Historia
Gdy kolor żółty przybiera barwę krwi. Część III: Epilog
Część pierwsza: http://straszne-historie.pl/story/10455-Gdy-kolor-zolty-przybiera-barwe-krwi-Czesc-I-Historia-serbskiego-snajpera
Część druga: http://straszne-historie.pl/story/10464-Gdy-kolor-zolty-przybiera-barwe-krwi-Czesc-II
Nigdy nie zapomnę słów tej kołysanki. W pewnym, straszliwym momencie, postanowiłem zakończyć ten absurd jedynym znanym mi sposobem. Przemocą. Wycelowałem w mężczyznę stojącego na brzegu. Był starszy, niewysoki, w dodatku brakowało mu części głowy. Musiał chyba oberwać z shotguna tamtej nocy, ponad rok temu. Pociągnąłem za spust.
Dostał prosto w klatkę piersiową, w okolice serca. Upadł, martwy, nie wydawał dźwięków. Kobieta przestała śpiewać, zatrzymała się i spojrzała na mnie, zaszokowana. Jej usta były otwarte bardzo szeroko. Zaczęła wydawać z siebie dziwny odgłos. Nie był to krzyk. Tylko taki, niski, bardzo niski, ciągły dźwięk. Nacisnąłem spust po raz kolejny. I kolejny.
Za każdym razem, gdy trafiałem któregoś z nich, dźwięk wydawany przez kobietę był wyższy i głośniejszy. W pewnym momencie, tylko trójka jeszcze stała. Ona, jej dziecko i jakiś facet na lewo od niej. Wydawała z siebie odgłosy zadźganej osoby. Coś takiego na zawsze pozostaje w głowie. Jeżeli kiedykolwiek słyszałeś, jakie dźwięki wydaje umierająca osoba, zawsze potem je rozpoznasz. Wycelowałem. Padł kolejny strzał. Mężczyzna po lewej upadł.
Zostaliśmy tylko ja i ona. I jej dziecko. Jej jazgot był nie do wytrzymania. Wwiercał się przez uszy do mózgu i, tak jakby, szarpał moją i tak już silnie skołataną duszę. Jednak nijak nie mogłem zmusić się, by do niej strzelić. Nie wiem o co chodziło. Być może to poczucie winy, które wciąż w sobie miałem, które pozostanie we mnie do końca życia.
Flara zgasła.
Radio. Gdzie do cholery był Valdo? Żadnej odpowiedzi. Przynajmniej krzyk się skończył. Lecz po chwili zdałem sobie sprawę, że cisza była chyba jeszcze gorsza.
Stałem w lodowatych ciemnościach, starając się przebić wzrokiem mrok przede mną. Usłyszałem zbliżające się kroki. Kurwa, odpalam ostatnią flarę.
Wycelowałem pistolet w niebo, wymamrotałem pospiesznie modlitwę i wystrzeliłem. Światło flary ujawniło mym oczom najstraszliwszy horror, jaki dane mi było widzieć.
Dziecko, które rok temu omyłkowo zastrzeliłem stało przed moim oknem. Upadłem do tyłu, śmiertelnie przerażony. Krew wypływała z jego oka, ale nie wyglądało na to, że sprawiało to mu ból. Po prostu stało przed moim oknem, uśmiechając się. Podczas, gdy próbowałem pozbierać się z nagłego ataku paniki, dostrzegłem flarę opadającą za dzieckiem. Musiała wpaść głęboko w śnieg, ponieważ natychmiast zgasła. Ciemność okryła wszystko i nie byłem pewien, czy czułem się bezpieczniej.
Poderwany nagłym impulsem, jakimś pierwotnym odruchem, chwyciłem kałacha w ręce i otworzyłem ogień. Już pierwsze strzały na tyle oświetliły przestrzeń przede mną, iż dostrzegłem, że martwe dziecko zniknęło sprzed mojego okna. Mimo wszystko, nie przestawałem naciskać spustu do czasu, aż skończył się magazynek. Miałem nadzieję, że moje kule trafiły nieumarły cel.
Stałem przed szybą oddychając ciężko i starając się nasłuchiwać. Nie było słychać nic. Cisza. Wystrzeliłem wszystkie flary. Brak oświetlenia. Postanowiłem poczekać do wschodu słońca, żeby ogarnąć otoczenie. Może w tym czasie ten chuj, Valdo, raczy się pokazać.
Następne dwie godziny, były najdłuższymi w moim życiu. Byłem skrajnie przerażony, starałem się wyłapać jakikolwiek dźwięk. Nie słyszałem nic. Cokolwiek to było, czymkolwiek oni byli, już zniknęli. Ewentualnie zabiłem ich. Po raz kolejny.
Ciemność nocy, zaczęła powoli ustępować szarudze poranka. Słońce powoli wstępowało na nieboskłon. Wyszedłem na zewnątrz, aby przyjrzeć się wszystkiemu. Szukałem ciał nieumarłych, do których strzelałem kilka godzin wcześniej. Nie znalazłem nic.
Wyczerpany, zarówno psychicznie, jak i fizycznie, upadłem na kolana. Próbowałem wmówić sobie, że po prostu się upiłem, że to był tylko sen, halucynacje z przemęczenia.
Było to jednak niesamowicie trudne, ponieważ... ponieważ na śniegu były odciśnięte ślady stóp. Nawet te przed moim oknem.
Miałem już zamiar opuścić wioskę i jak najszybciej dostać się do swoich, gdy dojrzałem czerwone plamy na śniegu. Zaraz za składzikiem na narzędzia. Podszedłem bliżej. Krew. Poczułem ulgę przemieszaną ze strachem. Ulgę, ponieważ wiedziałem, że nie zwariowałem, naprawdę ktoś nawiedził mnie wczoraj w nocy. Strach, cóż, z tego samego powodu. Idąc w stronę składziku, spostrzegłem ślady, każące stwierdzić, że coś było tam zaciągnięte, lub jakby ktoś został postrzelony i poczołgał się w tamtą stronę. Spojrzałem za budę i.. pękło mi serce.
Valdo.
Kurwa.
Zastrzeliłem kumpla.
Próbowałem wszystkich sposobów reanimacji. Nie muszę chyba dodawać, że żaden nie działał. Nie żył od długiego czasu. Dostał przynajmniej sześć kulek.
Byłem zły na siebie, wściekły na niego. Jak mógł przyjść pod dom, bez ostrzeżenia, nie odpowiadając przez radio? Próbowałem to sobie wytłumaczyć, zdjąć z siebie poczucie winy, jednak ostatecznie i tak przyjąłem je na siebie. Valdo był martwy z mojego powodu.
Nie rozumiałem jednak jednej rzeczy. Nie miał przy sobie radia. Wyjąłem swoje z kieszeni i powiedziałem "Halo?" aby sprawdzić, czy usłyszę je może gdzieś niedaleko. Być może mój martwy przyjaciel upuścił je, gdy został przeze mnie postrzelony. Cisza. Zmieniłem częstotliwość.
"Halo, szefie?" głos wydobywający się z walkie-talkie był jak kubeł zimnej wody i przywrócił mi normalne rozumowanie.
"Hallo, kto tam? Kto tam, kurwa??" wydarłem się.
"Sasha, szefie. Z twojego oddziału."
"Co ty kurwa robisz z radiem przy sobie? Dlaczego Valdo wczoraj go nie wziął?" krzyknąłem gniewnie.
"Przepraszam szefie, miałem je przy sobie całą noc, na mnie wypadła tura."
"Jak to kurwa, całą noc? Koło północy rozmawiałem z Valdo, kazałem mu przyjść."
"Przykro mi szefie. Ani razu nie wyjąłem go z kieszeni. Valdo był zmęczony i poszedł wcześnie spać, dlatego ja miałem wartę."
"Jeżeli bierzesz mnie pod chuj, to przysięga, że się kur..."
"Szefie, za dużo Jacka wczoraj wypiłeś, czy co?" przerwał mi.
"Valdo nie żyje." powiedziałem spokojnie.
"CO??" Sasha ryknął.
"Nie żyje. Zastrzeliłem go. Słyszałem jak ktoś kręci się w koło budynku i wystrzeliłem. Nie ostrzegł mnie.
"Boże... już jesteśmy w drodze. Trzymaj się!"
Wyczerpany, złamany, wściekły i smutny upadłem na kolana, przy zimnych zwłokach przyjaciela. Przystawiłem radio do piersi i zacząłem płakać.
Wtem usłyszałem dźwięk wydobywający się z walkie-talkie. Znów zacząłem przestawiać częstotliwość. Ciągły dźwięk. Nieprzerwanie.
Po chwili zamienił się w pogwizdywanie.
Autor: inaaace
Źródło: reddit.com
Tłumaczenie: SeventhSeal
Komentarze