Historia

Dziwna Miłość Kevina i Rose

pariah777 0 8 lat temu 878 odsłon Czas czytania: ~24 minuty

Na pustkowiu zapadła noc. Obumarłe ziemie nakryły się płaszczem mroku, chowając swoją wstydliwą tajemnicę nieurodzaju przed oczami przejezdnych. Nikt jednak nie jechał. Nie słychać było warkotu silnika rozdzierającego głuchą ciszę, ani śladu dwóch świetlnych lanc wysączających się z przednich reflektorów. Kurz spokojnie osadzał się na drodze. Mogły minąć lata, od kiedy ostatni raz ktoś odważył się oderwać go od nawierzchni. Może dekady. Równie dobrze ta droga mogła istnieć od zawsze, niezauważona, czekająca aż zeżre ją czas, by mogła skonać nigdy nie użyta. Jednakże, gdzieś w oddali widniało nikłe światełko. Ledwie dostrzegalne, niczym drobniutka biała skaza dumnie tkwiąca w morzu czerni. Gdyby tylko ktoś je widział, wiedziałby, że droga prowadzi właśnie do niego.

– Ty gnoju – darła się – jak mogłeś!?

Kevin wpatrywał się w nią, ziejąc nienawiścią z oczu. Nienawiścią, która brała się z pogardy. Odczuwał ją za każdym razem, gdy patrzył na tę nędzną kreaturę krzątająca się po jego domu. Pasożyt, nieudacznica, kula u nogi – tak ją nazywał w myślach. Kiedyś jeszcze starał się przed tym powstrzymywać, wmawiał sobie, że to przecież jego żona i on ma obowiązek ją szanować. Gdy jednak przestał żywić do niej jakiekolwiek uczucia – czasem się zastanawiał, czy kiedykolwiek je w ogóle czuł – zaczął otwarcie ją potępiać, bez jakichkolwiek wyrzutów sumienia. Wiedział, do czego to w końcu doprowadzi, i nie krył się z tym. Niepokoił go natomiast fakt, że ona to po prostu ignoruje, przepuszcza mimochodem, jakby od samego początku małżeństwa wiedziała, iż tak po prostu będzie, a ona może to tylko zaakceptować.

– A dziwisz mi się?! – odkrzyknął Kevin. – Dziwisz mi się, że muszę szukać pociechy u innych lasek? Powinnaś się wstydzić, bo to tylko i wyłącznie twoja wina. Twoja, cholera jasna, wina. Nie wystarczasz mi.

Rose, choć cała dygotała ze złości, wewnątrz była spokojna. Tak jakby jej umysł znajdował się w samym w samym centrum cyklonu, w tej jedynej bezpiecznej oazie, wokół której krążą niszczycielskie żywioły. Gdyby nie to, to już dawno rzuciłaby się na Kevina i wydrapała mu oczy. Wprawiłoby to ją w najsilniejszą ekstazę, jakiej człowiek jest w stanie doznać. Ale co po tym? Wolała żyć, kreując przed znajomymi i ważnymi ludźmi z pracy Kevina pozory świetnie dobranej pary. W zamian otrzymywała pieniądze, dom oraz pozycję społeczną. Kiedy ten drań poprosił ją o rękę, przeczuwała, że jego miłość jest tak naprawdę wykreowaną przez społeczeństwo potrzebą bycia z kimś, z kimkolwiek. Ale czuła też, że Kevin to dochodowa inwestycja. Dlatego właśnie wypowiedziała symboliczne „tak”, gdy on poprosił ją o rękę w sposób, w jaki negocjuje się z inwestorami – propozycja współpracy z obustronną korzyścią. Teraz ponosiła tego konsekwencje.

– Kevin – powiedziała beznamiętnie, gdy cała jej złość się już wyładowała i nadszedł czas na praktyczne rozwiązanie problemu – wyjedź, proszę. Jedź na jedną noc do tej zdziry, czy gdzie tam chcesz. Muszę pobyć sama.

Nie odpowiedział. Zamiast tego tylko kiwnął głową na znak, że w pełni rozumie i akceptuje jej żądanie. W ciszy, z opuszczoną głową, wyśliznął się z domu.

Obserwowała go z okna, gdy wsiadał do samochodu. Kąciki jej oczu zalśniły od łez, które ostatecznie okazały się zbyt liczne i spłynęły po policzkach. Miała cichą nadzieję, że się odwróci, że zobaczy, do jakiego stanu ją doprowadził, a wtedy być może wróci, by to wszystko naprawić. Odepchnęła jednak tę wizję z całej siły, gdy tylko ta przedostała się do świadomości. Nie chciała przyznawać przed sobą, że pomimo tego wszystkiego nadal jest w stanie go kochać. Wolała być chciwą suką bez serca, lecącą tylko na pieniądze, aniżeli upaść tak nisko, by odczuwać jakiekolwiek uczucia do tak zgniłego od wewnątrz kawałka mięsa o imieniu Kevin.

Odpalił silnik. Odruchowo spojrzał w lusterko. Widział jej twarz, której akompaniowało nieme wołanie o pomoc. Jeśli kiedykolwiek było mu jej żal, to właśnie teraz. Przez ułamek sekundy przemknęła mu w plątaninie myśli igiełka litości, która zamiast ukłuć go w prosto w serce i nakazać mu wrócić, złamała się na twardym głazie pompującym krew. Wykręcił usta triumfalnym uśmiechu i ruszył, pozostawiając po sobie jedynie ślady opon. Ślady jego okrutnej wyższości nad tamtym nic nie znaczącym konturem w oknie.

Zadzwonił do sekretarki i nakazał jej anulować wszystkie jutrzejsze spotkania. Jeśli któreś z nas potrzebuje samotności, myślał, to wiedz, Rose, że jestem to ja. Postanowił jechać tak długo, tak daleko, jak tylko da radę. Z dala od współpracowników – przez chwilę się wahał, czy do tej grupy nie zaliczyć też żony – kochanek, rodziny. Zawsze jeżdżąc w dalekie podróże służbowe patrzył z utęsknieniem na migające wśród krajobrazu leżące odłogiem moteliki, z których aż kipiał brud wymieszany w równych proporcjach z zapomnieniem. Czuł nie dające się utrzymać na jakichkolwiek logicznych podstawach dzikie pragnienie spędzenia nocy właśnie tam, wśród nędzy i obdrapanych ścian. Tak wyglądało jego dzieciństwo. Kojarzył je tylko z trzema rzeczami: z krwią, potem i brudną podłogą. Dzięki ojcu naoglądał się wystarczająco dużo tego pierwszego, od drugiego właśnie uciekał, a jeśli chodzi o to trzecie, to właśnie ono było istotą jego tęsknoty. Miał ochotę choć na chwilę wrócić do miejsca, od którego się wszystko zaczęło, gdzie nauczył się, czym jest praca i że tylko ona jest w stanie uchronić go przed tym, czym stali się ci, którzy go spłodzili. Chciał spojrzeć im prosto w oczy, pokazać, co osiągnął i jak bardzo się mylili, wróżąc mu przyszłość taką jak ich. „W tym świecie nic nie osiągniesz, gówniarzu, pogódź się z tym”, zwykł mówić ojciec, przywołując swój przykład jako jedyny potrzebny dowód do zaakceptowania tego faktu. Jeśli to jest nic, powiedział na głos Kevin, to niech mnie...

Zanim zdążył dokończyć to zdanie, wszystkie jego mięśnie doznały skurczu. Zacisnął zęby z donośnym szczękiem, niemal odgryzając sobie kawałek języka. Rzucił się całym ciałem na kierownicę, aż klatka piersiowa zetknęła się z dłońmi kurczowo zaciśniętymi wokół obręczy, od której zależało jego życie. W jego oczach odbijało się echo świateł nadjeżdżającej z naprzeciwka ciężarówki. Z całych sił szarpnął kierownicą, nie odrywając przy tym wzroku od dwóch, coraz jaśniejszych w miarę przybliżania się, jasnych ślepi potwora pędzącego wprost na niego. Samochód warknął, jakby potwierdził przyjęcie ostatniego, desperackiego rozkazu. Metalowy szkielet pojazdu przekręcił swoje trzewia, gwałtownie skręcając w bok. Przez chwilę słyszał zgrzyt ocierających się o siebie dwóch maszyn, po czym coś lekko podbiło samochód w górę. Kevin nie miał czasu zastanawiać się, czy oto właśnie umknął śmierci, czy wręcz przeciwnie – jest niesiony przez aniołów do nieba. Nagły upadek wyrzucił jego głowę na kierownicę. W chwili uderzenia o nią, mógłby przysiąc, że czuje, jak jego czaszka pęka niczym bańka mydlana, a mózg wystrzeliwuje przez oczy, spryskując przednią szybę. Gdy niewidzialna siła odepchnęła go z powrotem w tył, otrzeźwiał i wykorzystał tę chwilę do odzyskania kontroli nad pojazdem. Nie próbował go zatrzymać. Chciał tylko wyprostować kierunek jazdy i udało mu się to. Auto, choć wypadło z drogi, dalej toczyło się po twardej nawierzchni. Spojrzał w lusterko i zobaczył oddalającą się nitkę, po której przelatywały świetlne impulsy będące samochodami. Jeszcze przed chwilą tamtędy jechał. A teraz pędził dalej przez pustkowie, tyle że przypadkową drogą, jakiej istnienie uznałby za zwykłe kłamstwo przepracowanego i wstrząśniętego umysłu, gdyby nie dziwna pewność, iż ze wszystkich widzianych przez niego rzeczy, to ta droga jest jedyną ostoją prawdy i rzeczywistości. Ta doskonale zamaskowana, nie wiadomo dokąd prowadząca dróżka.

Nawet na myśl mu nie przyszło, by się zatrzymać. Po prostu pędził, tnąc rozciągającą się wokół ciemność. Całą uwagę poświęcał drodze, będącej jego przewodnikiem przez pustkowia. Czasem z mroku wyłonił się zakręt, a wtedy on posłusznie manipulował kierownicą, byle tylko nie zgubić szlaku. Gdzieś przez skorupę całkowitego skupienia próbowało się przebić pytanie, dokąd właściwie się kieruje. Gdyby doszło ono do świadomości, być może wszystko skończyłoby się inaczej. On jednak brnął dalej, nieświadomie przyspieszając, aż dostrzegł w oddali blade światełko. Na jego twarzy rozkwitł uśmiech wyrażający ulgę i radość. Nie rozmyślał nad tym, skąd wzięły się te uczucia – po raz pierwszy w życiu miał pewność, że nie musi wołać umysłu o pomoc, lecz jedynie odczuwać każdy fragment rzeczywistości, jaki uchwyci jego percepcja. Po raz pierwszy w życiu poczuł, że odpoczywa.

W pokoju rozbrzmiewała symfonia szlochu i pociągania nosem. Łzy niespiesznie pełzły po jej polikach, zostawiając za sobą wilgotny szlak na kształt podłużnych blizn. Za każdym razem, gdy mazały go ręce, znów się pojawiał. Wiedziała, że będzie tam przez prawie cały czas, dopóki się nie rozwiedzie. Pewnego dnia nie wytrzyma i to zrobi, myślała, ale to jeszcze nie teraz. Zaraz potem uderzyło ją pytanie: jak długo ma zamiar to znosić? Czemu nie zrzuci tych kajdan na rzecz swojej wolności? Co sprawia, że wiedzie życie, którego nienawidzi, którym gardzi? Przynajmniej znalezienie odpowiedzi na to ostatnie nie sprawiło jej trudności – to przez niego.

Zadzwonił telefon. Powoli zebrała się w sobie i odebrała.

– Tak, słucham? – rzekła cicho.

Odpowiedział jej lodowaty głos, który przelał przez jej ciało falę dreszczy. Cierpliwie słuchała go w milczeniu, po czym rozłączyła się bez słowa. Kevin nie żyje, tylko tyle zapamiętała z rozmowy.

To, co wcześniej było białą plamką, okazało się w rzeczywistości małym motelem, z którego przez popękane szyby i dziurawe firanki wysączało się z okien światło. Zatrzymał auto i wysiadł. Poczuł nieskalane powietrze wtłaczane do jego płuc. Wypełniało go energią, której nie czuł od lat. Nie miał ochoty nigdzie się ruszać, nie czuł takiej potrzeby. Mógł tam zostać ile tylko chciał, opływając w szczęście i bezpodstawną rozkosz bezcelowej egzystencji. Użył wszystkich swoich sił, by wyzwolić się z tego błogiego stanu. Na chwilę odzyskał trzeźwość myśli. Wykorzystał czas pomiędzy wdechami odurzającego powietrza, robiąc dużego susa w stronę drzwi motelu. Chwycił za zardzewiałą, chropowatą w dotyku klamkę i ją pchnął. Cichy szczęk zawiasów obudził śpiącego recepcjonistę, który ze zdziwioną miną zaczął badać wzrokiem nieznanego przybysza. Kevin wolnym krokiem podążył w stronę lady, nie odrywając przy tym oczu od twarzy mężczyzny. Oboje wgapiali się w siebie, zadając nieme pytanie: skąd ja cię znam?

– Dzień dobry – rzucił Kevin.

– Witam.

– Chciałbym pokój na jedną noc – oświadczył, choć wcale nie myślał wcześniej, że chce tu spać. Dopiero w tym momencie zdał sobie sprawę, że właściwie nie wie, co robi.

Po tych słowach zapadła cisza. Przerwał ją dopiero niespodziewany wybuch śmiechu recepcjonisty. Przez chwilę nie mógł odzyskać nad sobą kontroli. Gdy mu się to udało, rzekł:

– Kevin, dawno żeśmy się nie widzieli!

Wtedy wszystko stało się jasne. To był Chip – brat Kevina. Minęły ponad dwa lata, od kiedy ostatni raz się widzieli, w Boże Narodzenie. Pokłócili się wtedy o pożyczkę, której rozpaczliwie domagał się Chip. Swoje żądanie usprawiedliwiał opłakaną sytuacją materialną, w jakiej się znalazł. Po sześciu miesiącach bez pracy – lubił sobie popijać w trakcie zmiany, co każdy pracodawca w końcu zauważał – zmuszony był znaleźć jakieś źródło utrzymania. Brat wydał mu się łatwym celem, więzy krwi pomiędzy nimi przecież obligowały ich do pomagania sobie nawzajem. To, że Kevin z tego nie korzystał, nie miało nic do rzeczy. Ostatecznie w Wigilię Chip nic nie dostał, przez co zalał się w trupa, wsiadł do samochodu i pokazując środkowy palec, odjechał.

– Nigdy nie sądziłem, że tacy jak ty, braciszku, mogą skończyć tu, gdzie ja. – Uśmiechnął się triumfalnie. – Powiedz mi, było warto? Teraz twoje pieniądze są bezwartościowe – po chwili wahania dodał – w sumie już nie są nawet twoje.

Kevin słuchał go, patrzył na niego, mógł wyciągnąć rękę i go dotknąć, wtedy by go nawet poczuł, ale to i tak byłoby za mało. Potrzebował prawdziwego dowodu, że to, co ma przed sobą, nie jest złudzeniem. Zmysły są zwodnicze, powtarzał sobie, muszę ufać rozumowi, a on upiera się, że to nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Nagle poczuł chłodne ukłucie strachu, które rozeszło się po ciele jako fala dreszczy, a następnie wyciekło pod postacią kropelek potu. Choć to nierzeczywiste, to w pełni prawdziwe – zdał sobie sprawę.

– Zaskoczony? – rzekł Chip z nieukrywaną nutą radości w głowie. – Tutaj ja jestem gospodarzem, panem i władcą. Powinieneś być ze mnie dumny, doszedłem w końcu do czegoś! A ty? Ty nie masz nic, zostałeś z niczym. Mówiłem ci, że jesteś gnidą bez serca i że prędzej czy później zostaniesz za to ukarany. Dałem tobie nawet szansę, by spełnić dobry uczynek, a ty ją oczywiście odrzuciłeś! – Chip mógł tak ciągnąć w nieskończoność.

– Skończ z tym – powiedział obojętnym tonem Kevin. – Powiedz mi tylko, po co tu jestem?

Uśmiech na twarzy Chipa powoli przerodził się w wyraz szczerego współczucia. Oczy jednak nadal zdradzały oznaki radości, z chwili na chwilę uwydatniające się coraz bardziej. Zupełnie jak gdyby fakt, iż może po raz pierwszy współczuć swojemu bratu napawał go dumą.

– Jesteś tu po to, żeby wreszcie zrozumieć. Chodź za mną, lepiej będzie, jeśli zobaczysz wszystko na własne oczy. – Spojrzał w kierunku schodów na piętro. Po chwili wahania wypełzł ze swojej kanciapy i ruszył na górę, rzucając przelotne spojrzenie Kevinowi na znak, aby ten za nim podążył. Tak też zrobił.

Na górze czekał ich podłużny korytarz. Po obu stronach ciągnął się rząd oznaczonych chaotycznymi numerkami drzwi. Każde wyglądały tak samo. Drewniane, wysłużone, gdzieniegdzie popękane z wystającymi drzazgami. Żarówki umieszczone na suficie w większości były poprzepalane. Te nieliczne, które nadal prowadziły batalię z mrokiem, czyniły to z ogromnym wysiłkiem, gasnąć i zapalając się znowu, tylko po to, by pewnego razu zgasnąć już na zawsze. W regularnych odstępach stały przy ścianach małe stoliczki obwieszone białymi obrusami. Nic innego na nich nie było prócz porcelanowych wazonów wypełnionych zgniłymi szczątkami czegoś, co kiedyś mogło być kwiatami. Pomimo tych drobnych akcentów, korytarz ział pustką. Wszechobecne plamy nieprzeniknionej czerni w miejscach, gdzie światło przegrało swój bój, wypełniały atmosferę niepokojem. Kevin uważnie studiował każdy element otoczenia, jaki tylko był w stanie dostrzec. Powoli sunął oczami od drzwi do drzwi tylko po to, by stwierdzić, iż nie różnią się niczym, poza losowym numerkiem.

– Co to jest? – szepnął do Chipa, nie patrząc na niego nawet.

Pytanie nie doczekało się odpowiedzi. Kevin ocknął się z transu. Obejrzał się za siebie w poszukiwaniu brata, lecz za nim stała jedynie ciemność, która wydawała się ciągnąć bez końca. Ani śladu Chipa. Ani śladu schodów. Tylko ciemność.

Cały świat Rose legł w gruzach. Siedziała na podłodze oparta o ścianę. Jej tępe spojrzenie wymierzone prosto przed siebie nie zdradzało nic prócz cierpienia, które wypaliło wszystko wewnątrz, pozostawiając pustkę. Nigdy by się nie zgodziła z Kevinem, że wina leży po jej stronie, ale tym razem podświadomie przyznawała mu rację. Wstała, choć jej umysł tego nawet nie odnotował. Po prostu się wyłączył, nie dał rady dalej pracować. Rose, pozbawiona jakiejkolwiek zdolności myślenia, wyliczała w duchu wszystkie swoje porażki, zaliczając do nich wszystko, co tylko zrobiła, czego nie zrobiła, czemu zapobiegła i czemu nie zapobiegła. Gromadziła w sobie tyle bólu, ile mogła – potrzebowała go, stał się jej jedyną siłą napędową. Dawał możliwość ruchu, nieważne, w jakim kierunku. Ciało działało w określonym celu, choć Rose nie zdawała sobie z tego sprawy. Była odcięta od świata fizycznego i jakiegokolwiek myślenia, błądziła wśród wspomnień, przedawnionych emocji i pustych marzeń. Zetknięcie jej stopy z chłodnymi kafelkami łazienki na moment przywróciło ją do rzeczywistości, dając klarowny obraz wszystkiego, co się wydarzy, jeśli ona nie zainterweniuje. Zamiast zareagować, po prostu zaakceptowała swój los. Nie ma sensu protestować przeciwko nieuniknionemu, powtarzała sobie w odmętach czegoś, co jeszcze niedawno stanowiło jej umysł.

– Chip, do jasnej cholery! – wrzasnął Kevin, wgapiając się w tunel mroku za sobą.

Poczuł nieprzyjemne dreszcze na karku. Jego serce przyspieszyło, a włosy na rękach zastygły zwrócone pionowo. Ruszył przed siebie. Tłumaczył sobie, że musi się ruszyć, bo przecież nie będzie tam czekał w nieskończoność. Tak naprawdę, to uciekał. Z każdym krokiem, z każdymi miniętymi drzwiami, odkrywał jedynie kolejny kawałek ciągnącego się w nieskończoność korytarza. Przyspieszył. Miał ochotę pognać biegiem, ale coś go powstrzymywało. Być może był to rozsądek, który wiedział, iż wpadnięcie w panikę to najgorsza rzecz, jaka może się teraz przytrafić. Obejrzał się za siebie. Wszystko, co mijał, ginęło w trzewiach ciemności, pełznącej tuż za nim. Gwałtownie odwrócił głowę przed siebie i zaczął biec. Rozdziawił usta, spazmatycznie łapiąc oddechy. Stukot butów oraz sapanie i pojękiwania Kevina były jedynymi dźwiękami rujnującymi idealną ciszę. Ukłucie bólu – kolka, nakazująca mu się zatrzymać, wytrąciła go z bezcelowego biegu, dając tym samym szansę na szybkie znalezienie innego rozwiązania. Nie myśląc, chwycił najbliższą klamkę i otworzył drzwi pokoju numer 19.

Rose leżała w wypełnionej gorącą wodą wannie. W palcach obracała żyletkę. Uśmiechała się, sprawiając wrażenie obłąkanej. Jej oczy wydawały się rozmyte, stanowiąc dowód na to, że jej tak naprawdę już nie ma. Robiła wszystko półświadomie, odcinając się od swoich czynów jak tylko mogła. Miała pewność, że gdyby choć jedna myśl zdradzająca wątpliwość wobec tego, jak to nazwała – aktu najwyższej odwagi, przemknęła do jej mózgu, to nigdy by tego nie zrobiła. A czuła, że musi to zrobić – było to jedyną rzeczą, którą czuła. Brzemię winy podsycało jej pragnienie, utwierdzając ją w słuszności swojego zamiaru.

– To mi przecież zależy tylko na pieniądzach, to dlatego z tobą byłam, Kevinie. To ja ciebie skazałam na ten los, przecież wiedziałam, że tak to się skończy. Śmierć twojego brata w wypadku to też moja zasługa. – Roześmiała się. – To ja mu poleciłam żebranie u ciebie. Gdybym tego nie zrobiła, nie oburzyłby się i nie wsiadł pijany do samochodu, z którego potem musieli go wyciągać, zimnego i zmasakrowanego.

Mówiła dalej, a tymczasem jej ręka z żyletką zbliżała się do nadgarstka.

Blask poraził oczy Kevina. Odruchowo uniósł dłoń, by je zasłonić. Przez chwilę stracił orientację, chwiejnym krokiem wtaczając się w morze światła za drzwiami pokoju nr 19. Nie miał pojęcia, gdzie się znajduje. Był całkowicie oślepiony, jakby utracił zdolność patrzenia na cokolwiek innego niż ciemność. Określenie, czy w pokoju panuje kompletna cisza, czy też rozdzierający uszy hałas, wydawało się niemożliwe. Podłoże, którego nie był w stanie zidentyfikować, wirowało, zapadało się, kruszyło pod jego butami. Zapachy stanowiły jedną wielką mieszaninę wszystkiego. Kroczył, nie wiedząc nawet, w którą stronę. Nie miał nawet pewności, czy w ogóle się porusza. Dopiero nagły wstrząs wyrwał go ze stanu zawieszenia pomiędzy burzą bodźców a chaosu myśli. Czas na chwilę spowolnił, dając Kevinowi okazję do zareagowania na fakt, że właśnie się potknął i jest na najlepszej drodze do roztrzaskania sobie czaszki o śnieżnobiałe kafelki. Desperacko wyciągnął ręce przed siebie, próbując cokolwiek chwycić. Udało mu się. Zacisnął palce na poręczy i naprężył mięśnie, łagodząc upadek.

Przeładowane zmysły uspokoiły się, dając Kevinowi szansę oceny swojego położenia. Mężczyzna nieświadomie rozdziawił usta. Chaotycznie krążył oczami, skupiając się na losowych elementach, próbując znaleźć choć jeden, który zaprzeczyłby temu, co podpowiadał mu rozum. Widział lustro, w jakie się wgapiał każdego ranka przed wyruszeniem do pracy. W rządku na półce dostrzegł swoje kosmetyki poprzeplatane rzeczami Rose. Dłuższą chwilę zajęło mu zorientowanie się, że kurczowo trzyma się wanny i że to ona uchroniła go przed upadkiem. Gdy tylko się na nią spojrzał, wrzasnął i podpełznął w panice pod ścianę. W wannie była Rose.

Próbował poskładać wszystkie informacje w spójną całość, lecz nie potrafił wyjaśnić, jak znalazł się w łazience, ani co działo się przedtem. Nie mógł uznać tego za zwykły sen – ziejące pustką przejście do motelu stanowczo przeczyło tej tezie. Powoli podniósł się na nogi i spojrzał na Rose. Ta leżała, nie zdając sobie nawet sprawy z jego obecności. Jej usta poruszały się jak gdyby mówiła, lecz słowa były zbyt ciche, by ktokolwiek poza nią samą mógł je pochwycić. Zastygłe oczy wpatrywały się gdzieś w dal. Kevin ostrożnie przybliżył się do niej. Dostrzegł żyletkę w jej dłoni, która powoli sunęła w stronę nadgarstka niczym gilotyna. Zalały go gniew i obrzydzenie. Poczuł wstręt do Rose, w ułamku sekundy znienawidził ją jeszcze bardziej, niż wtedy, gdy urządzała mu awantury z byle powodu. Coś jednak nakazywało mu działać. W końcu ta tchórzliwa istota przed nim była jego żoną, a to zobowiązuje – zupełnie jak umowa handlowa. Wyciągnął drżącą ze strachu rękę, by chwycić Rose za przegub.

– Bracie – odezwał się głos z przejścia motelowego. – Zostaw ją.

Kevinem wstrząsnął dreszcz. Od razu cofnął dłoń jak najdalej od Rose i obrócił się na pięcie.

– Nie jestem złym człowiekiem – mówił obojętnie Chip – zawsze miałem na względzie dobro bliźniego. W tym także twoje, Kevinie. Pozwól, bym chociaż raz o ciebie zadbał. Jeśli jej teraz przerwiesz, będziesz żałował. Chodź. Zobaczyłeś już, co miałeś.

Ze ściany czerni wyłoniła się dłoń Chipa. Zastygła, jakby stanowiła zaproszenie, które trzeba przyjąć. Kevin rzucił ostatnie spojrzenie na Rose – dostrzegł strużki krwi wypływające z rozciętych żył. Choć wiedział, że powinien poczuć cokolwiek, nie czuł nic. Stała się dla niego bezużytecznym, gnijącym pomnikiem jego jedynej porażki. Jeśli autodestrukcja to jedyne, na co może się zdobyć, to niech tak będzie – pomyślał Kevin i chwycił dłoń Chipa, dając nura w ciemność.

Usłyszał cichy szczęk zamykanych drzwi. Potem mrok przeobraził się w czerwień. Cienie ustąpiły miejsca niewyraźnym konturom korytarza. Kevin od razu spojrzał na sufit naszpikowanymi małymi żarówkami, z których wysączało się nikłe świtało, nadające wszystkiemu karmazynową barwę. Dopiero potem przeniósł wzrok na Chipa. Wtedy pożałował, że to w ogóle zrobił. Stały przed nim kawałki mięsa i płaty skóry zawieszone na śnieżnobiałych kościach, stanowiących szkielet postaci. Czaszka była powgniatana i popękana, gdzieniegdzie dostrzec można było obumarłe strzępki mózgu. Jedynie oczy, mętne i obojętne, pozostały bez skazy – dowód na to, że to coś było tak naprawdę Chipem.

– Nie przejmuj się moim wyglądem – zawołał niemalże radośnie. – Po części to twoja wina, że... no wiesz, jestem troszkę poobijany. – Uśmiechnął się. – Chodź. Ja jestem tylko częścią układanki, a czas, byś poznał całość.

Kevin zużył wszystkie swoje siły, by powstrzymać wzbierające w nim wymioty. Nigdy nie uwierzyłby, że ta kreatura przed nim jest w stanie poruszać się w tak żwawy i przerażający sposób – można było dostrzec pracę każdego mięśnia, dojrzeć każde ścięgno, widzieć wszystko to, co powinno pozostać ukryte pod płaszczem skóry. Zamknął oczy i posłusznie ruszył za bratem. Gdyby ten kazał mu skoczyć w ogień, Kevin zrobiłby to i zdawał sobie z tego sprawę. Nie pojmował, co się dzieje, a Chip wydawał się jego jedynym przewodnikiem.

Szli przez kilka minut w milczeniu, mijając niezliczone zastępy drzwi. Przystanęli dopiero przy numerze 190. Chip uchylił je i skinieniem głowy nakazał Kevinowi spojrzeć przez szparę. Za drzwiami była łazienka. Nie różniła się niczym od poprzedniej, poza tym, że wanna była wypełniona krwią, a Rose martwa. Kevin cofnął głowę i zatopił oskarżycielsko swoje spojrzenie w ślepiach brata.

– Dlaczego mi to pokazujesz? – krzyknął oburzony.

Chip, zamiast odpowiedzieć, odwrócił się i zaczął maszerować dalej. Kevin po chili wahania dołączył do niego i zrównał tempo. Szli, słuchając odgłosów własnych kroków. Korytarz się nie zmieniał, zupełnie jakby chodzili w kółko nawet tego nie zauważając. Czasem Kevin miał wrażenie, że numerki zaczęły się powtarzać, ale było to tylko mgliste przeczucie, niepotwierdzone żadnymi dowodami.

Monotonię przerwały czyjeś krzyki. Były odległe, ich źródło wydawało się znajdować kilometry dalej, ale nie było wątpliwości – to były krzyki. Jak tylko Kevin się zorientował, przystanął.

– Co tu się dzieje? – zapytał, próbując stłumić strach. – Skąd to dochodzi?

Chip również się zatrzymał. Głęboko westchnął, porządkując jednocześnie myśli i formując je w przystępną całość, którą mógłby przekazać Kevinowi w roli wyjaśnienia. Ostatecznie na jego twarzy pojawił się wyraz rezygnacji i skinął jedynie na pobliskie drzwi, mówiąc:

– Stąd. Otwórz je.

Kevin uchylił drzwi. Krzyki spotęgowały swoją siłę, wdarły się do głowy mężczyzny i rzuciły go na podłogę. Zasłonił uszy, ale to nic nie dało. Nie zorientował się nawet, że sam również wrzeszczy z bólu i przerażenia, jednocześnie prosząc tym Chipa o interwencję. Ten niespiesznie chwycił za klamkę, a następnie z delikatnym szczękiem zamknął drzwi. Kevin odetchnął z ulgą, rozglądając się dookoła szeroko otwartymi ślepiami. Ujrzał brata stojącego nad nim i spoglądającego z litością.

– Rozpoznajesz je? Co ci powiedziały? – zapytał Chip.

– To były... to niemożliwe! – wysapał Kevin.

– Głosy wszystkich twoich kochanek zlepione w jedną symfonię goryczy i nienawiści do ciebie. Powiedz mi, jesteś z tego dumny? Jesteś dumny ze swoich osiągnięć? Z kobiet na jedną noc, z majątku, który był dla ciebie ważniejszy niż wszystko inne? Mógłbym wymieniać w nieskończoność, ale wolę ci pokazać. To wszystko – wskazał rękoma otaczający ich korytarz – jest zbiorem okrucieństw, których dopuścili się tacy jak ty, stworzonym, by dać wam szansę.

– Szansę na co? – jęknął Kevin.

– Na odkupienie. Musisz stanąć oko w oko ze swoimi błędami, zrozumieć je i potępić. Inaczej znów skończysz tu, gdzie teraz. Ale jest też inna droga. – Spojrzał w bezkresną ciemność pochłaniającą korytarz za nimi. – Możesz poddać się i pójść tam, gdzie twoje miejsce.

Kevin również utkwił wzrok w mroku. Czerń sprawiała wrażenie żywej masy, śledzącej go od samego początku, czyhającej, aż ofiara popełni błąd, by następnie pożreć ją żywcem. To właśnie robiła, pomyślał, czekała na właściwy moment.

– Zrobię wszystko, byle nie iść... tam.

Chip wzruszył ramionami, po czym z determinacją ruszył do przodu. Ciemność również zaczęła się poruszać, zmuszając Kevina do dołączenia do brata.

– Co ty robisz? – krzyknął Kevin do brata, gdy ten zaczął w biegu otwierać losowe drzwi.

Chip nie przestawał. Biegł coraz szybciej – słychać było klekotanie kości, a praca jego mięśni pozostawała doskonale widoczna poprzez braki w skórze. Co chwilę doskakiwał do jakiejś klamki, po czym z impetem otwierał drzwi i pędził już do następnych. Kevin próbował nadążyć, lecz dystans między nim a bratem stopniowo rósł. Widział przebłyskujące we framugach sceny z jego życia, kiedy to po praz pierwszy zdradził Rose, kiedy siedział przy wigilijnym stole, przeklinając swoją rodzinę, kiedy potrącił z premedytacją bezpańskiego kundla...

– Biegnij bracie, to już niedaleko! – krzyczał Chip.

…kiedy zamiast być na pogrzebie ojca, stawiał darmowe kolejki w pubie, kiedy groził pracownikom zwolnieniami, kiedy pieprzył Rose jak zwykłą dziwkę z burdelu...

– Co jest na końcu!? – zapytał.

– Początek! – odkrzyknął Chip. – Miejsce, od którego wszystko się zaczęło, twoje dzieciństwo. Znów staniesz się małym bachorem, bojącym się ojca. Być może tym razem ci się uda. Wiesz, nie pierwszy raz przemierzasz ten korytarz! Przestałem już liczyć, ale jesteś coraz bliżej! Kiedyś pojmiesz, czym jest dobro, i...

Kevin czuł, jak czerń stopniowo go pochłania, pełznie po jego karku, liże swoim czarnym ozorem jego buty, przygotowując się do ostatecznego skoku na wycieńczoną ofiarę. Przestał słuchać gadaniny brata, zatrzymał się myślami na momencie jego dzieciństwa. Przypominał sobie swoją drogę do bogactwa, wszystko to, czemu musiał się przeciwstawić, by móc uznać się za wartościowego człowieka z wypchanym portfelem. Jedno wiedział na pewno – nie chciał się cofać, nie chciał przeżywać tego na nowo, niczego nie żałował, więc czemu by miał to robić?

Chip przystanął przy drzwiach z numerem 1. Spojrzał przejęty na brata nadciągającego z głębi korytarza.

– Pospiesz się, to twoja szansa! Napraw swoje błędy! Zacznij od nowa!

– Nie chcę, nie znowu! – wykrzyczał Kevin.

Twarz Chipa zatraciła jakikolwiek wyraz. Choć nie przewidział tego, co miało nadejść, intuicyjnie ruszył w kierunku brata. Obawiał się, że Kevin się zatrzyma w akcie kapitulacji i da się skonsumować. On jednak tego nie zrobił.

Skręcił w bok. Przylgnął do najbliższych drzwi, modląc się – choć nigdy tego nie robił – by były otwarte. Szarpnął za klamkę i rzucił się przed siebie, w oślepiającą jasność. Jednocześnie czuł ześlizgujące się z jego ciała niewidzialne szpony ciemności, desperacko próbujące go zatrzymać.

– Co ty wyprawiasz! – darł się Chip. – Te drzwi nie są przeznaczone dla ciebie!

Kevinowi głos brata wydawał się odległy o kilometry. Zamknął oczy. Jego zmysły nie były w stanie pracować, nie były w stanie niczego określić – czy spadał, czy też czy się wznosił, czy żył, czy też był gnijącym truchłem. Potem wszystko znikło.

Siedział w przydrożnej knajpie, ściskając w spoconych dłoniach telefon. To komórka przykuła jako pierwsza jego uwagę – stara, porysowana, nie pasująca do niego. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że dłonie też nie są jego. Sięgnął do kieszeni. Oprócz paru wymiętych banknotów znalazł również wizytówkę. „Matthew Connor, kierowca Truck Riders – przewieziemy WSZYSTKO.” Spojrzał za siebie. Przez okno lokalu ujrzał samotnie stojącą na parkingu ciężarówkę. Zerwał się i pobiegł do łazienki. Porównał zdjęcie na wizytówce z tym, co ujrzał w lustrze. Stał przez chwilę, wgapiając się w siebie. Odskoczył od lustra, schował twarz w dłoniach, mając nadzieję, że w ten sposób ocknie się z tego koszmaru.

– Ja... ja nie mogę... Nie, nie jestem, bo przecież nie mogę... – bełkotał sam do siebie. – Nazywam się Kevin przecież...

Wybiegł z knajpy. Zbliżył się do ciężarówki i zaczął się jej szczegółowo przyglądać. Bok był zarysowany. Przypomniał sobie, że w ręku trzyma telefon. Przejrzał ostatnie wiadomości. „Do Daisy: chyba kogoś zabiłem nie wiem świadków nie było uciekłem Daisy kochanie jasna cholera co mam robić?”. Uśmiechnął się, choć przepełniał go gniew.

– Zabiłeś mnie, kretynie – rzekł sam do siebie. – W pieprzonym wypadku samochodowym! – Przypomniał sobie moment zepchnięcia na boczną dróżkę. – Wtedy, ty pieprzony cepie!

Wsiadł do ciężarówki. Nie wiedział, co dalej. Poczuł się zupełnie samotny, zagubiony. Akurat wtedy zadzwonił telefon. Na wyświetlaczu ukazało się: Daisy. Odebrał.

Po obu stronach zapanowała cisza.

– Halo? – odezwał się w końcu Kevin.

– Matthew, racja? – powiedziała kobieta drżącym tonem.

Chciał zaprzeczyć, ale się powstrzymał.

– Tak, chyba tak – rzekł, choć brzmiało to absurdalnie.

Odpowiedziała mu cisza. Dopiero teraz zaczął się zastanawiać nad równie podejrzanym zachowaniem drugiej osoby.

– Daisy? – zapytał.

– Na to wychodzi – odpowiedziała mu. – Daisy.

Nie, pomyślał, to nie ona. Nie wypowiada tego imienia tak, jakby było jej. Zrodziła się w nim pewność, że jest tylko jedno imię, którym mogłaby się przedstawić. Jedno, którego nienawidził, a którego teraz potrzebował jak jeszcze nigdy. Podświadomie modlił się, by to była ona, pomimo tego, iż było to przecież niemożliwe.

– Rose? – zapytał, zanim zdążył zdusić to pytanie w głębi swojej świadomości.

Rozłączyła się. Wiedział, co to oznacza. I wiedział, że zaraz znów zadzwoni. Po raz pierwszy się z tego cieszył.

– Co ja tu robię? – zapytał Matthew, omiatając wzrokiem korytarz.

Chip wzruszył ramionami.

– Nie powinno cię tu być. Tam jest wyjście. – Wskazał wypełnione ciemnością trzewia korytarza rozciągające się za nimi.

Matthew bez pytań poszedł w tamtą stronę. Gdzieś w innym hotelu, Daisy robiła to samo.

Jeśli jest coś, co zasługuje na wieczne potępienie w piekle, bez możliwości odkupienia, to jest to głupota, pomyślał Chip, widząc kierowcę ciężarówki znikającego w mroku, po czym ciężko westchnął i wrócił za ladę, czekając na powrót swojego ulubionego stałego klienta z cichą nadzieją, że będzie to już ich ostatnie spotkanie.

Rose tymczasem wgapiała się w lustro. Uśmiechnęła się. Daisy nie była aż taka brzydka. Po raz pierwszy poczuła, że coś ją łączy z Kevinem. Nie chciała oddać tego, co osiągnęła, tak jak on. Nie chciała zaczynać od początku, a tym bardziej iść do piekła. Ponownie zadzwoniła do „Matthew :*”.

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje