razy zrobić coś na pogrzebie, ale efekt tym bardziej go załamał. Nic się nie udało.
Ellen całą mszę trwała przy jego trumnie. Ogólnie, trzymała się nieźle, tylko raz na jakiś czas cicho zaszlochała. Bernie płakał wtedy wraz z nią. Tak bardzo chciałby wstać i ją przytulić, powiedzieć, że to jedna, wielka pomyłka. Powiedzieć to im wszystkim i wrócić do życia, bo przecież, to życie wciąż jest dla niego, nie śmierć.
Nie mógł nic zrobić.
Po skończonej mszy, trumna się zamknęła i wszelka nadzieja przepadła bezpowrotnie. Bernie w żaden sposób do tej pory nie zdołał zwrócić na siebie cudzej uwagi i tym bardziej teraz nie miało prawa do tego dojść. Wszystko, co działo się później, w większym lub mniejszym stopniu pozostawało dla niego tajemnicą. Jasne było to, że przewieźli go do grobu, a następnie w nim pogrzebali. Od tamtej chwili, nie było już najmniejszego cienia szansy na ratunek. Ale on wciąż pozostawał świadomy. Zakopany pod ziemią, w otoczeniu (O ironio!) grobowej ciszy, miał za towarzysza tylko swój umysł. Diabelsko żywy umysł. Umysł nie mający nic wspólnego ze śmiercią.
Długo jeszcze łkał, szlochał, wrzeszczał i przeklinał wszystkich tych, którzy go tam zaprowadzili. Nie mógł zrozumieć jak to się mogło stać.
Wyjaśnienie w końcu przyszło samo. Po jakichś dwóch dniach w trumnie, pozostawionej na dwa metry pod ziemią. Trwało to nawet dłużej niż powinno, bo mógł się wcześniej domyśleć. Prawdę zdradziły ludzkie potrzeby fizjologiczne. Jak wiele czasu minęło od momentu paraliżu? Wtedy, gdy to zrozumiał, były to cztery dni. Ani razu w tym czasie nie odczuł pragnienia, nie był głodny i nie wydalał. To nie było możliwe, nawet jeśli jego ciało pozostawało poza kontrolą. Czuł wszystko: dotyk, ciepło, zimno, ból. Dlaczego nie czuł głodu? Cztery dni bez picia to bardzo długo. To go przekonało, choć jeszcze nie upewniło. Bernie zrozumiał, że żaden z tych, którzy mieli z nim jakikolwiek kontakt, w tym najtrudniejszym okresie jego „życia”, wcale się nie pomylił. Nikt nie postąpił źle, włącznie z mężczyzną łamiącym mu żebra i ratownikami, którzy stwierdzili „już po wszystkim".
Bernie naprawdę nie żył.
Wtedy, tam, w kostnicy również się mylił. Myślał, że jest tam jedynym żywym. Pewnie gospodarz każdej z tamtejszych szuflad miał to samo w głowie - Czemu oni to robią, jakim prawem?! Ja żyję! Wyciągnijcie mnie stąd! Dlaczego nikt nie widzi?
A ta ręka? Przecież nią poruszył. Nie! Nie poruszył! To był przypadek. Zadziałało jedno z wielu praw fizyki, związanych z grawitacją, albo coś takiego. To była śmierć, po prostu. Tak to wyglądało. Okropnie, ale w jak wielkim stopniu bezsilny wobec tego jest każdy z nas? No właśnie... Tysiące lat cywilizacji, rozwoju w każdej możliwej dziedzinie, kosmiczna technologia, niesamowite wynalazki i pozorny brak ograniczeń. Czy to nie przerażające, że w świetle tego wszystkiego, co już udało nam się osiągnąć, śmierć jest największą zagadką? Ani jednej marnej tezy, żadnego wiarygodnego przypuszczenia, po prostu nic o niej nie wiemy.
Bernie zginął 17 lipca 2005 roku, w wypadku samochodowym, jak co dzień jadąc do pracy. Ile osób zginęło w podobny sposób? Ile w inny? Całe mnóstwo! Za niedługo minie dziesiąta rocznica jego śmierci. Dziesięć lat zaklętej w głazie świadomości. Myślicie, że najgorsze było uczucie, gdy robaki pożerały go żywcem? A może świadomość tego wszystkiego, co się dzieje? Nie wiem ile trwało, zanim jego umysł całkowicie sfiksował, a jeśli do tego doszło, to nie wiem, czy to zmiana na dobre. Jednego jestem pewien - on wciąż tam leży i nie może nic zrobić. Do momentu aż zetrze się ostatnia z jego kości albo i dłużej, będzie tam świadomy w przekonaniu, że sekunda trwa godzinę, godzina rok, a rok całą erę. Wokół niego setki innych, a na całym świecie miliony... Tych, którzy w taki lub inny sposób umarli. Chciałoby się widzieć ich w raju? Nie ma raju, jest tylko to, co spotkało Berniego. Ciebie również to czeka, może zniesiesz to lepiej od niego... ale pewnie gorzej.
Komentarze