Historia

Spotkanie z niedźwiedziem

maciekzolnowski 0 1 rok temu 347 odsłon Czas czytania: ~3 minuty
Działo się to ładnych parę lat temu. Biwakowałem w bazie namiotowej Przysłop Potócki w okolicach Rycerki, w malowniczym, wysoko położonym miejscu na Żywiecczyźnie, a mój trzydniowy pobyt z wolna dobiegał końca. Musiałem wstać wcześnie rano w sobotę, by zdążyć do Rycerki na pociąg i pojawić się na określoną godzinę w Górkach Wielkich koło Brennej, gdzie miałem do załatwienia kwestię przeprowadzki, przeprowadzaliśmy się bowiem z Górek do Wrocławia i należało tego dopilnować. Wcześniej, jak już mówiłem, przebywałem na beztroskim górskim wyraju. Przez trzy dni z rzędu pogoda była wspaniała i upalna i dopiero pod koniec pobytu, to jest w piątek pojawiły się przelotne burze, które jednak niczego nie ujęły bezbłędnej lipcowej aurze. Ponieważ w sobotę zaplanowałem zrobić pobudkę o trzeciej trzydzieści rano, należało dzień wcześniej położyć się spać najpóźniej o dwudziestej pierwszej. Było to nader trudne postanowienie, zważywszy na fakt, iż do obozu zaczęli napływać nowi goście, którzy rozsiedli się wokół ogniska i zaczęli pić piwo i głośno rozmawiać. W normalnych okolicznościach przysiadłbym się do nich, gdyż zaintrygowało mnie to, że są kapelą metalową, i to na dodatek ze Wschodu, ale tym razem musiałem spasować i myśleć wyłącznie o spaniu. Jeszcze przed snem rozliczyłem się z chatkowym, zapłaciłem za pobyt, spakowałem rzeczy i na koniec postanowiłem przejść się na sąsiednie wzgórze, by nacieszyć oczy zachodem słońca i jak najlepiej zakończyć ten piękny dzień ostatni. Pamiętam złote światło, które mnie zalało i wąską ścieżkę wiodącą na Praszywkę Wielką. Właśnie tego mi trzeba było, takich doznań i emocji tuż przed snem. Potem ułożyłem się grzecznie w namiocie i szybko wpadłem w objęcia Morfeusza, nie słysząc grzmotów ani dźwięków imprezy.
Na drugi dzień zbudziłem się, kiedy jeszcze wszyscy spali. Dogasające ognisko pozwoliło stwierdzić, że zabawa zakończyła się najdalej przed godziną. Mimo letniej pory, na dworze było wciąż ciemno i musiałem przyświecać sobie latarką. Szybko się ubrałem i zarzuciłem na ramię plecak, a następnie skierowałem się na mało uczęszczany szlak chatkowy, który sprowadzić mnie miał przez Pawliki do Gajówki Majów i asfaltówki biegnącej aż do samej Rycerki. Coś mi mówiło, że pogoda tego dnia będzie równie cudowna jak przez ostatnie trzy dni, choć po ulewnych deszczach wąska stroma ścieżka przypominała bardziej potok i musiałem uważać, by po drodze nie złapać przysłowiowego zająca. Zdarzyło się nawet, że raz pomyliłem strumyk ze ścieżką. Na szczęście szybko naprawiłem błąd. Szedłem może z dziesięć minut i nic nie zapowiadało tego, co miało niebawem nastąpić.
W pewnej chwili zbliżyłem się do stromego wąwozu, którego dołem przebiegał mój szlak chatkowy. Jeszcze nim się do niego na dobre wpakowałem, zaniepokoił mnie dźwięk przypominający pochrapywanie. Poświeciłem latarką i aż zaniemówiłem z wrażenia, w słabym blasku dostrzegłem bowiem zarys sylwetki niedźwiedzia. Zamarłem i zimny pot zaczął spływać mi po czole, lecz w tym momencie dźwięk łamanych gałęzi nagle ucichł. Zwierzę najwyraźniej starało się przyczaić i stać się dla mnie niewidoczne. Szybko zacząłem kalkulować szanse na wyjście z opresji, analizując podręcznikowe sposoby obchodzenia się z niedźwiedziami. Odwrót stromizną nie wchodził zupełnie w grę. Nie chciałem pokazywać zwierzęciu pleców. Biec – jak to się mówi – gdzie pieprz rośnie także nie mogłem. Pakować się prosto do wąwozu, gdzie drapieżnik miałby mnie jak na widelcu, nie miałem najmniejszego zamiaru. Nie było dobrego wyjścia z tej dramatycznej sytuacji, ale tkwić jak kołek w miejscu także nie zamierzałem. Całe życie przelatywało mi teraz przed oczami, a głos wewnętrzny przygotowywał na najgorsze. Gdzieś z tyłu głowy rozkwitała myśl: „aha, to tak zginę”. Należało działać pewnie i zdecydowanie.
Wziąłem głęboki wdech, wyprostowałem się i zacząłem śpiewać pieśni patriotyczne, po czym ruszyłem w głąb wąwozu. Przez cały czas śledziłem kątem oka, czy aby z włochatej ciemności nic się nie wynurza. Nie wynurzało się. I tak szedłem, i szedłem, i szedłem, głośno podśpiewując i pogwizdując. Najpierw zrobiłem sto metrów, potem dwieście... i tak stopniowo opuszczałem to upiorne miejsce. Pamiętam, jaką wielką radość sprawiło mi pojawienie się pierwszej chatki na Pawlikach, z każdą chwilą i z każdym pokonanym metrem czułem się bowiem bezpieczniej. Po kolejnych dziesięciu minutach przeskoczyłem strumyk i doszedłem do asfaltówki, po której o tej wczesnej porze nic nie jechało. Ta asfaltówka była strasznie, strasznie ważna – oznaczała ratunek i cywilizację. Dopiero teraz odkapslowałem butelkę z ciemnym piwkiem-paliwkiem, ciesząc się i dziękując w myślach Bogu za uratowanie życia. Chwaliłem też w duchu gust niedźwiedzi i zrozumienie dla mych patriotycznych wynurzeń.
Po kolejnych dwóch godzinach byłem już w pociągu relacji Zwardoń – Bielsko-Biała. Młody konduktor, u którego kupowałem bilet, nie mógł wprost uwierzyć w to, co mu opowiadałem. Myślał pewno, że tego miśka to sobie wymyśliłem albo że żartuję. Nie wiem, ile osób przeżyło spotkanie z największym i najszybszym spośród drapieżników zamieszkujących nasze góry, ale wiem jedno – to, że obecnie zaliczam się do wąskiego grona szczęśliwców. Wiem też nade wszystko, ile warte jest życie i że coś warte ono jest.
           
Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje