Historia

Na środku oceanu stoi drabina

Magog 0 2 miesiące temu 1 147 odsłon Czas czytania: ~15 minut

Na środku oceanu stoi drabina. Została odkryta 40 kilometrów od wybrzeża Maine przez poławiacza ryb – pokryty patyną i pąklami czubek zardzewiałej drabiny wystawał ze szklistej tafli oceanu.

Nie słyszeliście o tym w wiadomościach. I nie usłyszelibyście. Marynarka zamknęła sprawę szybciej niż powiedzielibyście "Semper Fortis". Sonary pokazały, że drabina schodzi w pionowej linii przez 13 kilometrów (czyli 10 kilometrów poniżej dna oceanu), znikając w nowo odkrytym rowie, który sprawił, że Rów Mariański wygląda jak płytki koniec basenu.

Dobra, żartuję, ale nie trzeba dodawać, że przełożeni byli zaniepokojeni. Kto, kurwa, zbudował drabinę na środku oceanu? Skąd wziął się ten rów? Kosmici? Rosja? I tu właśnie wkroczyłem ja.

Byłem oficerem programu Oceanografii Marynarki Wojennej, pracując nad eksperymentalnymi... zresztą, nieistotne. Nie żeby to nie miało znaczenia. Ma. Ale gdybym mówił o tym, co zrobiłem, kim jestem i dlaczego tu jestem, bez wątpienia obudziłbym się z pętlą na szyi i zarzutami zdrady czytanymi mi przez faceta w wykrochmalonym mundurze.

Myślę, że i tak jest cholernie duża szansa, że tak się stanie. Mimo to jestem zmuszony to udokumentować, ponieważ ludzie zasługują, by wiedzieć, co widziałem. Zasługują wiedzieć o rzeczach, które nawiedzają tył moich powiek, kiedy zamykam je w nocy.

Przebywam teraz w szpitalu wojskowym, w moim prywatnym apartamencie. Staram się wyzdrowieć, ale nie jestem w stanie. Myślę, że wyrzucenie tego z siebie może pomóc, a przynajmniej mam taką nadzieję. Ale jak to mówili w Skazanych na Shawshank – Nadzieja to niebezpieczna rzecz...

W każdym razie... nigdy nie byłem dobry w początkach, ale chyba powinienem zacząć od nurkowania.

________________________________________

Nazywaliśmy go łodzią podwodną, ale tak naprawdę był to skafander. Nie taki niezgrabny, nieporęczny skafander nurkowy Julesa Verne'a, który leciał na dno morza jak kawałek skały. Był lekki, odporny na ciśnienie i wyposażony w multum dzwonków i gwizdków, które nadały mu niesprawiedliwy przydomek "Iron Man". Nie oznacza to, że był to jeden z tych obcisłych kombinezonów, które noszą nurkowie – wyglądał raczej jak kombinezony noszone przez facetów rozbrajających bomby w strefach wojennych.

Pomijając ten fakt, byłem wdzięczny, że sześćdziesięciokilogramowy zbiornik z tlenem nie będzie zniekształcał mojego kręgosłupa, jako "Iron Man" był wyposażony w filtr elektrolizy, który przekształcał wodę oceaniczną w tlen nadający się do oddychania. Cała konstrukcja była niewidoczna dla radarów wroga i podobno mogła wytrzymać zejście tej głębokości, jaka mnie czekała. Nie żeby ktoś to testował.

Zasadniczo miałem schodzić po złowieszczej, trzynastokilometrowej drabinie w eksperymentalnym kombinezonie, który był testowany tylko w basenach marynarki wojennej. Moi koledzy wykorzystali tę sytuację, żartobliwie nazywając mnie "Łajka". Łajka to pies, którego Sowieci wystrzelili w kosmos w latach 50-tych. Pies, który zdechł.

Tak też gdy stałem na rufie małego statku marynarki wojennej (również eksperymentalnego, nawet nie pytajcie), patrząc na kilka pierwszych szczebli drabiny, która znajdowała się dwadzieścia stóp od prawej burty, zastanawiałem się, czy po raz ostatni próbuję świeżego powietrza.

– Mam nadzieję, że nie jadłeś na obiad bigosu – zażartowała moja koleżanka Matylda. – Prawdopodobnie się udusisz jak zaczniesz pierdzieć.

Uśmiechnąłem się, ale był to uśmiech pełen nerwów – surowych, mrowiących nerwy. Chyba to zauważyła, bo jej dłoń wylądowała na moim ramieniu.

– Poradzisz sobie, Jacek.

Tym razem uśmiechnąłem się naprawdę, mając nadzieję, że miała rację. Pobliski technik zapytał mnie, czy jestem gotowy. Przytaknąłem, a nieporęczny hełm podwodny opadł na mnie jak meteor.

________________________________________

To naprawdę był Iron Man. Duży wizjer z przodu hełmu służył jako ekranu z odczytami tlenu i głębokości, a także możliwością bezpośredniej komunikacji z moimi ludźmi na powierzchni. Była tam również kamera POV, która przekazywała im moją perspektywę, dzięki czemu mogli monitorować i nagrywać zejście.

Schodziłem po drabinie, szczebel po szczeblu, a wraz z zapuszczaniem się w mętne głębiny światło dnia stawało się coraz mniej wyraziste. Obok przepływały ryby. W pobliżu przetoczyło się kilka wodorostów. To wszystko wydawało się bardzo idylliczne. I dziwnie egzystencjalne.

Ocean – i mówię tu o jego rozległych, nagich głębinach – jest ogromny i nieskończony. Wystarczy spojrzeć w obie strony, by zobaczyć tylko niebiesko-zieloną wodę i wirujące ściany osadów. Ot, przypomnienie, jak niewiarygodnie mali i nieistotni jesteśmy. Nigdy mi to nie przeszkadzało... aż do zejścia. Teraz już nigdy nie zanurzę się w wodach oceanu.

– Wszystko w porządku, Jacek? – Usłyszałem głos Matyldy.

– Tak, kochanie, jestem zajebiście szczęśliwy. Moje mięśnie ramion wrzeszczą.

– Trzeba było spędzić te godziny na siłowni. Dokąd, do cholery, idą te złotówki podatników, jeśli nie wyglądasz dobrze na plakacie rekrutacyjnym?

Na mojej twarzy pojawił się uśmiech.

– Mamy taki budżet, że do takich rzeczy używają modeli.

– Co, chcesz mi powiedzieć, że ten młody ogier z napisem Wykuty przez morze nie jest prawdziwym marynarzem? Po jaką cholerę się zaciągnąłem?

Zaśmiałem się.

– Gdybym wiedział, że będę miał z tobą aż tyle do czynienia, już dawno założyłbym Iron Mana.

– Ja też tu jestem. – odezwał się Barnaba.

Wyobraźcie sobie operatora drona – pulchnego dzieciaka wychowanego na Call of Duty. To właśnie Barnaba.

– Co mówią o piątym kole u wozu? – zapytałem.

– Mówią, że zbliżasz się do pięciuset metrów – powiedział Barnaba.

– Jezus. Już?

Rozejrzałem się dookoła. Zrobiło się ciemniej, woda wokół mnie zmieniła kolor na ciemnoniebieski. Dwa razy sprawdziłem uprząż. Byłem przypięty do grubej, stalowa liny biegnącej wzdłuż prawej, zewnętrznej belki drabiny. W razie gdybym miał wrócić, wyciągnęliby mnie na tym na powierzchnię. Do tego byłem przypięty, na wypadek, gdybym z jakiegoś powodu stracił przyczepność na wąskich, zardzewiałych szczeblach. Bo gdyby tak się stało... cóż, ktoś widział Grawitację? Zadrżałem na myśl o tym, że będę opadał coraz niżej i niżej, nie mając nikogo, kto mógłby mnie uratować.

– Jak się oddycha? – zapytała Matylda.

Uśmiechnąłem się słysząc troskę w jej głosie. Spojrzałem na małe czarne oko w prawym górnym rogu wizjera – kamerę skierowaną na mnie. Mogli zobaczyć moją twarz. Teoretycznie ja też mógłbym ich zobaczyć, gdyby tylko zdecydowali się przesłać jakiś filmik na ekran mojego wizjera.

Ale to nie był czas na wygłupy, a mój wizjer był wypełniony odczytami liczbowymi. Po lewej stronie znajdowała się mała mapa, na której zaznaczona była drabina i moja pozycja. Ledwo mogłem ją zobaczyć.

– W porządku, kochanie.

Powodem, dla którego nie używaliśmy kapsuły podwodnej (jednoosobowej trumny połączonej z górą stalowym kablem), było to, że szukałem jakichkolwiek oznaczeń, które mogłyby być wyryte na metalowej powierzchni drabiny. Czegokolwiek, co wskazywałoby na jej pochodzenie. Do tej pory nie było tam nic oprócz pąkli, egzoszkieletu kraba i grubej warstwy glonów.

– Kiedy mogę zjechać na drabince? A może możesz wyświetlić film na moim ekranie? To strasznie nudne. – W połowie żartowałem, ale nie do końca. To było nudne jak diabli. Szczebel za szczeblem.

Aby przyspieszyć zjazd, zamierzałem zsunąć się po drabince (ręce zaciśnięte wokół zewnętrznych poręczy, stopy na zewnątrz), ale nie mogłem tego zrobić, dopóki nie osiągnąłem określonego ciśnienia wody – Barnaba mówił coś o tym, że łatwiej będzie kontrolować zjazd.

– Dopiero jak osiągniesz tysiąc metrów – powiedział Barnaba.

– Wyciągnęliście ten numer z kapelusza?

– Im głębiej schodzisz, tym większe ciśnienie. Ułatwia kontrolę.

– Cholera. Musiałem pominąć ten dzień w szkole – zażartowałem. Częściowo.

– To było podczas dnia orientacyjnego – powiedział Barnaba, nie próbując ukryć irytacji. Myślę, że musiał być zazdrosny o moje relacje z Matyldą.

– To też pominąłem.

Matylda zachichotała. Uśmiechnąłem się ponownie, mimo że nie żartowałam.

– Zbliżasz się do 750 metrów, Łajka – powiedziała Matylda, nazywając mnie imieniem tego cholernego psa.

– Mam nadzieję, że sprzyja mi trochę więcej szczęścia niż ruskie kundle – powiedziałem, mając cichą nadzieję, że to prawda. – Nie chciałbym, żebyście mnie wyłowili i znaleźli tylko nagi szkielet.

– Masz urok, to jest coś warte – powiedziała Matylda.

– Może byśmy tak zjedli kolację w przyszłym tygodniu?

Barnaba jęknął.

– Boże, niedobrze mi.

Zaśmiałem się.

– Nie denerwuj się, mała. Możesz nosić obrączki na ślubie.

Matylda roześmiała się.

– Najpierw kolacja. Gdzie?

– Znam świetne miejsce zwane kantyną.

– O ósmej w piątek?

– To randka – powiedziałem, schodząc dalej w otchłań.

________________________________________

Zanim dotarłem do "strefy północy", która znajdowała się tuż za tysiącem metrów, zdążyłem się porządnie spocić. Gęsta czerń przygniotła mnie do ziemi. Dusiła mnie. Niesamowite. Włączyłem zamontowane na ramieniu reflektory. Dwie potężne wiązki światła wystrzeliły do przodu i...

Brzydka ryba głębinowa z paszczą pełną kłów przeleciała obok mojej głowy. Wydałem z siebie żałosny krzyk i odskoczyłem do tyłu, prawie puszczając drabinę.

– Co się stało? Wszystko w porządku? – zapytała zaniepokojona Matylda.

– W porządku. Po prostu zaskoczył mnie jakiś szatański pomiot.

– Życie głębinowe?

– Najgłębinowsze.

– Idziesz na zjeżdżalnię? – zapytał Barnaba.

Zawahałem się, nagle nie będąc przekonanym, jak czuję się z faktem zjeżdżania w atramentową czerń pode mną.

– Życzcie mi szczęścia, dzieciaki.

– Powodzenia! – powiedzieli chórem Barnaba i Matylda.

Wziąłem głęboki oddech. Przesunąłem dłonie i stopy ze szczebli na zewnętrzne poręcze. Wtedy zacząłem się ześlizgiwać.

________________________________________

Nie było to tak ekscytujące, jak myślałem, ale na pewno znacznie szybsze – i mniej wyczerpujące – niż schodzenie. Obserwowałem drabinę, wciąż wypatrując jakichkolwiek śladów. Raz czy dwa wpadłem w poślizg i zatrzymałem się, myśląc, że coś zauważyłem, ale okazało się, że był to tylko głębinowy szlam przylepiony do metalu. Zanim zobaczyłem jakiekolwiek oznaczenia, byłem już zbyt daleko, by ktokolwiek mógł się tym przejąć.

________________________________________

Zatrzymałem się. Nie byłem pewien, na co patrzę. Był to dziwny symbol wyryty bezpośrednio na środku szczebelka przede mną. Wyglądało to jak skrzyżowanie arabskiego z chińskim.

– Chłopaki. Widzicie to?

Brak odpowiedzi.

– Halo?

Brak odpowiedzi.

W końcu odezwała się Matylda:

– Jacek, nagranie wariuje. Wszystko w porządku?

– Nic mi nie jest. Słyszycie mnie?

Brak odpowiedzi.

– Jacek? Jesteś tam? – pytała Matylda, coraz bardziej zaniepokojona.

– Powiedziałem, że jestem fantastycznym facetem.

Barnaba pytał z niepokojem w głosie:

– Kolego? Łapiesz nas?

– W porządku. Słyszysz mnie? – Poczułem panikę ściskającą mnie za płuca.

Czy system łączności nawalił? Mój ekran zaczął migotać. Wyłączał się. Byłem coraz bardziej zaniepokojony.

– Jacek, nie przejdziesz.

Sięgnąłem do wizjera i uderzyłem go. Odczyty na ekranie momentalnie się wyrównały... zanim zaczęły wymykać się spod kontroli. Teraz głosy moich kolegów były zniekształcone. Słowa się gubiły. Było pełno zakłóceń.

– Jacek, nie słyszę cię.

– Chłopaki, nie słyszę was. – Byłem absolutnie przerażony.

W moich uszach narastał niski szum, a potem... cisza. Brak głosów. Nic. Mój hełm wygrzewał się w blasku migoczącego ekranu. Straciłem kontakt ze światem powyżej. Zamarłem. Nie byłem pewien, co zrobić.

Pamiętacie linkę łączącą mnie z drabiną? Metr za mną zjeżdżało malutkie pudełko, pod obudową którego znajdował się przycisk – jeśli go nacisnę, pudełko wyciągnie mnie z powrotem na powierzchnię. Dobra. Pieprzyć to. Wracałem na górę – nie miałem zamiaru schodzić głębiej bez ekipy pilnującej moich pleców. Wyciągnąłem aparat podwodny schowany w torbie na piersi i zrobiłem zdjęcie symbolu. Wtedy zobaczyłem syrenę.

________________________________________

Szybko odpłynęła z pola widzenia. Zamarłem. Nie byłem pewien, co widziałem. Była tam tylko przez chwilę, przeleciała prędko przez wiązkę moich reflektorów. Potem już jej nie było. Czy naprawdę coś widziałem? Mój oddech był płytki i zimny. Spojrzałem w prawo. Tylko czarna i mętna woda. Spojrzałem w lewo i na początku nie zdawałem sobie sprawy z tego, co widzę. Ściana ciał.

Otaczały mnie setki syren, ich oczy jarzyły się w świetle, a ostre jak igły zęby były postrzępione i żółte. Miały łuskowate ogony i blade, wychudzone tułowia. Ramiona zastępowały cienkie jak słoma wyrostki z haczykowatymi zakończeniami. Kiedy padło na nie światło, rozpadły się, odlatując w ciemność wśród kakofonii przenikliwych pisków.

– Jezu Chryste... – wyszeptałem. Mój głos był ochrypły. Gardło miałem jak papier ścierny.

Pudełko z guzikiem było pięć szczebli dalej. Przycisk drwił ze mnie. Przycisk, który mnie uratuje. A może byłem zbyt daleko, żeby liczyć na jakikolwiek ratunek. Nie czekałem, wspiąłem się tak szybko, jak tylko mogłem. Jeden szczebel za drugim. Cztery szczeble. Trzy. Dwa. W wodzie rozległ się przenikliwy chichot.

Spojrzałem w lewo i zobaczyłem syrenę. Wystrzeliła w moją stronę – jej haczykowate wyrostki wczepiły się w mój kombinezon. Chrząknąłem i podniosłem rękę, żeby się osłonić. Coś ostrego jak brzytwa wbiło się w moje ciało, a z ramienia popłynęła krew.

Krzyknąłem. Mój kombinezon zaczął pipczeć, wysyłając ostrzeżenia prosto do mojego ucha – materiał natychmiast się zassał, automatycznie uszczelniając wyrwę. Syrena odleciała, a po chwili pojawiła się kolejna.

Otworzyłem skrzynkę z przyciskami na kole pasowym i już miałem ją zatrzasnąć, gdy... Okropnie powykręcana twarz syreny wypełniła mój wizjer i oderwała mnie od drabiny. Jej skrzela drgały, gdy świergotała mi prosto w twarz – głośny, świdrujący uszy dźwięk przeciął mój żołądek niczym lodowaty sztylet.

Chrząknąłem i wbiłem palce w skrzela syreny, a jej ciało trzeszczało, gdy je wykręcałem. W końcu wyrywała się z mojego uścisku i odpłynęła. Wygrywałem, ale nie na długo. Coś uderzyło w drabinę – wstrząsając przy tym pudełkiem – a coś innego wbiło się w moje plecy. Czułem się, jakbym został złapany w zgniatarkę śmieci – tuzin tych rzeczy zaczął mnie miażdżyć.

Krzyczałem. Wymachiwałem rękami. Walczyłem o życie. Nagle syreny rozproszyły się, a ich migotające ogony zniknęły w ciemności głębin. Byłem sam. Całkowicie sam. Unosiłem się na wodzie. Trzy – nie, pięć metrów od drabiny. Oceniłem uszkodzenia. Mój kombinezon był w większości sprawny, z wyjątkiem ramienia – krew przesiąknęła przez materiał i spływała do oceanu.

Każda sekcja "Iron Mana" była odizolowana, więc jeśli jedna część uległa uszkodzeniu, nie zagrażało to integralności całego stroju. Tym samym woda nie zalewała mojego kasku. Jeszcze. Bardzo możliwe, że już niedługo zacznie. Na moim wizjerze pojawiło się pęknięcie.

________________________________________

Szybko zwinąłem się w kłębek, zbliżając się do drabiny i pudełka z guzikiem, któy było moją ostatnią nadzieją. Wtedy to zobaczyłem. Serce mi zamarło, a żołądek skurczył się. Pudełko prawie zwisało z poręczy drabiny. Było bliskie zerwania. Gdyby tak się stało, po prostu bym dryfował. Opadłbym na dno. Zginął w tej ciemności.

Poruszałem się powoli, pewnie, zwijając się na kablu, który grzechotał przy każdym pociągnięciu. W miarę jak szedłem, owijałem nadmiar kabla wokół łokcia. Wyciągnąłem ręce. Palce przesuwały się po szczeblach drabiny. Wtedy zobaczyłem rekina.

Początkowo myślałem, że to może kawałek lądu, który osunął się dawno temu i teraz dryfuje w tych mętnych głębinach. Ale nie. To był rekin. Największa żywa istota, jaką kiedykolwiek widziałem. Musiał być dwa razy większy od Boeinga 747. Wielki blady potwór o oczach wielkich jak baseny. I ta paszcza... Nie mogłem znieść myśli, co może być w jego paszczy.

– Jezu Chryste. – Nie, to nie wystarczyło. – Jezu kurwa Chryste.

Wypełnił mój horyzont. Zbliżał się. Byłem sparaliżowany strachem, a serce waliło mi w piersi jak szalony robotnik budowlany. Wyciągnąłem ręce w stronę drabiny, chwyciłem za szczebel i zacząłem się podnosić...

Wtedy pudełko oderwał się od zewnętrznej szyny. Spojrzałem w górę i poślizgnąłem się. Ręka mi się ześlizgnęła. Spróbowałem chwycić się drugą ręką, a wtedy pęd wody odrzucił mnie na bok.

Rekin przepływał obok, a ja tonąłem. Chrzałem. Krzyczałem. Odczyty na moim wizjerze wciąż wyświetlały ostrzeżenia. Potem wessały mnie głębiny, a rekin płynął dalej. Wciąż opadałem, a drabina powoli i boleśnie odsuwała się ode mnie, aż całkowicie zniknęła mi z oczu. Próbowałem wołać Matyldę i Barnabę, krzycząc do hełmu. W pewnym momencie zatrzymałem się, zdając sobie sprawę, że już dawno ich nie ma.

A mnie nie było już dla nich. Zatonąłem na lata – przynajmniej tak mi się wydawało. Pozostawiony na śmierć, więzień oceanu. Uwięziony w świecie ciemności. W końcu straciłem przytomność.

________________________________________

Obudziłem się na dnie oceanu, w ruinach wielkiego miasta. Filary ze skał, kamienne iglice, kopuły mauzoleów i koloseów wznosiły się wokół mnie, zielonkawe od pokrywającej je patyny. Gdzie tylko mogłem sięgnąć wzrokiem widziałem miasto, a nad nim wisiała wielka, świecąca kula.

To było słońce, niemożliwe słońce tkwiące na dnie oceanu – zielona kula światła, pulsująca i bulgocząca ciepłem, unosząca się w oddali, kąpiąca te obce głębiny w eterycznym świetle. Podniosłem się.

Krople krwi z mojego ramienia zaczęły przesiąkać przez materiał. Wiedziałem, że nie było to śmiertelne skaleczenie, ale wystarczająco paskudne, żeby mnie oszołomić. Wokół mnie nie było nic poza opuszczonymi budowlami ciągnącymi się w nieskończoność. Brzydkie ryby głębinowe przepływały przez rozbite okna i drzwi. Przez chwilę błąkałem się po mieście, szukając oznak życia lub śladów drabiny, która mnie tu przywiodła. Nie znalazłem ani jednego, ani drugiego. Zacząłem iść. Mijały godziny, może dni. Trochę się przespałem, a kiedy obudziłem się, wstałem i poszedłem dalej. Nie jestem pewien, ile czasu spędziłem na wędrówce.

Wewnątrz budynku z kopuła znalazłem dziwne piktogramy. Przedstawiały dziwny lud, który kiedyś rządził tym podwodnym światem. Zobaczyłem stumetrowe podobizny wielogłowej, smoczej bestii z mnóstwem szponiastych odnóży i wielkimi skrzelami. Pośród nich znajdowały się inne, mniejsze posągi bestii zwiniętych w kulę.

Pewnego razu, podczas mojego niekończącego się dnia spędzonego w tym zatopionym królestwie, zdałem sobie sprawę, że kuliste statuetki przedstawiały tę wielką bestię w formie niemowlęcia zwiniętego w jajku. To tłumaczyłoby świecącą zieloną kulę na horyzoncie.

Czasami, po wielogodzinnym wpatrywaniu się w zielone słońce, wydawało mi się, że potrafię dostrzec zarys zwiniętej bestii. W końcu mój umysł wymknął się spod kontroli. Słyszałem głosy Matyldy i Barnaby. Szczekającego psa. Może Łajki. Czasami z nimi rozmawiałem. Innym razem nie, po prostu cieszyłem się z towarzystwa. A potem, po długiej, długiej chwili...

Umarłem.

________________________________________

Odzyskałem świadomość na łodzi z homarami. Dwóch staruszków z Maine, z akcentami jak melasa, znalazło mnie dryfującego na falach i wciągnęło na pokład. Zdarli ze mnie kombinezon i reanimowali mnie na pokrytym rybimi jelitami pokładzie ich małego holownika do połowu homarów.

Myśleli, że nie żyję. Moja skóra była zimna, blada jak rybia łuska. W końcu otworzyłem oczy. Odetchnąłem świeżym powietrzem, delektując się słonym smakiem na języku. Spojrzałem na niebo, a później na dwóch mężczyzn pochylających się nade mną.

Potrafiłem tylko płakać.

________________________________________

Przewieziono mnie do szpitala, a później przeniesiono samolotem do specjalnej placówki, w której przebywam do teraz. Matylda od razu mnie odwiedziła. Zapytała, co się stało, a ja powiedziałem jej prawdę. Widziałem w jej oczach, że mi nie uwierzyła. Sam bym nie uwierzył.

Byłem wychudzony, miałem długie włosy i niechlujną brodę. Wyglądałem, jakbym przeżył całe życie na bezludnej wyspie. Pomijając fakt, że byłem upiornie blady, a nie spalony słońcem na brąz. Ale dobrze było ją zobaczyć... Dopóki nie spojrzała mi w oczy i nie powiedziała, że zaginąłem na osiem miesięcy.

________________________________________

Odwiedzał mnie jeden wojskowy za drugim – wyżsi oficerowie w eleganckich mundurach, od stóp do głów obwieszeni medalami. Byłem przesłuchiwany tak długo i intensywnie, że aż kręciło mi się od tego w głowie. Moja wersja wydarzeń nigdy się nie zmieniła. Powiedziałem im, żeby sprawdzili moją podręczną kamerę, ale dowiedziałem się tylko, że nigdy jej nie odzyskano. To, czy mi nie uwierzyli, czy nie chcieli, nie było do końca jasne – na poparcie mojej historii miałem bliznę, a do tego nie mieli lepszego wytłumaczenia na moją ośmiomiesięczną nieobecność. Powiedziałem im, żeby wysłali na dół kogoś innego, ale zamiast tego sprzedali mi jakieś biurokratyczne bzdury o tym, że ocena ryzyka bla bla bla. Najwyraźniej kombinezon, który zdjąłem, nie był szczególnie tani. Kto by pomyślał?

________________________________________

Ostatecznie nic z tego, co powiedziałem, nie miało znaczenia. Być może wzięli mnie za dezertera, który zabrał ich ściśle tajną technologię i uciekł Bóg wie gdzie. Może na Tralfamadore. Wiem tylko, że w pewnym momencie zostałem uznany za niepoczytalnego i skierowany do hospitalizacji. Gdzie pozostaję do teraz...

________________________________________

Próbowałem to wszystko zrozumieć, ale nie potrafię. Zastanawiam się nad drabiną i nad tym, czy została zbudowana jako wejście do tego podwodnego miasta... czy jako droga ucieczki.

Odkąd wróciłem, czuję ból w klatce piersiowej. Niski szum w głębi mojej duszy. To strach. Przerażenie spowodowane tym, co widziałem. Strach przed tym, co może rosnąć w tym zielonym słońcu. Strach przed tym, co może stać się ze światem, jeśli to coś kiedykolwiek powstanie, by odzyskać swoje królestwo.

Skończyłem swoją opowieść i nadal nie czuję się lepiej. Za każdym razem, gdy zamykam oczy, widzę to zielone słońce. Widzę, jak pulsuje i migocze, pełne nowego życia. I teraz wiem na pewno, że to jajko.


Źródło: TheCrookedBoy @ https://www.reddit.com/r/nosleep/comments/oy7miw/theres_a_ladder_in_the_middle_of_the_ocean/


Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje