Historia

Z opowieści Poszukiwaczy

Kzik 0 3 lata temu 475 odsłon Czas czytania: ~7 minut

Kontekst:

Spisane podczas zakotwiczenia w zatoce Pariasów, na podstawie opowiadań Poszukiwaczy, dokujących w oczekiwaniu na kolonizatorów.


Było to za czasów wielkiej wojny pary i stali. Kiedy to ciała młodych mężczyzn leżały odłogiem na polach i w niedalekiej przyszłości miały służyć im jako nawóz. Technika walki na kilometrach linii frontu.

Okopy.


Z lotu ptaka te długie oraz kręte żyły wydrążone w błocie będące naprzeciwko siebie wyglądały jak umocnione koryta rzek, które osuszono. Pomiędzy nimi pas śmierci. A daleko za nimi drogi, po których maszerowali żołnierze idący ku przeznaczeniu.

Prosta sprawa i nikły wysiłek podpisać taki wyrok...Tak uważam.

Równie proste było złożenie podpisu pod zarzutem bomby gazowej, która skazała cały świat na zagładę. 

Ostatni ocalały jednak nie umarł 28 lat po początku końca.

Z zimą nie nadszedł koniec tej plagi.

Nie nadszedł żaden bohater, który poprowadził cywilizację do przemiany.

Wiele gatunków, w chwili skrajnego zagrożenia odwołują się do najprostszych instynktów oraz mechanizmów. Zrobili więc to, co uznali za słuszne - postanowili odizolować się od siebie jeszcze bardziej i odciąć od całego świata.

Trafiły się też cwańsze jednostki, które nie zapomniały o celach swoich frakcji.

Dominacja. Podbój. Władza.

Tych bomb sporo zostało, a nieumarli to są tylko góry wiotkiego i przygłupiego mięsa, którym opóźniono rozkład.

Jak na ironię, czy też bardziej w wyniku konsekwencji zdarzeń, decyzji o raz zrządzeń innych konsekwencji doszło do tego, że właśnie na orbicie tej planety doszło do bitwy między skrajnymi w kulturze i religij, postępie technologiczny i filozofii rasami.

Jednak były połączone jednym poglądem naprzeciwko siebie oraz tymi na planecie.

Pragnęły dominacji.

Napędzany próżniowo pancernik gildii handlowej 3491239182309 kwadratu uzbrojony w 120 dział laserowych, plazmowych i szynę do wystawiania dronów bojowych...

Inaczej było z drugą jednostką.

Nie, nie da się tego ot, tak opisać, prawdopodobnie rasa, z którą gildia się konfrontowała była z przeciwległego krańca galaktyki.

W końcu Atrydowie i Harkonenowie nie znają całej prawdy.

Galaktyka jest ciekawsza niż mokry sen kilku kupieckich rodów.

Naprawdę ktoś uważa, że do podroży międzygalaktycznych, będzie potrzebny narkotyk?

Do podróży międzygalaktycznych jest potrzebna odwaga albo głupota, aby o czymś takim pomyśleć.

A to z czym gildia walczyła była dowodem tej głupoty...

Statek... Chociaż lepiej byłoby to nazwać kawałem mięsa dyndającym w przestrzeni. Cały czas ciekły z niego płyny wszelakie, prawdopodobnie ustrojowe, które tworzyły wzory w kosmosie, gdzie brak grawitacji pozwalał na kreację różnych, jakby stworzonych w oparach narkotykowego omamu widoków. Czym to strzelało? Na to pytanie zapewne odpowiedzi mogli udzielić wyłącznie załoganci przeciwnej galery, niestety ci byli zbyt zajęci sprzątaniem kwasu, metalu i resztek swoich kumpli z podłogi, ścian i sufitu.

Interpretacja:

"Drapanie nie ustało, cienka jak okienna szyba granica rzeczywistości pęka. Doświadczam tego przez wizjer maski. Krztuszę się gazem i prę przed siebie. Widzę świat tysiącem wizjerów, widze galaktykę i płonący w niej frachtowiec, który leci w stronę słońca wokół mnie zamrożone na kamień fragmenty jelita cienkiego i chyba coś, co było dawno temu płucem. Moja ręka nic nie waży, a ja płonę w środku ogniem.

Duszę się, a na moim języku czuję żelazny posmak, moje ciało wibruje, jakbym miał skurcze, ale to po prostu promieniowanie przecina mnie na wskroś. W oddali widzę miasto, a nocne niebo rozświetla płonący reaktor.

Znowu wracam tam i po pas brnę w brei z błota, kału krwi i jelit.

Na drutach kolczastych leży jakiś nieborak, ktoś inny próbuje przeskoczyć przez jego ciało, aby uciec.

Przez chwilę mi się wydawało, że ten wbijany w drut nieborak się rusza, a ten uciekający dociska go z czystego sadyzmu. Biegnę dalej, bagnet na tym kawałku drewna i żelastwa służy mi jako wykrywacz tych, którzy chcą mnie wciągnąć w bagno. Tak straciłem jeden but. Idę przed siebie a w piekle chyba są roztopy i dlatego broczę w tej brei i jeszcze ten odór siarki...

Do niczego były te filtry.

Ziemia się trzęsie, ale ja niczego i tak nie dojrzę w żółto szarej mgle, nawet nie wiem, czy idę w dobrą stronę... Zakładam, że tak, po prostu jestem daleko od mojego okopu, z którego mógłby mnie zestrzelić oficer, a jednocześnie trzymam dystans od ich linii obrony, czego dowodem jest to, że nikt do mnie jeszcze nie strzelił.

Ich trupy są po prostu ozdobą jednego z wielu zapomnianych przez wszystkich i przemilczana przez wielkich swego świata pól bitew.

Dlaczego mam się zgodzić na śmierć, za sprawę, o której nawet nic nie wiem?

Wizjer maski pęka coraz mocniej.

Spocząłem, naprzeciwko którego bóstwa których nawet najobrzydliwsze kulty by się nie powstydziły.

Był bluźnierczy i przeszywający odrazą.

W czymś przypominał mi słonia z anoreksją - kupa kości i chudego jeszcze parującego mięsa, z którego wystaje kręgosłup i pierś, naga i odstająca... Kości żebrowe były tak rozwarte, że bezproblemu mogłem dojrzeć, co się znajdowało po nią.

Grzech w najczystszej postaci, do którego popełnienia mogła być zdolna tylko istota obdarzona wolną wolą i pełną świadomością konsekwencji swoich czynów.

I te oczy pod maską.

Patrzą z wyższością.

Cieniutka bariera tego świata jest rozdrapywana jak żeliwne drzwi od bunkra, do którego się dobijają ci, którym nie udało się uciec od apokalipsy.

Te wszystkie chaotyczne myśli... Głupie i bezsensowne, są ulotne, ale ledwie się czepiają mojej rozerwanej osobowości.

Wchodzisz na płonące piętro, aby znaleźć jeszcze tych, którzy przetrwali.

Sprzeczne myśli jak szambo, które wybiło, zalewają mój umysł, nie mogę odróżnić siebie od reszty, tracę twarz, bo na wchodzi jakaś odrażająca narośl, ma zęby i białka, wyrywa mi moje, a do poranionych dziąseł wsadza swoje, a z nim o żerowisko, jakim jest moje lico, walczy jeszcze ktoś inny, Drapie mój policzek, wydłubuje oko i wciska tam coś galaretowego. Przynajmniej jestem pewien, że to ludzie. Moja osobowość zatraca się w tym natłoku głosów, jakbym stanął między kilkoma gramofonami i słuchał kilku utworów w różnej prędkości naraz.

Bo kto by z taką zażartością i bestialstwem walczył o człowieczeństwo.

Cel traci na tym sens...

Nosiłem maskę, a jej wizjer wciskał mi się w oczy, i czułem, że ciśnienie je wysadzi, ale miarowy oddech i dotyk gumy po dłuższym czasie mnie uspokajał i upewniał mnie w przekonaniu, że lepiej ukrywać się za jedną starą maską, która widziała tysiące rodzajów śmierci, była fałszywym zapewnieniem przetrwania. Oni chcieli ją zerwać, bo ich paskudne skórzane z żółtymi zębami i tym białym jak larwa, szlamem w oczodołach zbrzydły im... Chcieli zerwać maskę, utopić mnie w tym błocie, jakie było nad Kisserrad, porzucić mnie podczas wybuchu reaktora, pozwolić mi się udusić w płonącym budynku, zostawić mnie na łaskę mutantów u progu metra, pozwolić mnie rozerwać na dnie sztolni przez zakażonych. Mówili, że ich żółte i dziurawe kły to białe zęby, że ich maź w oczodołach to okna duszy, że ta zgniła i zielona skóra to prawda i cera.

Ale prawda jest taka, że ich toczone rozkładem umysły pozwalają im przeskoczyć przez konającego i przerzuconego przez drut kolczasty nieboraka.

Prawda jest taka, że zostawili mnie na łaskę artefaktu i teraz krztuszę się smarkami, wymiocinami. Że porzucili mnie z kończącym się magazynkiem, że, ściągają mnie na dno bagna, bo nie chcę skonać tu sami. Że szukają pojednawczej mogiły, bo w śmierci mamy stać się jednością i porzucić wszystko, co było tu.

W tym człowieczeństwo.

Smród siarki, posmak żelaza na języku, wibracje na ciele, drapanie w cienkie ściany rzeczywistości, jak strzały z wykrywacza promieniowania. Dozymetr świruje, świat w koło wibruje, na mojej twarzy pragnie żerować coraz więcej pasożytów, wizjer maski pękł, znieśli larwy w oczodole.

Roślinność chce ulżyć mękach, mech zaczął rosnąć na resztkach napierśnika, grzyb wystaje z bosej stopy, ale mojej twarzy żerują...

Czy ludzie i potwory to nie synonim?

Wypowiedziałem im swoje człowieczeństwo lata temu, bo nie biorę, tego co mi dają. Odszedłem od tego, bo obrzydła mi ich cywilizacja.

Zagrałem i przegrałem.

Nikt się o mnie nie upomni.

I nagle drzwi się rozwierają.

Żeliwny mechanizm puszcza.

Google maski jeszcze nie pękają, są na resztkach, ale coś im kazało stawić opór, coś kazało mi powstać, wyrwać larwy z oczodołu, jedno oko i tak jest zniszczone. Karabin w dłoń, słyszę strzały, wybuchy, wynurzam się z bagna, nie pozwolę IM mnie zniszczyć.

Powietrze się przerzedza, nadal dusi, ale mogę w miarę oddychać. Nieborak z drutu też ruszył mozolnym i krętym krokiem do walki. Też ich nienawidzi, też chce od nich odejść.

Ktoś zrywa mech z mojego napierśnika.

Ktoś sznuruje but.

Ktoś przeciera wizjer maski.

Opieram się o próg...

Stoją na końcu korytarza. Ale to nie są oni!

Nie mają tych sztucznych twarzy, nie są kłamcami, widzę to za szkłami popękanego wizjera! Wystawiają broń, oddają strzały i mordują kłamców... Są ranni i zmęczeni jak ja...

Wyciągają mnie z błota, nie są nimi... Mają maskę tak jak ja... Mają fałszywą obietnicę ochrony przed żelaznym posmakiem, zapachem siarki i wibrowaniem ciała.

Nie chcą artefaktu.

Nie chcą na mnie żerować.

Nie chcą mnie zniszczyć.

Nie chcą mi wsadzić noża w plecy.

Są przemienieni.

Drapanie ustało.

Mózg ostatecznie umarł."


Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje