Historia

Portrecista
Pokój obwieszony jest portretami. Setki twarzy patrzą, lecz nie widzą. Wysoki człowiek stoi przy sztaludze. Jego szaty z najdroższych materiałów raz po raz zamiatają podłogę. Mężczyzna porusza się jak w nieznanym tańcu. Pędzel mknie po płótnie, sprawiając, że nowy obraz nabiera kształtu. Oczy portretowanego nabierają blasku, głębi, wręcz ożywają. Po chwili jasnoniebieskie tęczówki wpatrują się tępo w swojego stwórcę, który z uśmiechem na twarzy stawia ostatnią kreskę, ostatni detal malowanego oblicza. Unosi wzrok znad sztalugi i patrzy na swojego klienta. Ten siedzi nieruchomo na pokrytej skórą sofie ze wzrokiem utkwionym gdzieś ponad ramieniem malarza. Na jego twarzy maluje się smutek i dziwna mieszanina powątpiewania i nadziei.
Mężczyzna jest chory. Widać to od razu. Oczy są zapadnięte i pozbawione wyrazu. Usta spierzchnięte. Dłonie zaciśnięte na poręczach sofy drżą lekko. Dżuma. W ostatnich latach choroba ta stała się nieodłącznym towarzyszem człowieka. Zawsze czai się w kącie chaty, spokojna i majestatyczna jak sama śmierć. Czasami wychodzi z ukrycia, czasami nie. Jak łowca szuka ofiary, tak i ona czeka, by wyssać życie z człowieka.
- Skończone - odzywa się portrecista, wyrywając mężczyznę z otępienia. Ten wstaje i bardzo powoli, powłócząc nogami, zbliża się do sztalugi. Zerka na płótno i próbuje się uśmiechnąć, lecz jego wargi wykrzywiają się jedynie w upiornej namiastce uśmiechu. Zaczyna kaszleć, zasłaniając twarz białą chusteczką. Na białej tkaninie pojawiają się plamki krwi.
Portrecista stoi z boku z twarzą pozbawioną wyrazu. Nie okazuje obrzydzenia, gdy ślina zmieszana z krwią plami drogocenne płytki jego pracowni. Widywał już gorsze rzeczy. Widuje je na co dzień. To jego praca.
Chory dziękuje mu i odchodzi chwiejnym krokiem. Na stoliku przed drzwiami zostawia mieszek z zapłatą. Portrecista nawet go nie podnosi. Wyjmuje tyle co namalowany portret i wiesza go na ścianie, wśród setek innych podobnych jemu. Odchodzi kilka kroków by napatrzeć się na swoją galerię.
- Piękne - Szepcze sam do siebie po czym opuszcza pracownię.
***
Wioska Jerrysville była malutką plamką na mapie wiktoriańskiej Anglii. Tak małą, że nikomu z większych miast nie chciałoby się nawet przez nią przejechać w obawie przed błotem i brudem. Bo i tak w istocie było: wioska składała się rynku otoczonego domami miejscowej klasy wyższej i górującego nad nimi ratuszem ze spróchniałych desek pamiętających pewnie sukcesy Ryszarda III. Nieliczni mieszkańcy znali się na tyle dobrze, że gdy do malutkiego kościoła zawitał Christopher Smith, wszystkich zdjęła autentyczna groza.
Otóż pan Smith, miejscowy kowal, był od czasu pewnego chory. Na dżumę, jeśli być dokładnym. Grabarz już wczoraj grób mu wykopał i trumienkę zbił z sosnowych desek, wcale ładną zresztą, a tu nagle ów Smith wchodzi do kościoła i siada w pierwszym rzędzie. Zdrowy, w pełni sił, z mocnymi ramionami oplecionymi siatką mięśni wypracowanych przy podkuwaniu koni. Uśmiecha się do miejscowych i pogrąża się w modlitwie, nie przestając uśmiechać. Dlatego też wioska zamarła w przerażeniu. Bo o ile dżuma niczym nadzwyczajnym nie była, w końcu zaprosiła do siebie już tylu mieszkańców, to widok cudownie uleczonego kowala był zaiste niezwykły. I to w jak krótkim czasie! Zaledwie noc minęła odkąd Smitha widziano chorego na łożu śmierci, a już następnego poranka ten sam Smith spaceruje po mieście w pełni sił. I poczęły szeptać przekupki na mikroskopijnym targu, jakoby diabeł sam jął maczać swe obmierzłe paluchy w sprawach miasteczka. Chłopi unikali kowala woląc, by ich konie obeszły się bez kopyt, niźli miałby je ten czarci druh podkuwać.
Tymczasem Christopher Smith nie przejmował się wcale tym, że na jego widok zamykają się z trzaskiem okiennice i dłonie zaciskają w pięści. Wrócił do swojego domu i tam przez czas niejaki żył nie wychylając nosa.
Pewnego razu z miasteczka zniknął burmistrz. Nie było w tym nic nadzwyczajnego, w końcu każdy znał zamiłowanie do wody ognistej pana burmistrza, toteż przez dwa dni nikt nie zwrócił uwagi na jego nieobecność. A potem zguba się znalazła, tylko w stanie dziwnego delirium. Majaczył coś pan burmistrz o diabłach i pędzlach, a że jedno z drugim wspólnego zbyt wiele nie ma, toteż położono go do łóżka i czekano, aż przetrzeźwieje. Ale trzeźwość nie nadchodziła. Mężczyzna nie odzyskał przytomności ani następnego dnia, ani nazajutrz. Dopiero wtedy zawołano znachora, coby pana burmistrza zbadał. Ten zbadał, popatrzył w oczy, postukał w kolano i parę innych mądrych rzeczy wykonał, po czym rozłożył bezradnie ręce i wziąwszy zapłatę odszedł.
Burmistrz ocknął się dopiero trzeciego dnia. I zaraz potem zmarł, toteż wielu rzeczy opowiedzieć nie zdołał. Jedno co wybełkotał, to ,,diabeł trzyma pędzel, pójdźcie do..." i w tak ciekawym momencie szanowny pan burmistrz wyzionął ducha.
Nie był to bynajmniej koniec dziwnych zaginięć i jeszcze dziwniejszych powrotów mieszkańców Jerrysville. W rok od śmierci burmistrza zaginęło i zmarło w trzy dni później siedmiu mieszkańców, w tym lokalny grabarz. Nowy przybył aż z sąsiedniej wioski i nie znał się ni w ząb na swojej robocie. Trumny były krzywe, doły za płytkie i nagrobki nieczytelne. Narastał niepokój i ogólne niezadowolenie, toteż w poczet tragicznie zmarłych dołączył wnet sam grabarz, partacząc pewną robotę w taki sposób, że rodzina zmarłego wsadziła go do trumny razem z nieboszczykiem i tak zapakowanego cisnęła do wykopanej uprzednio dziury. Ponoć cała wioska przyłączyła się do zakopywania grobu. Ale oprócz tych nielicznych chwili radości mieszkańcy bali się. Nikt nie wiedział, co się wyprawia w tak małym zadupiu jak Jerrysville. Nikt, z wyjątkiem pana Christophera Smitha.
Księżyc oświetlał porośniętą krzewami ścieżkę prowadzącą do okazałego dworu. Wóz z zaprzęgniętymi dwoma końmi stał ukryty w krzakach nieopodal. Mężczyzna z trudem wyjął długi, podłóżny pakunek z wozu i uginając się pod jego ciężarem powlókł się w stronę dworu. Rzucał nerwowe spojrzenia na boki, ale podświadomie wiedział, że nikt nie ośmieliłby się tutaj zawędrować po zmroku. Gdy dotarł do pięknie rzeźbionych drzwi te same się rozwarły. Jego oczom ukazały się dwuskrzydłowe schody. Spojrzał na swój pakunek i westchnął ciężko.
Baron spojrzał na niego gdy tylko ten przekroczył próg jego komnaty. Jego wzrok zatrzymał się na długim pakunku i ponownie spoczął na przybyszu.
- Dobrze się spisałeś.
Przybysz drgnął zaskoczony. Drugi raz w życiu usłyszał głos barona. Spojrzał na jego oświetloną płomieniem świecy twarz. Zadrżał. Oblicze barona pokryte było zmarszczkami i licznymi zadrapaniami. Oczy przypominały dwa tunele, w których ktoś zgasił światło. Garbił się, a jego ramiona prawie dotykały ziemi. Charczał przy każdym oddechu, światło odbijało się od jego łysej czaszki.
- Czy to oznacza, że spłaciłem już dług? - zapytał Christopher Smith z nadzieją w głosie - czy teraz mogę już odejść?
Baron nie odpowiedział. Pokuśtykał do ściany i zdjął z niej jeden obraz. Przypatrzył się mu i westchnął.
- Kiedy jesteśmy w piekle, tylko diabeł może nam pomóc. Czyż nie, Christopherze?
Przybysz nie odpowiedział. Śledził z bijącym sercem obraz w dłoniach barona.
- Ceną za życie jest życie, mój przyjacielu - ciągnął tamten obracając w dłoniach obraz - wszyscy płacimy po równo. Ty już zapłaciłeś, przyjacielu.
Christopher odetchnął z ulgą. otarł dłonią spocone czoło i obracając się na pięcie opuścił pokój.
***
Pokój obwieszony jest portretami. Setki twarzy patrzą, lecz nie widzą. Wysoki człowiek stoi przy sztaludze. Jego szaty z najdroższych materiałów raz po raz zamiatają podłogę. Pomarszczone ręce trzymają kurczowo portret. Patrzy na niego raz jeszcze po czym ciska go w buchające płomienie kominka. Patrzy beznamiętnie, jak ogień trawi jego dzieło. Ten portret się zużył, myśli portrecista. Już nie będzie mi potrzebny. Wykonałem zbyt wiele dzieł w tym miejscu. Brakuje mi już modeli. Muszę się przenieść. Który to już raz? Ach, nawet nie liczę. Pierwsze 50 lat w nowym miejscu jest najgorsze.
Patrzy na leżące na podłodze ciało przyniesione tu przez sługę. Bierze pędzel i zaczyna malować ostatni portret w tej zatęchłej wiosce. W miarę malowania oczy portrecisty nabierają blasku. Skóra wygładza się a zmarszczki znikają. Och taaak. Diabeł i pędzel...
***
Christopher Smith pada tuż za drzwiami dworu. Czuje, jak jego ciało płonie. Chwilę potem wiatr rozwiewa tylko gorący wciąż popiół. Gdy portret Christophera Smitha dogorywa w kominku barona, miasteczko Jerrysville może wreszcie odetchnął z ulgą. Przynajmniej ono...
Jeśli się spodobało, zapraszam na fanpage'a! Zapoznaj się z pozostałymi historiami mojego pióra i zostaw lajka :)
https://www.facebook.com/banan07002
Komentarze