Historia

Misterium wśród wydm

Pagad Ultimo 0 1 miesiąc temu 583 odsłon Czas czytania: ~18 minut

Jestem pewien, że uznacie mnie za szaleńca, który pośród piasków Sahary postradał zmysły i wrócił do kraju bez krztyny zdrowego rozsądku. Bardzo możliwe, że to właściwa ocena mojej sytuacji. W końcu czy można nazwać człowieka w pełni zdrowym, jeżeli ten bez pardonu strzela sam do siebie? Policja pytać będzie sąsiadów o mój stan i zachowanie w dniach, kiedy jeszcze wychodziłem z domu, a oni odpowiedzą tylko, że po powrocie z podróży, ilekroć mnie widzieli, byłem rozgorączkowany i zawsze było mi gdzieś spieszno.

 I oni również słusznie ocenią tę sytuację. Prawdą jest przecież, że ledwie stanąłem w progu swojego mieszkania, rzuciłem podróżne torby i ruszyłem do najbliższego lekarza specjalisty, żeby zajął się moim przypadkiem. Oczywiście ów nie znalazł niczego, co mogłoby wskazywać na pogorszenie mojego zdrowia, określił mnie „dobrze zachowanym okazem bez powodów do zmartwień”. Zaśmiał się, że jeszcze parę lat tak dobrej formy, a pokusi się, by nazwać mnie „dobrze zakonserwowanym”.

 Chcąc zachować jednak pewną kolejność wydarzeń, rozpocznę moją opowieść od ostatniej i najdalszej podróży, jaką udało mi się odbyć – na złocistą Saharę, nie podam jednak dokładnych danych, ażeby nikt nigdy nie próbował odnaleźć tamtego miejsca. Mam nadzieję, że ruiny świątyni wykutej z czerwonej skały zostały już kompletnie zakopane przez piasek.

 Podróż w istotnym dla mnie kierunku odbywałem z dwoma arabskimi pomocnikami, których wynająłem w położonym na skraju pustaci niewielkim miasteczku. Tam też wyposażyłem się we własnego wielbłąda oraz uzupełniłem zapasy wody i jedzenia. Ruszyliśmy na północ w najkorzystniejszym dla nas czasie, czyli w nocy, dnia 23 marca.

 Podczas pierwszych dwóch dni nie wydarzyło się nic wartego wspomnienia. Uspokoiło mnie to wielce, jako że przed podróżą nasłuchałem się wiele o grupach koczowniczych nomadów, którzy czekali w ukrytych w piasku obozach na dogodny moment, żeby zaatakować nieświadomych losu podróżnych.

 Na początku obserwowałem bacznie każde ziarenko piasku na stale zmieniających się wydmach, szukając czubka turbanu jakiegoś uzbrojonego w szablę napastnika, jednak moi arabscy przewodnicy przekonali mnie, śmiejąc się przy tym, że moje obawy nie są słuszne. Wkrótce również podzieliłem ich zdanie, ganiąc się za tak nerwowe podejście.

 Prawdziwe kuriozum miało jednak nadejść, a ja przekonałem się o tym, kiedy zbudziłem się z niespokojnych snów wieczorem dnia trzeciego. Prażące słońce zachodziło po mojej prawicy, srebrzysty księżyc wschodził po stronie lewej, a ja głowiłem się nad faktem, że jestem na pustyni sam. Sam, w znaczeniu pozbawiony ludzkich towarzyszy, bowiem trzy wielbłądy leżały spokojnie obok, dziwnym trafem osiodłane i załadowane torbami z ekwipunkiem.

 Moich arabskich towarzyszy nigdzie nie było. Wstałem zmieszany, zastanawiając się nad osobliwością tego zajścia i czując wzbierający gniew. Przemknęło mi przez myśl, że niechybnie wynająłem ludzi fałszywych, którzy celowo wiedli mnie przez piaskowe wydmy tak długo, aż straciłem z oczu drogę powrotną, po czym odlecieli jak ziarenka piasku niesione przez pustynny wiatr.

 Jednak gdyby istotnie mieli tak zrobić, niechybnie zabraliby ze sobą wielbłądy, najpewniej wszystkie trzy, i spieniężyli je w najbliższej oazie. Zrobiłem rekonesans wyposażenia i zdałem sobie sprawę, że racje żywnościowe i zapasy wody dla całej naszej trójki pozostały na swoim miejscu.

 Czy moi przewodnicy oszaleli? Może to nocny wiatr z samego serca pustyni pomylił ich zmysły i doprowadził do obłędu, który zmusił ich do samotnego wyruszenia w dalszą drogę bez choćby jednej kropli wody? Czyżby metaliczny księżyc pomieszał ich spojrzenia i ukazał okropne wizje, na widok których utracili jasność umysłów?

 Tajemnice spoczywające pod księżycem nie były mi znane, więc moje rozmyślania nad nagłym zniknięciem kompanów nie znalazły żadnego wytłumaczenia. Postanowiłem ruszyć w drogę powrotną, starając się określić moje położenie względem nieba, na którym świeciły miriady gwiazd, a kiedy udało mi się ustalić względnie właściwy, jak sądziłem, kierunek, zabrałem wielbłądy i ruszyłem przed siebie.

 Wielokrotnie dostrzegałem na szczytach odległych wydm dziwne, atramentowe, jakby ludzkie sylwetki, oświetlane srebrzystym światłem księżyca. Próbowałem użyć lornetki żeby przyjrzeć im się z bliska, jednak postacie prędko znikały wśród wszechobecnego piachu, a ja nie byłem w stanie uszczknąć choćby spojrzenia. Pogoń na wielbłądzie również nie dawała żadnych rezultatów – ilekroć stawałem na wzniesieniu, na którym stała wcześniej dziwna postać, tej już tam nie było, a horyzont zdawał się dziewiczy i nienaruszony przez żadną stopę, ludzką bądź nie.

 Tak kontynuowałem podróż przez kolejną noc, goniąc za czarnymi postaciami na diunach. Miałem szczerą nadzieję, że podążam we właściwym kierunku, ale niczego nie mogłem być pewien. Przynajmniej dwa dni zająłby mi powrót do miasta, z którego wyruszyłem, a to jedynie, jeśli obrałem właściwy kurs. Myśl, że zapuszczam się coraz głębiej w nieprzyjazną pustynię, nie odstępowała mnie ani na sekundę.

 Następnej nocy zniknął pierwszy z wielbłądów, razem z całym wyposażeniem zawieszonym na grzbiecie. Próbowałem znaleźć jakiekolwiek ślady, ale te zostały całkowicie zatarte przez nieustannie wiejący wiatr. Zasoby wody i prowiantu diametralnie się zmniejszyły, więc kolejnej nocy, w obawie przed zniknięciem kolejnego z wielbłądów, zdjąłem z obu siodła i wszystkie zawieszone na nich tobołki.

 Zrobiłem rzecz słuszną i przekonałem się o tym wraz z kolejnym zachodem ognistego słońca. Załadowałem cały ekwipunek na ostatnie ze zwierząt i wznowiłem podróż, tym razem pieszo, nie chcąc przeciążać obładowanego wielbłąda. Myślałem nad swoim losem, szukając jakiegoś wyjścia z tej koszmarnej sytuacji, jednak wezwanie jakiejkolwiek pomocy nie wchodziło w grę. Teren piaskowej pustaci był ogromny i znalezienie kogokolwiek graniczyło z cudem.

 Hebanowe sylwetki pojawiały się już coraz rzadziej, a ja w końcu przestałem za nimi gonić. Za każdym razem oddalały się ode mnie i znikały, unoszone przez wiatr, który tworzył wydmy i przenosił ziarenka piasku z miejsca na miejsce.

 Skoro anormalne zniknięcia towarzyszyły każdemu mojemu przebudzeniu, mogłem być bardziej niż pewny, że ostatniego z wielbłądów również spotka taki los. A wtedy zostanę sam z dwoma ciężkimi torbami zapasów, na środku rozgrzanego, piaskowego pieca. Wody i prowiantu wystarczy mi jeszcze na kilka dobrych dni, ale cóż mi z tego, kiedy nie wiem, gdzie iść? Rozmieszczenie gwiazd na granatowym nieboskłonie zdaje się zmieniać każdej nocy, a zbyt mierny ze mnie kartograf i astronom, żeby móc określić swoje położenie.

 Kiedy słońce wzeszło, poczułem zmęczenie, rozbiłem więc niewielki obóz i odciążyłem wielbłąda. Nie miałem jednak zamiaru spać, chcąc przynajmniej spróbować ocalić ostatnie zwierzę, jakie mi zostało. Planowałem usiąść w cieniu i wpatrywać się w nie tak długo, aż zmorzy mnie sen. Nie liczyłem na powodzenie tego planu, jednak było to jedyne, co przyszło mi do głowy. Może jakaś grupa Beduinów podąża za mną od kilku dni i to ich atramentowe sylwetki widziałem wśród księżycowego światła? Jak okropna miałaby okazać się prawda, chciałem chociaż spróbować uchwycić nieokreśloną moc, która stopniowo pozbawiała mnie wszystkich towarzyszy podróży.

 Jednak kiedy leżałem na wpół przytomny, walcząc dzielnie z zamykającymi się powiekami, nie nadeszło nic. A kiedy wstałem w środku nocy, byłem kompletnie sam.

 Zarzuciłem torby na plecy, uginając się pod ich ciężarem, i goniąc za gwiazdami stawiałem krok za krokiem na grząskim, piaszczystym gruncie. Przy tak dużym wysiłku racje szybko się kurczyły, co było wybawieniem dla moich obolałych kończyn i tragedią dla wszelkiej nadziei.

 Kiedy zapasy wody były niemal na wyczerpaniu, zacząłem wyrzucać suche jedzenie. Dzięki temu było mi nieco lżej, co przyspieszyło nieznacznie męczący marsz. W końcu jednak nastąpił moment, kiedy ostatnia kropla wylądowała na moim wyschniętym języku i poczułem przytłaczające uczucie przegranej.

 Mimo to dalej kroczyłem przez wysokie wydmy, czekając na jakiś cud, który uratowałby mnie z objęć tej nieskończonej pustaci. Wkrótce moje błagania miały zostać wysłuchane. Gdybym jednak wiedział, co spotkam w ruinach wykutych w pomarańczowej skale, wolałbym umrzeć na pustyni i nigdy nie musieć oglądać tego, co prześlizguje się w ciemności ich podziemnych korytarzy.

 Światło metalicznego księżyca jasno oświetliło tytaniczną, półksiężycowatą wydmę, która okrążała zagrzebane w piasku filary jakiejś cyklopowej budowli. Obserwowałem gładko wyciosane w pomarańczowym piaskowcu kolumny oraz prowadzące w głąb ziemi, pochyłe schody, zapraszające mnie do tej kolebki zapomnianej przez świat, starożytnej kultury. Kilka metrów przed zejściem stały dwa strzeliste obeliski, wykonane prawdopodobnie z tego samego kamienia, który tworzył resztę budowli. Na smukłej powierzchni wysokich słupów wykute były dziwne, podłużne i pofalowane symbole, zdobiące każdą z czterech ścian. Szerokie kształty podzielono na kilka segmentów, z których wychodziły setki węższych i krótszych odgałęzień. Drążenia pięły się aż na szczyty obelisków i kończyły czymś na kształt diabelskich rogów.

 Osobliwy był to widok i miałem pewność, że odkrywam właśnie zapomnianą przez świat cywilizację, która przez setki lat czciła nieznanych światu bogów. Odwodnienie i przemęczenie niekończącym się marszem odeszły w niepamięć, ustępując miejsca fascynacji i niesamowitemu, ekstatycznemu uniesieniu, które wstrząsnęło całym moim ciałem. Niewielu ma okazję spocząć w miejscu, którego od tysiąca lat nie widziały ludzkie oczy.

 Drżącymi z podniecenia rękoma zapaliłem lampę, której jakimś cudem nie wyrzuciłem podczas wielodniowej, samotnej podróży, po czym ostrożnie wykonałem pierwszy krok na gładkiej powierzchni pomarańczowych schodów. Przez chwilę posądzałem się o świadome śnienie, uleganie fantasmagorycznym wizjom i mirażom spowodowanym gorącem, ale czy imaginacje zszarganej jaźni mogły być tak realne?

 Zagłębiałem się coraz dalej w ten starożytny świat, nie będąc w stanie sięgnąć umysłem i wyobrazić sobie, co zastanę na dnie. Wkrótce na piaskowych ścianach odnalazłem pierwsze wyryte na ścianach przedstawienia.

 Na pierwszym zobaczyłem kilka postaci o brunatnym kolorze skóry, przyodzianych w białe przepaski. Niektóre postacie nosiły na głowach specjalne czapki tego samego koloru. Na żółtej ziemi pod ich stopami uwieczniono niezidentyfikowane, czarne, podłużne kształty, częściowo zakopane w ziemi. Niebywałe, że mimo tylu lat przetrwała farba, którym ozdobiono wycięte rylcem obrazy.

 Dalej przedstawiono przekrój pustyni. Pod nogami mieszkańców starożytnego miasta pełzały setki pofalowanych, atramentowych sylwetek, takich samych jak na poprzednim przedstawieniu. Dziwne stworzenia łączyły się w enigmatyczne, sfinksowe kształty, a niektóre z nich wychodziły z ziemi by przywitać swoich ludzkich towarzyszy.

 Istoty widoczne były na kolejnych obrazach, przedstawiających codzienne życie zakopanej przez piasek społeczności. Towarzyszyły brunatnym postaciom przy posiłkach, w trakcie zabawy i pracy. Schodziłem głębiej, aż w końcu malowidła ukazały mi dziwne, kuriozalne święta starożytnego kultu, w których brali udział zarówno ludzie, jak i zakopane pod ziemią istoty.

 Makabra i groteska biła z tych obrazów, pełnych szalonych orgii wśród pokrwawionych ciał, masowych egzekucji ku uciesze tłumu, kąpieli w krwawych łaźniach, aż do spółkowania z okropnymi, robaczymi stworzeniami. Te ostatnie przejęły mnie bezbrzeżną trwogą, ale nie mogłem przestać na nie spoglądać. Niemy krzyk wydobywał się z moich otwartych ust, kiedy obserwowałem nieludzkie techniki aplikacji hebanowych stworzeń do ludzkiego organizmu.

 Operacje przeprowadzano w sposób nad wyraz zwyrodniały. Ofiarę przywiązywano do kamiennego ołtarza, po czym z całych sił rozwierano usta, przez które wkradał się nieporównywalnie większy, długością dorównujący dorosłemu mężczyźnie pasożyt, niechybnie łamiąc, albo chociaż nadwyrężając szczęki torturowanego. Następnie żył w ciele swojego żywiciela, składając tam jaja, aż w końcu wychodził tą samą drogą, którą we wnętrzu organizmu się znalazł.

 Horrendalne rysunki wydostającego się z ust człowieka niebotycznego, atramentowego robala przejmowały mnie nieopisanym strachem, jednakże byłem zbyt zafascynowany, żeby przestać na nie spoglądać. Najgorsze jednak znajdowało się dopiero przede mną. Ostatnie z malowideł przedstawiał bluźnierczą scenę modlitwy, na widok której sparaliżowało moje członki. Krzyknąłem donośnie, niemal tracąc równowagę, przyglądając się w przerażeniu makabrycznemu, tytanicznemu stworzeniu, któremu brunatni ludzie składali ofiary. Wielka góra, znacznie przewyższająca niewielkie postaci, składała się z części ciała, ludzkiego i zwierzęcego, oraz wszelkiego możliwego robactwa. Na jego powierzchni dostrzegałem podłużne, hebanowe kształty, które gościły na poprzednich malowidłach. Na początku uznałem to za stos rozczłonkowanych zwłok, na którym żerowały pasożyty, jednak wkrótce dostrzegłem cyklopowe ślepie, łypiące sardonicznie na malutkie postacie, a niedaleko pod nim gargantuiczną paszczę wypełnioną spiczastymi zębami. W końcu oderwałem się od tej okropnej sceny i ruszyłem dalej.

 Próżno byłoby mi określić, ile czasu schodziłem w głąb tej nieopisanej ciemni, skrywającej przedwieczne tajemnice pradawnego kultu. Kiedy spoglądałem ku szczytowi schodów, nie widziałem promieni słońca ni srebrzystego światła księżyca.

 Wkrótce dotarłem na samo dno. Gładka, wyciosana powierzchnia schodów została zastąpiona przez piaszczyste, równo usypane podłoże, a ściany, dotąd wykute z pomarańczowego piaskowca, ustąpiły miejsca litej skale. Sięgnąłem światłem latarni w mrok, żeby ujrzeć istny labirynt niskich i nierównych korytarzy ciągnących się aż na skraj wzroku.

 W ścianach wyżłobione były szerokie i wysokie na metr otwory, które łączyły się ze sobą. Przez myśl przemknęło mi, że okropne, atramentowe robaki zamieszkują te pustynne podziemia i przepełniło mnie to tak wielkim niepokojem, że musiałem przystanąć na chwilę i uspokoić myśli, żeby nie zwariować. Pewnie mieszkańcy tych ruin już dawno wyginęli, a razem z nimi te okrutne makabry, które czcili.

 Krocząc przez podziemny labirynt skał wielokrotnie wydawało mi się, że słyszę jakiś dziwny dźwięk gdzieś na granicy mroku. Coś na wzór cichego klekotania połączonego z uderzeniami. Stawałem wtedy i machałem latarnią, starając się uchwycić źródła odgłosów i kilkukrotnie udało mi się spostrzec bliżej nieokreślone kształty znikające w cieniu. Wmawiałem sobie, że to tylko moja wyobraźnia, zaogniona przez okropne obrazy na ścianach, jednak spotkania z istotami cienia stawały się coraz częstsze i coraz bardziej namacalne.

 Czające się w mroku stworzenia nabierały śmiałości, dawały mi na siebie spojrzeć, nie uciekały tak prędko. Zaczęły nabierać hebanowych, podłużnych kształtów, a ich pokryte pancerzem segmenty odbijały światło latarni. Z każdego z nich wychodziły krótkie odgałęzienia drgające epileptycznie, przy każdym ruchu młócąc piasek. A kiedy zobaczyłem zakończoną diablimi rogami głowę, zrozumiałem, że wyciosane na obeliskach podobizny nie były jedynie wyobrażeniem.

 Znalazłem się w legowisku gigantycznych skolopendr, albo innych, równie okropnych robaków, czczonych przez dawno zapomnianą, pradawną cywilizację zamieszkującą tę część pustyni. Chciałem uciec, ale jakaś nieznana siła ciągnęła mnie dalej, każąc kroczyć wśród podziemnych korytarzy. Mijałem coraz więcej robaczych monstrów, widziałem, jak ukrywają się w piasku, przechodzą przez wykute w skale otwory, skręcają się ze sobą tworząc dziwne kształty.

  Podziemne korytarze były ich pełne. Gorączkowo zastanawiałem się, jakim cudem te okropne stworzenia przetrwały w tym zapomnianym przez Boga miejscu. Wkrótce w oddali dostrzegłem nikły blask pochodzący z nieznajomego źródła. Szedłem powoli, uważając, żeby nie nadepnąć na żadną z ogromnych skolopendr niespiesznie przecinających mi drogę. Walczyłem z obrzydzeniem, starając się nie myśleć o szorstkich cielskach ocierających się o moje nogi i twardo kroczyłem ku nieznanej łunie.

 Wkrótce zorientowałem się, że nie otaczają mnie już skalne ściany i jedyne, co jestem w stanie dostrzec, to kamienne podłoże pode mną. Ostrożnie posuwałem się do przodu, aż trafiłem na nagły spadek. Grunt kończył się gwałtownie, więc wychyliłem się i spojrzałem w ogromną przepaść, z dna której docierało mocne światło.

 Przycupnąłem na skraju skalnej półki i przyglądałem się bacznie postaci z pochodnią, która przechodziła pomiędzy postanowionymi z piaskowca filarami i zapalała umieszczone wewnątrz misy, wypełnione pewnie czymś łatwopalnym. Odstawiłem swoją lampę na bok i wyciągnąłem lornetkę.

 Dziwna postać przechadzająca się po dnie czeluści zapalała kolejne słupy i wkrótce zobaczyłem, że dziwne kolumny były w rzeczywistości podłużnymi pomnikami w kształcie olbrzymich, skolopendrycznych robaków. Nieznajomy kontynuował, a ja obserwowałem bacznie jego blade dłonie utrzymujące pochodnię, beżowy turban okręcony wokół czaszki i setki tysięcy hebanowych monstrów prześlizgujących się pod jego nogami.

 Mężczyzna kroczył szybko, a mimo to ani razu nie zdarzyło mu się nadepnąć na żadną z hebanowych istot. Te jak gdyby znały każdy jego ruch; uchodziły zręcznie przed lekkimi krokami kredowych stóp. W końcu postać zniknęła za czymś, czego nie sposób było dostrzec w nieprzebranej ciemności rozpadliny, by po chwili wrócić kilka metrów dalej, zapalając kolejne ołtarze.

 Nie rozumiałem celu tego działania, ale zafascynowany obserwowałem, jak z mroku wyłania się coraz więcej atramentowych kształtów, które pięły się w górę, jakby na środku skalnego wyłomu leżało coś ogromnego. Wkrótce ostatnia z mis zapłonęła, a ja spojrzałem na pełne wnętrze groty. Od dna dzieliło mnie kilkanaście metrów, jednak po mojej prawej dostrzegłem spadziste schody prowadzące na samo dno. To zaś było niemal w całości pokryte morzem hebanowych robaków, wśród których przechadzał się nieznajomy w turbanie.

 Misy stały po bokach szerokiej ścieżki, która prowadziła do kamiennego, płaskiego ołtarza znajdującego się parę metrów przed górą stworzeń. Blady mężczyzna zgasił pochodnię i zniknął w czeluściach, po czym zaczął się z nich ponownie wyłaniać. Tym razem był schylony i coś za sobą ciągnął. Rozpalone misy odkryły przede mną ten tajemny kształt, który okazał się być martwym wielbłądem. Zwierzę zostało wciągnięte na skalny stół i w mig oblazły je czarne stworzenia.

 Nieznajomy uklęknął przed ofiarą, po czym ostrożnie rozwiązał turban, ukazując swoją łysą, wytatuowaną czaszkę. Sfinksowe znaki na jego głowie zdawały się poruszać, jak gdyby czarny barwnik był w rzeczywistości armią oślizgłych krocionogów. Wciąż nie jestem pewien, jak było w rzeczywistości i które z moich doświadczeń to prawda, a które należały jedynie do fantasmagorycznych wizji spowodowanych odwodnieniem i rozżagwieniami pustynnego słońca.

 Mężczyzna wykonał kilka bluźnierczych gestów w stronę góry robactwa i jak gdyby na jego komendę kilka największych osobników wyszło doń, oczekując na krawędzi stołu na dalszą część rytuału. W świetle mis zabłysnęła zakrzywiona, półksiężycowata szabla, po czym jedna z nóg wielbłąda została brutalnie odcięta. Największa z tytanicznych skolopendr wzięła w swe diable szczęki kończynę, po czym ruszyła z nią w stronę góry, która powoli zaczęła nabierać coraz więcej kolorów, w miarę jak hebanowe monstra z niej schodziły.

 Zobaczyłem ludzkie członki w różnorakich fazach rozkładu. Były tam stare, zwietrzałe kości i czaszki, ciasno opięte dziurawą skórą nogi, zaciśnięte kurczowo dłonie i przerażone, brunatne czerepy z wydłubanymi oczami. Dostrzegłem również kopyta, nie tylko wielbłądzie; podłużne psie pyski, ptasie szpony. Na uciętych kończynach i członkach zawieszone były niezidentyfikowane flaki, okręcone wokół tej szkaradnej góry mięsa niczym jakiś groteskowy, infernalny choinkowy łańcuch.

 Stworzenia zanosiły kolejne części masakrowanego wielbłąda, które po zetknięciu z makabrycznym stosem kończyn zdawały się być przezeń wciągane. Wkrótce po tym poczynały drżeć lekko, w ostatnich, epileptycznych podrygach pośmiertnego stężenia. W końcu w samym centrum tej góry hydry otwarło się demoniczne ślepie o kulistej źrenicy w kolorze płomiennego jaspisu i spojrzało na bladego mężczyznę. Ten pokłonił się z oddaniem, nisko chyląc głowę i wyciągając przed się ręce.

 Dostrzegłem na nich niewielkie, zaognione otwory i miałem nadzieję, że ich przeznaczenie zostanie pozostawione do przerażających domysłów, zobaczyłem jednak niewielkie, rogate stworzenia przeczołgujące się pomiędzy wydrążonymi w ciele tunelami. Wstrząsnęło mną, obrzydzenie mieszało się z przerażeniem, chciałem krzyknąć, ale zatkałem sobie usta dłonią i powstrzymałem ciało od niekontrolowanych drgań.

 Hebanowe monstrum otarło się o mój bok i niemal zrzuciło latarnię stojącą na skraju skalnej półki. Złapałem ją prędko i zobaczyłem, że olbrzymia skolopendra schodzi zręcznie w dół wydrążonej groty. Z przerażeniem obserwowałem, jak przemyka się pomiędzy falującym morzem czerni i nieubłaganie zbliża się w stronę nieznajomego mężczyzny, ostatniego z czcicieli tej bluźnierczej istoty, która łypała sardonicznie na swojego podwładnego.

 Robak podniósł się lekko i zbliżył swoje okropne, diable rogi do ucha człowieka, który natychmiast spojrzał w moją stronę. Przylgnąłem do skalnego występu i wstrzymałem oddech, uważnie starając się wyłapać wszelkie odgłosy alarmu bądź wezwania do pogoni. Po chwili usłyszałem straszne, oślizgłe nucenie, które wlewało się do moich uszu wbrew wszelkiej woli. Zatkałem je rękami, jednak lepka muzyka wdzierała się do mojego mózgu i motała mnie coraz bardziej.

 Musiałem uciekać. Wstałem ostrożnie, niemal tracąc równowagę i spadając na samo dno otchłani Tartaru; spojrzałem wprost w jaspisowe oko cyklopowego monstrum, które spoglądało na mnie. Jego miazmatyczne spojrzenie i koszmarne nucenie, dochodzące zza rzędu piramidowych zębów ukrytych gdzieś pomiędzy zmasakrowanymi resztkami ciał, pustoszyło mój umysł, wypędzając z niego wszystkie pozytywne myśli.

 Kątem oka zobaczyłem pogoń, która brnęła do mnie przez pochyłe schody, wspinała się po ścianach i po suficie. Czerwony, rozpalony jaspis dobierał się do mojej duszy i powoli odbierał mi wszystko, co nie łączyło się z fizycznym ciałem. Nie wiem jak zdołałem się odwrócić i uciec, kiedy ta piekielna źrenica spoglądała wprost we mnie, ale pamiętam, że biegłem w panice, słysząc tylko głębokie, pustoszące umysł nucenie i setki tysięcy skolopendrycznych odnóży stukających miarowo o piasek.

 Kluczyłem wśród skalnego labiryntu, szukając schodów, którymi tu przywędrowałem, ale ich nigdzie nie było, a pogoń zbliżała się nieubłaganie. Z otworów wokół mnie wychodziło coraz więcej hebanowych stworzeń, które przez tysiąclecia żyły pod powierzchnią ziemi, czczone przez brunatnych ludzi. Pamiętam, że w pewnym momencie latarnia wypadła mi z rąk, rozbiła się i zgasła, zakopana do połowy w piasku, a ja wciąż biegłem, obijając się o kamienne ściany.

 Nie mogłem tak uciekać w nieskończoność. W końcu odwodnienie, zmęczenie i skrajne przeżycia w piekielnych otchłaniach doprowadziły mnie do utraty przytomności. Chwilę przed swoim odejściem do krainy snu poczułem, jak obłazi mnie setka skolopendr, a moje uszy wciąż oblepiała okropna, nieludzka muzyka dochodząca z dna otchłani, z samego wnętrza nieskończonej istoty, która tylko czekała, aż do jej podziemnego królestwa ktoś zstąpi.

 Kiedy wstałem, czułem na swojej twarzy mocne ciosy jednego z arabskich towarzyszy, który próbował mnie ocucić. Drugi stał kawałek dalej pilnując dwóch wielbłądów i przypatrując mi się z zaciekawieniem. Kiedy odzyskałem przytomność na tyle, żeby zrozumieć, o czym do mnie mówią, okazało się, że kiedy wszyscy spali, postradałem zmysły i wyruszyłem samotnie o najgorętszej porze dnia, zabierając ze sobą wszystkie wielbłądy. Towarzysze podążyli za mną, znajdując co raz to nowe ślady mojej ucieczki, aż w końcu znaleźli mnie, nieprzytomnego i odwodnionego na szczycie jednej z wydm. Jedno ze zwierząt jednak uciekło, a arabskim kompanom nie udało się go nigdzie odnaleźć.

 Nie mogłem uwierzyć w ich opowieść i długo potem, siedząc na grzbiecie jednego z podróżnych zwierząt wciąż nie dowierzałem, jakoby to, co mi się przytrafiło, miało być tylko fatamorganą, okrutnym mirażem zesłanym przez ogniste słońce. Wizje były zbyt realne i namacalne, bym szybko mógł o nich zapomnieć, jednak po kilku dniach podróży zacząłem wierzyć w swoje niechybne postradanie zmysłów pośród tajemniczych wydm.

  Z drugiej jednak strony rad byłem, że bluźnierczy kult, w którego tajemnice zagłębiłem się podczas okrutnych majaków okazał się nierealny. Istnienie tak okropnych stworzeń jak tytaniczne, hebanowe robacze potwory i ich piekielnego władcy o płonącym, jaspisowym ślepiu byłoby niechybnie dowodem na to, że nie trzeba umrzeć, żeby znaleźć się w piekle.

 Wkrótce jednak poczułem pierwsze objawy mojej prywatnej, niezidentyfikowanej choroby, której nawet najwięksi specjaliści nie są w stanie wykryć. Nienaturalny dyskomfort w okolicach żołądka zaczął się objawiać pod koniec naszej podróży, kiedy opuściliśmy spaloną słońcem pustynię i dotarłem do swojego celu po jej drugiej stronie. Wkrótce po tym wróciłem do kraju, jednak niepokojące objawy nie ustawały.

 Odwiedziłem dziesiątki lekarzy uznających się za specjalistów w swoich dziedzinach, przeszedłem setki badań i na żadnym z nich nie wykryto powodu moich anomalnych odczuć. Jednak te nie ustawały i wraz z upływem czasu poczęły się robić coraz bardziej uciążliwe. Niekontrolowane, epileptyczne drgania, pojawienie się na ciele niewielkich, trypofobicznych otworów i czerwonych, zaognionych obwódek wokół nich, niekontrolowane pęcznienie żołądka, problemy z wypróżnianiem.

 Kiedy objawy przeszły w skrajność, nie odwiedziłem już więcej lekarza. Kupiłem za to rewolwer i sześć nabojów, którymi mam zamiar się zastrzelić. Chociaż nie mogę być pewien, co powoduje u mnie te okrutne objawy, domyślam się, że odwiedziny w kolebce starożytnego kultu nie były jedynie urojeniami. Domyślam się też, dlaczego moje ciało nie zostało rozczłonkowane i rzucone na pożarcie górze hydry, która śpiewała mi swoje okropne pieśni.

 Objawy się wzmagają i nie wiem, ile minie czasu, zanim olbrzymi, hebanowy potwór opuści moje wnętrze, dlatego muszę się spieszyć. Moją ostatnią wolą jest, żeby całe moje ciało zostało doszczętnie spalone jak najprędzej po odnalezieniu. W całości, w tych samych ubraniach, które mam na sobie, bez żadnej sekcji zwłok. Wszystko, co dotychczas robiłem, zostało podyktowane własną, nieprzymuszoną wolą i samobójstwo, jak straszne i niewłaściwe by nie było, również należy do moich prywatnych decyzji.

 W jednej kwestii nie mogę jednak znaleźć złotego środka. Raz za razem biorę do ręki rewolwer, obracam magazynek i czuję zbliżający się koniec, jakikolwiek by on nie był. Ironia siedzi mi na ramieniu i śmieje się z moich wątpliwości, jednak nie dotarłem jeszcze do tego, która opcja była by lepsza – i dla kogo. Groteskowa myśl, jedno pytanie wciąż nie daje mi spokoju, a ja nie jestem w stanie znaleźć na nie właściwej odpowiedzi.

 Powinienem strzelić w głowę czy w brzuch?


Autor: Mikołaj Godziszewski

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje