Historia
Mały chłopiec [4/4]
Nerwowo przebieram palcami. Kręci mi się w głowie, a odruchy wymiotne wciąż targaj moim ciałem, chociaż od dwóch dni nic nie jadłem. Od poprzedniej wizyty w tym miejscu nawet nie zmrużyłem oka. Jestem oddechem tego, kim byłem. Przerażony, szukający zaspokojenia w alkoholu i niemogący go znaleźć.
Tak, piłem bez przerwy. To jednak nie działało w ten dobry sposób i nie zapominałem o wszystkim. Kompletnie odwrotnie. Zaczynałem myśleć, odtwarzać jeszcze raz to wszystko. I jestem zły na siebie, że nie zrobiłem nic. Mogłem tam pobiec, uwolnić kobietę, wezwać policje... No kurwa nie wiem. Nie wiem, co mógłbym zrobić. Wyrzuty sumienia nie pozwalają mi oddychać. Nie potrafię usprawiedliwić swojej bierności w tamtym momencie.
Ściskam kartę, która stała się nieodłączną częścią mnie. Nie spuszczałem tego kawałka papieru z oczu przez jebane dwadzieścia cztery godziny na dobę. Zupełnie jakby dama pikowa była moim skarbem, a tak naprawdę zwiastowała tylko śmierć. Rozważałem słowa Lili już tyle razy, że zacząłem słyszeć jej głos w swojej głowie. Czuję, że trochę oszalałem przez ten czas. Przez to, co się stało. Naprawdę, miałem spory problem, żeby zmusić się do przyjścia ponownie do klubu, w to plugawe miejsce.
Światła szaleńczo przesuwają się po parkiecie, po ciałach tańczących ludzi. Bestie. Wstydzę się, że wyglądam tak, jak oni. Wstydzę się bycia człowiekiem. Jebać wszystkich ludzi. Zapach potu przesiąka wonią alkoholu. Muzyka wpada w rytmy popu i właśnie wtedy myślę, że to już zbyt dużo, jak na mnie. Nie dam rady spędzić tu ani minuty dłużej. Jebać, wychodzę stąd.
Odwracam się na pięcie i, popychając jakieś głupie, piszczące laski, zmierzam do wyjścia. Może jeśli nie będzie mnie, to nie zostanę wyznaczony na kolejną ofiarę. Może w ogóle dadzą sobie ze mną spokój. Oby. Oby. Oby...
Zanim stawiam stopę na pierwszym stopniu, mając zamiar jak najszybciej dostać się na górę, czuję na ramieniu czyjąś dłoń.
– Wiedziałem, że spodobało Ci się nasze towarzystwo. – mówi. – Miło też, że nie trzeba wysyłać po ciebie specjalnych ludzi.
Patrzę na Borczyka przerażonym wzrokiem. Moje serce tłoczy krew niebezpiecznie szybko, jakbym właśnie przebiegł maraton.
– Zaraz zaczynamy, więc gdzie się wybierasz, przyjacielu?
– Na górze drinki są lepsze.
– Doprawdy?
Mimo iż mi nie wierzy, nie mówi nic więcej. Uśmiecha się i odchodzi. Tak po prostu. A ja patrzę na schody, chcąc wspiąć się po nich, ale ten niepokój w środku mówi mi, że nie mogę odejść. Gdybym teraz zniknął, zaczęliby mnie szukać. A co, jeśli by znaleźli? Przypominam sobie ochroniarza przy barze i jego ostry nóż schowany za paskiem od spodni.
Rezygnacja zastępuje powietrze w moich płucach. Siadam na drugim stopniu, przeczesuję wzrokiem tańczących ludzi. W co ja wdepnąłem. Kurwa. Tak naprawdę nie podjąłem jeszcze decyzji. Nie chcę kierować się przypuszczeniami Liliany, więc postanawiam poprosić o asa tylko wtedy, kiedy zostanę wyznaczony. Z jednej strony przyprowadzenie kogoś, na kogo śmierć miałbym patrzeć, jest nie do przyjęcia, ale z drugiej strony wolę patrzeć na śmierć z daleka niż być w jej centrum.
Przecieram oczy grzbietem dłoni.
– Mądrze, że przyszedłeś.
– Tak? Mądrze, bo co?
– Bo inaczej wysłaliby po ciebie kilku gości, a tego spotkania byś nie przeżył.
Lili jest dziś ubrana luźno. Patrząc na nią, widzę tę osobę, którą poznałem w klubie, z którą swobodnie rozmawiałem. Wspomnienie tamtych wieczorów nauczyło mnie, że nie można ufać nikomu. Gdybym wiedział, w co jest zamieszana, nawet bym na nią nie spojrzał.
– Przyjmij kartę.
– Nie wiem.
– Jeśli tego nie zrobisz...
– Zamknij ryj! Wiem, co będzie. Sama mnie w to wciągnęłaś.
Lili robi tą swoją zbolałą minę. Kiwa głową, jakby potwierdzała moje zarzuty.
– Przepraszam. – mówi i odchodzi.
Samotność wydaje się nie mieć prawa istnieć w tym zatłoczonym miejscu, jednak po zniknięciu Liliany, czuję się bardziej samotny niż kiedykolwiek wcześniej.
Mija pół godziny. Przez trzydzieści minut tkwię w miejscu kompletnie bez ruchu. Później postanawiam pójść w stronę stolików, gdzie zauważam bawiące się towarzystwo. Znajome twarze posyłają mi niepokojące spojrzenia.
– Jest i nasz porcelanowy król! – krzyczy Borczyk, otwierając ramiona w pozornie przyjaznym geście. – W samą porę.
Witają mnie tak, jakbym był ich częścią, co mnie przeraża. Brzydzę się nimi. To chora społeczność. Haniebne jest nawet oddychanie tym samym powietrzem co oni.
Jakiś drink zostaje wciśnięty w moją dłoń. Zauważam, że każdy już jest nieco podpity i, choć zapach pomarańczowego soku jest przyjemny, postanawiam nie brać niczego do ust. Żadnych tabsów, żadnych płynów. Muszę być świadomy na wypadek, gdyby chcieli mnie zrobić kolejnym kozłem ofiarnym. Z grzeczności i po części ze strachu, nie odstawiam kieliszka.
– Rozluźnij się, chłopcze.
– Tak przystojny młodzieniec nie powinien być sztywny.
Nagle czuję, że ktoś mnie klepie po dupie. Okazuje się, że szalona babcia, która poprzednio okazywała mi sympatię, postanowiła pójść o krok dalej. Posyła mi oczko. Dreszcz obrzydzenia wstrząsa moim ciałem.
Ktoś podsuwa mi krzesło. Siadam. Dostrzegam Lili naprzeciwko. Ucieka ode mnie wzrokiem.
– A więc jak się poznaliście? – Borczyk upija łyk czerwonego drinka. – Dołączyłeś do nas przez Lili, prawda?
Uznaję milczenie za najwłaściwszą odpowiedź.
– Chyba nie powiesz nam, że biegasz za nieznajomymi kobietami i napadasz na mężczyzn, którzy są blisko nich.
– Znałem Lili. – patrzę na nią. Łapiemy kontakt wzrokowy. – A przynajmniej tak myślałem.
– Ta kobieta jest jak niespodzianka. Piękna, mądra, ale trudna i nie zawsze gra według zasad. – odstawia kieliszek z głośnym brzdęknięciem. – Pasujecie do siebie.
Unoszę lewą brew.
– Ona też stała się jedną z nas przez przypadek. Tyle że miała o wiele gorzej niż ty. – chichocze. – Jak to jest Lili, wyzwolić się z rąk oprawców? Czułaś się wtedy zagubiona, prawda?
Otwieram usta, mając zamiar powiedzieć coś, ale wtedy patrzę na nią. Na jej morderczy wzrok. Ta nienawiść, jaka się tli w soczewkach...
– W sumie nigdy cię o to nie pytałem. Masz wyrzuty sumienia, po tym, jak będąc zdradzona, w odwecie zajęłaś miejsce własnego ojca?
– To naprawdę – Liliana cedzi przez zaciśnięte zęby. – wspaniałe uczucie.
Przełykam gorzką ślinę. Chyba moje wnętrzności zaczynają się kurczyć.
– Pamiętam, jak pierwszy raz ją zobaczyłem. Taka bezbronna, urocza. Nie wiedziała, co się dzieje, oślepiona blaskiem reflektorów... Ale nie płakała. Nawet nie drżała. Wyobrażasz to sobie?
Łączę wątki.
– Byłem zaskoczony. Tak młoda kobieta i tak dzielnie się trzymała. Nawet nie przypuszczałem, że jest zdolna wyślizgnąć się moim podwładnym. Chwyciła pistolet ochroniarza, który ją złapał i bez żadnego wahania strzeliła swojemu ojcu w głowę. – Borczyk wierci palcem wskazującym w swoim czole. – Wtedy reguły gry były trochę inne i wszyscy gracze stali przy scenie. Przenieśliśmy się na balkon również ze względu, żeby ta sytuacja się nie powtórzyła.
– A Lili musiała zostać graczem. – szepczę do siebie. A więc tak się tu znalazła. O boże. Przecież to okropne. Przecież ona... Nie mogę zebrać myśli.
– Wystarczy. – jedno mocne uderzenie w blat. Patrzę na jej spięte ciało. Zwiesiła głowę. To oczywiste, że bolą ją wspomnienia. – Powinniśmy zaczynać.
Borczyk kiwa głową. Na początku nie rozumiem, o co chodzi, bo nikt nie rozdaje kart. Żadnych losowań, tasowania. Po prostu ja i koleś z asem kładziemy swoje karty przed sobą. I tyle. Wszyscy piją, wszyscy się bawią. Jestem zbity z tropu. Pytam go, co ma na celu to spotkanie, a on odpowiada mi, że w towarzystwie lepiej mu mija czas. Później już mnie ignoruje. A ja nie wiem. Nie wiem, kto jest ofiarą. Czy mam prosić o zamianę kart?
Moje kości cicho skrzypią, gdy po godzinie siedzenia w kompletnym bezruchu, wreszcie wstaję. Wznoszą toast. Udaję, że piję.
– A więc, kończąc to spotkanie, chciałem podkreślić, że nasze kolejne zgromadzenie będzie zwieńczone cudownym spektaklem, zaplanowanym przez naszego asa. Liczymy na to, że ofiara będzie najwyższych lotów.
Panikuję. Jak to? Już kończą?
– Chwila, chwila. – przerywam, nie przejmując się manierami. – Nie będziemy wiedzieć, kto jest tą ofiarą?
Wszyscy zaczynają się śmiać.
– Czym byłaby ta gra bez elementu zaskoczenia? – mówi facet z czarną brodą.
Z niepokojem patrzę na typka, chowającego asa pik do kieszeni. Sposób, w jaki patrzy i ten kpiący uśmiech to wystarczający dowód na to, że ma plany wobec mnie. Przed oczami widzę obraz swojego końca. Wszystkie lęki, które próbowałem uśpić, obudziły się.
– Chcę przejąć asa. – wypalam bez zastanowienia. Serce bije nierównomiernie, zbyt szybko.
Wszyscy patrzą na mnie. Nie mogę jednak odczytać tego, co majaczy na tych twarzach. Zaskoczenie, ekscytacja. To wszystko mnie przeraża.
– O ile posiadać asa się zgodzi...
– Miło będzie zobaczyć naszego nowego przyjaciela w akcji. – słyszę. – Oczekujemy pięknego króla.
As pik spoczywa teraz w mojej dłoni. Co ja najlepszego zrobiłem? Liliana rzuca mi ostatnie spojrzenie, zanim odchodzi. Szukam w tym pocieszenia, ale znajduję jedynie strach. Mówią mi, że na następne spotkanie mam przyprowadzić ze sobą osobę spełniającą wymagania. Mężczyzna. Od dwudziestu sześciu lat.
***
Co robię przez następne dni? Siedzę i uciszam myśli lekami. Moje ciało jest wycieńczone w takim stopniu, że nie potrafię ustać o własnych siłach. To mnie zabija. Świadomość beznadziejności. Muszę wybrać między życiem swoim a życiem kogoś obcego. Czy naprawdę mógłbym patrzeć na śmierć, do której się przyczyniłem? Zostałbym zniszczony całkowicie.
Nie wychodzę z domu. Kończy mi się jedzenie, picie. Nie jestem jednak w stanie zebrać tyle odwagi, aby iść do sklepu. Przeraża mnie możliwość spotkania kogoś z tamtej chorej grupy miłośników ekstremalnych emocji, bo przecież tamci ludzie tak niewinnie wyglądają. Na pewno robią zakupy. A ja nie przeżyłbym widoku tych potworów za dnia, w pozornie przyjaznym otoczeniu. To zbyt nienaturalne...
Prawie umieram z głodu. Moja egzystencja obecnie polega na leżeniu na podłodze, analizowaniu po raz tysięczny tej cholernej karty. Znam już ją tak dobrze, że kiedy zamknę oczy, w myślach bez problemu odwzorowuję każdą krzywiznę, każdą ozdobę pikowego asa. To omen. Omen, przed którym nie ma ucieczki. Niedziela. Ten dzień będzie moją zagładą.
Nie mam pojęcia która jest godzina. Burczenie w brzuchu jest coraz cichsze. Jakby żołądek nie miał już siły upominać się o jedzenie. Widać mi żebra. Jestem wrakiem. Oddechem tego, kim byłem kiedyś.
Zapadam w krótki, niespokojny sen, z którego wyrywa mnie pukanie do drzwi. Nawet jeśli bym chciał otworzyć i tak nie dam rady. Mucha przysiada na mojej dolnej wardze. Pozwalam na to. Przez chwilę obawiam się, że tak naprawdę umarłem. Skoro owad nie ucieka przed moim oddechem, to może nie zauważyłem, kiedy serce przestało bić.
– Alojzy.
Wrócił?
– Alojzy?
Słyszę kroki zbliżające się do pokoju.
– O boże... Alojzy!
Gregory klęka przy mnie. Zostaję podniesiony.
– Coś ty ze sobą zrobił?
Nie muszę na niego patrzeć, aby wiedzieć, jaki ma wyraz twarzy. Wyryte przerażenie w lekkich zmarszczkach, a w głosie słychać panikę. Przytula mnie tak mocno, że zaczynam się obawiać o własne kości. Czuję się zbyt kruchy na takie aktywności. Nie wiem, czy to z wycieńczenia, czy może napięcie mięśni było zbyt dużym wysiłkiem, ale nagle tracę przytomność i budzę się dopiero po kilkunastu minutach. Jestem nakryty kocem, w łóżku. Wyczuwam na czole mokry ręcznik. Niespodziewane uczucie ulgi uwalnia mnie z okopów zmartwień. Na chwilę, ale zawsze coś.
– Jak można być dorosłym człowiekiem i doprowadzić się do takiego stanu? – Gregory siada obok. Zauważam, że trzyma w dłoni miskę parującej zupy. O boże. Jedzenie. – Nie mogę cię zostawić nawet na kilka dni. Jesteś jak dziecko. Przestraszyłeś mnie. Nie wiedziałem, czy wzywać pogotowie, czy księdza.
Karmi mnie. Smak pomidorowej z torebki nie może się równać w tej chwili z żadnym innym daniem na świecie. Wyborne. Przepyszne. A jednak po kilku łyżkach robi mi się niedobrze. Chyba zwymiotuję.
– Jaki... mamy dzień?
– Serio, aż tak bardzo odleciałeś? Jakie gówno tym razem brałeś?
Gregory wyciera moje usta. Wzdycha ciężko. Wiem, że jestem dla niego kłopotem. Tylko dzięki niemu żyję.
– Sobota. – mówi.
Zamieram. Oddech zastyga w gardle, dławiąc swoją gęstością. Patrzę na Gregorego, błagając w myślach, żeby mi wybaczył. Niech mi pozwoli przeżyć jeszcze tylko jeden raz.
– Musisz gdzieś jutro ze mną pójść.
Uśmiecha się, jakbym rozbawił go swoją naiwnością.
– Dobrze, ale najpierw zjedz.
***
Czy mam sumienie? Nie, nie mam. Nie mam sumienia, bo ta sytuacja mi na to nie pozwala. W obliczu zagrożenia, kiedy muszę dokonać wyboru, zawsze będę mieć na uwadze swoje dobro w pierwszej kolejności. To normalne. To ludzkie. Szczerze, myślałem o tym przedtem. Miałem nadzieję, że może uda mi się kogoś znaleźć, ale ten paraliż... Popadając w odrętwienie, wydałem wyrok na Gregorego. Ale przecież on zrobiłby dla mnie wszystko. Dlatego nie będzie miał mi za złe. Prawda? Prawda? Prawda. Prawdaprawdaprawdaprawjejifjfoe.
– To ten burdel? – spogląda krzywo na budynek klubu. – Co niby jest tu tak ważnego?
Okłamałem go. Nawciskałem jakieś bajeczki, w które sam bym do końca nie uwierzył. Nalegałem tak długo, aż się zgodził. Gregory oczywiście nie chciał mnie wypuścić, powtarzając, że się martwi o moje zdrowie, co jeszcze bardziej sprawia, że czuję się podle. Podle...? To kurwa zbyt mało powiedziane. Wolałbym, żeby mnie nienawidził w tej chwili.
Schudłem. Pobladłem. Wyglądam okropnie. Zupełnie jak śmierć, którą niebawem się stanę.
Ściskając kartę, wchodzę do środka. Zerkam co chwilę, aby mieć pewność, że podąża za mną. Kiedy czuję specyficzny zapach tego miejsca, tracę rozum i siły. Staję się bezmyślną kukłą, która kierowana jest przez instynkt samozachowawczy. W głowie mam jedynie to, żeby dotrzeć na dół, oddać im ofiarę i iść w końcu do domu. Rozważam popełnienie samobójstwa po powrocie, bo pewnie nie zniosę ciężaru poczucia winy. Zastanawiam się, czemu nie skończyłem ze sobą wcześniej. Wtedy nie musiałbym patrzeć na przemoc wobec osoby, która poświęca mi tyle serca. Ale przecież nie mógłbym uciec. Przed nimi nie ma ucieczki. Gdybym się dziś nie zjawił, znaleźliby Gregorego i zmusili do grania w tę jebaną grę za mnie. Swoją drogą, co się stało z gościem, za którego ja gram?
– Co za smród. Boże. Alojzy, chodźmy stąd. Postawię nam kolację.
Bez słowa, chwytam go za rękę i ciągnę za sobą. Schodzimy na dół. Wtedy popadam w obłęd. Widzę, jak ukradkiem zerkają na nas. Jak szepczą. Zupełnie jakby wszyscy tu na dole wiedzieli, że dziś jest moja kolej. Dostaję szału. Drgawki, ślinotok. Zachowuję się, jak dzikie zwierzę w klatce.
– Alojzy, wszystko...
– A witam. Nasi przyjaciele, jak miło was widzieć. – Borczyk podaje rękę Gregoremu, a mnie klepie po plecach. Jego dotyk pali. Jezu. Nie wytrzymam.
– Witam... Pan jest... w sensie, czy mi się znamy?
– Znam tego oto młodzieńca. A przecież przyjaciele moich przyjaciół, są moimi przyjaciółmi.
Śmiech. Słowa. Słowa. Muzyka. Dym.
– Wypijmy coś. Może whisky? Mamy tu duży wybór.
W plątaninie myśli i starań o nieutracenie resztek rozumu, jedynym ratunkiem okazuje się odizolowanie od otoczenia. Powtarzam sobie, że będzie dobrze. Te kurewsko głupie słowa nie działają, więc postanawiam opanować oddech. To zawsze najprostsza droga do odzyskania samodzielności. Kiedy jestem już w stanie utrzymać ciało w pionie, zaczynam szukać Borczyka, ale nie mogę go spotkać. Tłum utrudnia mi poruszanie się jakby specjalnie. Wyczuwam spisek całego świata przeciwko mnie.
Muzyka wprowadza dziwny klimat. Basy w rytmie bicia serca i wszędzie ten jebany dym. Chodzę w kółko, zagubiony. Kompletnie przerażony. Bezradny. Tak. Bezradność to właśnie to, co teraz czuję. Hałas rozsadza moją głowę. Mózg eksploduje na milion kawałków. Gdzie jestem? Co tu robię? Chcę wyjść. Chcę wyjść. Gdzie Gregory? Gdzie do chuja on jest? Musimy odejść. Uciekniemy stąd daleko, żeby nas nie znaleźli. Jak mogłem go tu przyprowadzić. Jezu. Co ja zrobiłem?
Upadam. Przeczołguję się pod ścianę. Nie dam rady. Chcę zniknąć. Kilka łez wyskakuje spod moich powiek. Nie usiłuję ich nawet powstrzymać. Patrzę tępo w podłogę, zakrywając ramionami głowę. Pośród krzyków słyszę swoje imię. A może to sobie wymyśliłem? Oszalałem całkowicie. Oszalałem.
– Alojz!
Zostaję mocno szarpnięty za kołnierz koszuli.
– Wstawaj, idioto.
Lili podnosi mnie. Wkłada w to mnóstwo siły.
– Ogarnij się, kurwa!
Patrzę jej w oczy. W jej niebieskie oczy. I zaczynam płakać, bo nie jestem w stanie zatrzymać rozpaczy wewnątrz.
– Zabrali go. – wykrztuszam przez zaciśnięte gardło.
Nieoczekiwanie Lili obejmuje mnie i mocno przytula.
***
Po zażyciu jakiś tabletek opanowanie wraca. Miłe odrętwienie koi wszystkie myśli. Nie mam żadnych uczuć. Poczucie winy zniknęło. Jestem pusty.
Liliana siedzi obok na schodkach i pali. Zaciąga się tak mocno, że zaczyna kaszlać. Zerkam na nią.
– To ktoś, kogo dobrze znasz? – pyta nie patrząc na mnie.
– Ta. – szepczę. – Bardzo dobrze go znam.
– Domyśliłam się po tym, jak rozbity jesteś. Zazwyczaj as nie lamentuje aż tak. To... to twój brat?
Przegryzam wargę. Czy powiedzieć Lili kim tak naprawdę jestem? Czy mam wyznać prawdę?
– Nie, to nie jest mój brat, ale jest dla mnie jak rodzina.
– Więc czemu go przyprowadziłeś?
Chwilę zastanawiam się nad odpowiedzią.
– Panika. Desperacja. Albo ja, albo on.
– Jezu... – wzdycha ciężko. – Ty tak bardzo nie nadajesz się do tej gry.
Nie chcę się do niej nadawać. Chcę tylko cofnięcia czasu. Kurwa, przecież nie przeżyję bez niego. Co ja najlepszego odpierdoliłem?
– Przypominasz mi mojego ojca. Też był tak zdesperowany, że zaciągnął swoją córkę do tego cholernego miejsca. – gasi peta czubkiem buta. – Na szczęście nienawidziłam go bardziej niż siebie.
Zadziwia mnie zmartwiony wyraz jej twarzy. Liliana zauważa, że się gapię i patrzy mi w oczy, wymuszając na sobie szeroki uśmiech.
– Gra survivalowa. – chichocze.
– Nie możesz odejść?
– Gram za swojego ojca. Oczywiście, że nie mogę odejść.
– Czemu on się tu znalazł?
– Nie mam pojęcia, ale był starym graczem. Pewnie sam nie pamiętał już, co go tu sprowadziło.
Chwilę zastanawiam się, czy ciągnąć dalej, czy zmienić temat. Pytania drażnią Lili, ale przecież muszę wiedzieć, czemu dalej tu jestem. Przecież rozbiłem temu gościowi nos. To przecież nie jest długotrwała kontuzja, wykluczająca z życia.
– Czemu muszę grać? – mówię głośno. Patrzę na nią. Wiem, że rozumie.
– Typ, za którego grasz, nie żyje.
– Co? – czuję nagły ucisk w klatce piersiowej. – Przecież ja tylko...
– To nie twoja wina. Podobno miał wypadek samochodowy, ale ja nie wierzę w takie dziwne przypadki. Spodobałeś się Borczykowi i temu całemu ponuremu towarzystwu, a było o jednego gracza za dużo. Ciebie by nie puścili, jego nie zostawili w spokoju. Za dużo wiedział.
Wbijam wzrok w światła tańczące na suficie. Jedna głupia decyzja sprowadziła mnie do tego miejsca. To jest jak piekło. Prawdziwe, współczesne piekło, gdzie najgorszymi diabłami są ludzie.
– Był moim przyjacielem. Pewnie ci się nie spodoba fakt, że łączyły nas też wspólnie spędzone
noce.
Nie wiem, co bardziej boli, fakt że Liliana straciła kolejną osobę, którą darzyła zaufaniem, czy świadomość, że dzieliła swoją namiętność między mną a innym mężczyzną. Nie mam prawa jej oceniać. To stawia mnie w lepszej sytuacji, jeśli chodzi o moje kłamstwa na temat orientacji, ale kurwa, to że nigdy nie była do końca moja, tak bardzo uderza w ego.
– Pewnie... – zaczynam nieśmiało. Odchrząkuję i próbuję jeszcze raz. – Pewnie ci się nie spodoba fakt, że ten, którego przyprowadziłem, jest moim nieoficjalnym partnerem.
Liliana unosi brwi, nie pyta jednak o nic więcej, a ja nie mam zamiaru mówić. Siedzimy tak przez kolejne pięć uderzeń serca.
– Chciałbyś go uratować? – pyta.
***
Moje dłonie się pocą. Tak cholernie się pocą, że krople potu skaczą w dół z czubków palców. A może to nie pot? Może to obawa oblewa mnie kolejnymi krwawymi wyobrażeniami. Zerkam na swoje ręce i potwierdzam wystąpienie paranoi. Żadnej krwi. Żadnej. Alojzy, uspokój się. Opanuj. Wszystko idzie zgodnie z planem, tylko gdzie do cholery jest Liliana.
– Jestem podekscytowany. – Borczyk staje obok mnie. – Bardzo elokwentny, wykształcony jegomość. Aż szkoda, że dziś odbyłem z nim pierwszą i ostatnią rozmowę.
Uśmiecha się. Mam ochotę zajebać jego głową o barierkę. To on powinien być na miejscu Gregorego. Jebany psychol.
– Swoją drogą, ciekawy przypadek. Wiedziałem, że pokładać w Tobie nadzieje, to jak rzucać w tarczę, na której jedyną możliwością trafienia jest setka. Liliana i Ty to największe skarby tej społeczności. Aż nie mogę się doczekać kolejnej rozgrywki.
Niespodziewanie dłoń Borczyka ląduje na moich plecach, po czym przemyka pod spód mojej koszuli. Nie odważam się drgnąć.
– Jakim szczęściem jest to, że przyjąłeś pikowego asa. Wolę cię oglądać żywego. – szepcze tuż
nad moim uchem. – Swoją drogą, jak to jest poświęcić kogoś, kogo się kocha?
Zaciskam powieki. Nie. Nikogo nie poświęcam. Zaufam Lili. Ona miała plan, ona zna rozwiązanie. Boże, tylko gdzie teraz jest? Jak zamierza wyprowadzić Gregorego? Czemu nie zabrała mnie ze sobą? I co będzie ze mną, skoro ofiara zniknie? Jezu. Muszę się uspokoić. Po prostu. Spokojnie. Spokojnie. Kurwa.
Wszystko się zaczyna. Jest dokładnie tak, jak poprzednim razem. Prowadzą kogoś przez tłum. Zamaskowana postać, ofiara całkiem naga z zakrytą twarzą. Przełykam gorzką ślinę. Poznaję tę sylwetkę. Nie udało się. Lili mnie okłamała. Liliana... ta suka...
– Niech się dzieje.
Zaciskam palce na materiale spodni. Nie, nie będę na to patrzeć. Jezu. Mimo postanowień podnoszę wzrok. Przeciągają Gregorego po scenie. Tylu ludzi go widzi. A on jest bezczelnie ogołocony. Tak okropnie traktowany. Tłumy skandują. Oszaleję. Nie wytrzymam tego. Chyba zaraz skoczę z tego jebanego balkonu.
– Piękne widowisko.
Znajomy głos. Odwracam głowę. Lili ma na sobie czarną, dopasowaną suknię, z głębokim dekoltem. Wygląda tak zjawiskowo. Pragnę zapytać o... w sumie sam nie wiem o co. Po prostu... myślałem, że skoro mówiła tak przekonująco to zdziała coś. Cokolwiek. I jestem zły, bo w nią uwierzyłem.
– Oszałamiająco wyglądasz.
– Pięknemu we wszystkim pięknie. – rzuca beztrosko. Obdarzam ja najbardziej wrogim
spojrzeniem, na jaki mnie stać, ale ona nie zwraca uwagi.
Liliana proponuje zejście na balkon niżej, aby lepiej widzieć scenę. Jej fascynacja tym, że zaraz zabiją człowieka, jest tak prawdziwa, że sam nie wiem, czy zostałem oszukany i ta kobieta jest chorą manipulantką, która przepada za rozlewem krwi, czy może to część planu. Jeśli druga opcja jest właściwa, to co takiego wymyśliła, skoro Gregory wciąż jest w niebezpieczeństwie? Nie powinienem był jej ufać. Teraz jeszcze bardziej poddaję się zabójczej panice.
– To dobry pomysł.
– To jak chrzciny, więc możemy zrobić wyjątek.
– Z bliska będzie bardziej uroczyście.
– Też się zgadzam.
I wszyscy znikają. Na ułamek sekundy łapię kontakt wzrokowy z Lili. Mogę przysiąc, że lekko się uśmiechnęła, po czym pochłonęła ją ciemność korytarza.
Zbiegam po stromych schodach na balkon niżej. Zostaję popchnięty przez uczestników gry aż do barierki, gdzie stoi Borczyk z jakimś gościem z ochrony i zaczyna mówić. Nie skupiam się na jego słowach. Moją uwagę pożera ruch na scenie. Unieruchamiają Gregorego. Ujawniają jego twarz. Nie. To się nie może dziać. Nie. Ludzie szaleją. Robi mi się niedobrze.
Zamykam oczy, błagając w myślach, aby mi wybaczył. Przepraszam. Przepraszam. Przysięgam, że ukatrupię tą jebaną sukę za danie mi nadziei.
– Alojzy, podziwiaj. Podziwiaj.
Nagle słyszę huk. Nie jest głośny, ale wyraźny, specyficzny. Podnoszę powieki i to, co widzę, wprawia mnie w oszołomienie. Zamieram. Gregory stoi na scenie z ręką wyciągniętą w moją stronę. W jego oczach płonie wściekłość. Mija kilka długich sekund, zanim dostrzegam mały pistolet w jego dłoni. Czy on...? Czy on właśnie wystrzelił? Muzyka ucichła, tłum zamilkł. Kompletne milczenie chwyta mnie za gardło. Setki par oczu wlepiają we mnie spojrzenie.
Coś upada, ktoś zaczyna krzyczeć. Robi się szum, tłok, panika. Panika. Panika. Panika. Odwracam głowę. Badam wzrokiem nieruchome ciało Borczyka. Przestrzelona skroń. Jeszcze żyje.
– Spokojnie.
– Wezwijcie lekarza!
– Skąd miał broń?!
– Pewnie nie sprawdzili go dokładnie.
– Była na tyle mała, że ukrył ją w dłoniach?
– Kula przesunęła się po czaszce.
– O boże.
Słyszę płacz. Nie wiem. W tej chwili nie wiem. Czemu Lili dała mu broń? Czemu on się zgodził? Przecież teraz Gregory będzie musiał zająć jego miejsce... kurwa. Więc taki był jej plan? Tak chciała to rozegrać. Co za szmata. W plątaninie hałasów myśli, niepokoi mnie tylko jeden wątek. Czy Gregory celował we mnie? Kilka centymetrów dalej i dostałbym między oczy. Spoglądam ponowie na scenę, gdzie ruch wciąż jest znikomy. Gregory krwawi z kącika ust, ale to nie jest jego krew. To krew jednego z mężczyzn, który go trzymał. Ugryzł go.
Lili rozgania tłum, opanowując zamieszanie. Przykuca obok ciała Borczyka. Udając, że sprawdza puls, wbija mu igłę w szyję. Mężczyzna krztusi się własną krwią. Rzuca się. Później zamiera.
– Zabierzcie go.
Wciąż nie mogę uwierzyć. Wciąż tylko stoję i istnieję, odtwarzając zdarzenia sprzed kilku minut. Co niby miałbym powiedzieć, jeśli zapytałby mnie czemu? Przecież mogłem wybrać kogokolwiek. A wybrałem jego.
– Król został oddany. – Lili podchodzi bliżej. – Dobrze, że zdechł. Miałam go już dość. Choć
przyznam, że fartem uniknąłeś kuli.
– Gra toczy się dalej?
Przytakuje.
– Oto nasz nowy gracz. – szepcze.
Komentarze