Historia
DŁUGA PRZERWA.
Kiedy pierwszy szwendacz wpadł do szkoły wraz z taflą szkła drzwi wejściowych, trwała właśnie przerwa między lekcjami.
Stałem przy oknie i znudzonym wzrokiem obserwowałem uczniów ganiających po korytarzu, kiedy to się zaczęło.
Nigdy nie lubiłem dyżurów na przerwach, chociaż tak naprawdę, gdyby ktoś zapytał, nie potrafiłbym wytłumaczyć dlaczego.
Po prostu nie lubiłem i już.
Tego dnia zgodziłem się na zastępstwo, o które poprosiła mnie Janet. Nie ukrywam, że liczyłem na jej wdzięczność, a przynajmniej życzliwsze zainteresowanie moją osobą, bo od miesiąca ukradkiem spoglądałem na jej krągłe biodra i nic na razie nie wskazywało na to, żebym zbliżył się do nich bardziej niż na odległość zdawkowego "Dzień dobry".
A zbliżyć się chciałem bardzo.
Swoją drogą od czasu, odkąd Janet pojawiła się w naszej szkole, zastanawiałem się jak to możliwe, żeby nauczycielka chemii wyglądała tak zjawiskowo jak ona. Do tej pory kojarzyły mi się one raczej z panną Person, która w zeszłym roku miała szczęście, jak się okazuje, udać się na zasłużony, wieczny spoczynek.
W końcu, lepiej chyba umrzeć we śnie, w swoim domu, niż zostać rozszarpanym przez sąsiada z tej samej ulicy.
Zanim ucichł brzęk tłuczonego szkła i zdumiony krzyk dzieciaków, zaskoczonych nagłym wtargnięciem napastnika, kątem oka zauważyłem, że to nie był dobry dzień dla woźnego Stevensa.
Rosły, ponad stukilogramowy Murzyn, który jako pierwszy zdecydował się zaglądnąć do naszego gimnazjum tego dnia, nie miał najmniejszych problemów z rozprawieniem się z 65-cio letnim inwalidą, któremu do emerytury zostało dokładnie dwa miesiące, a który miał nieszczęście, właśnie w tym momencie kierować się w kierunku wschodniego skrzydła z mopem i czerwonym wiaderkiem w ręce.
Jak sądzę, miał tam do wykonania jakąś ważną robotę, w stylu "utrzymajmy-tą-posadzkę-w-należytej-czystości-bo-za-to-nam płacą"
Wszystko trwało pewnie ok. minuty ale ja oglądałem to jakby na filmie w zwolnionym tempie.
Przynajmniej, w tym pierwszym momencie...
Pamiętam czerwone wiaderko, powoli toczące się w moim kierunku, dzieciaki w popłochu rozbiegające się na wszystkie strony, no i oczywiście wnętrzności biednego Stevensa (który kiedyś opowiadał mi jakie to uczucie, kiedy siedzisz w wietnamskiej dżungli, a wokół ciebie roi się od skośnookich skurczybyków, którzy tylko marzą o tym, żeby zrobić z ciebie potrawkę na obiad ) rozrzucone po dużej części korytarza.
A także jego samego, machającego rozpaczliwie rękami, kiedy łysa czaszka czarnego wielkoluda znikała raz za razem w jego brzuchu.
Potem akcja nabrała gwałtownego przyspieszenia.
W rozbitych drzwiach wejściowych pojawiło się nagle, nie wiedzieć skąd, kilkanaście postaci. Kobiety i mężczyźni, wszyscy raczej w średnim wieku, chociaż zauważyłem wśród nich drobną blondynkę wyglądającą na, co najwyżej 20 lat.
Zdaje się, że widziałem ją rano na parkingu przed szkołą kiedy to z entuzjazmem próbowała wcisnąć mi do ręki ulotkę Greenpeace. Chodziło chyba o ochronę wilków. Ulotkę wziąłem ale Bóg mi świadkiem, ratowanie wilków to nie było to, czym zamierzałem się przejmować tego wiosennego dnia.
Teraz na jej twarzy nie dostrzegłem już żadnych śladów porannego zaangażowania.
Inna sprawa, że duża jej część zniknęła, najprawdopodobniej na skutek kontaktu z czymś twardym i dużym i - zdaje się ostrym, a to co zostało, wykrzywione było w grymasie, który przywodził mi na myśl pysk wściekłego psa, a może nawet właśnie wilka, szarżującego z obnażonymi kłami na swoją zdobycz.
Dokładnie. Tak właśnie wyglądać mógłby jeden z tych wilków, które chciała ratować jeszcze trzy godziny temu...
To ona właśnie dopadła pierwszego dzieciaka.
Drobny blondynek w okularach, bodajże z pierwszej klasy, stał nieruchomo jak posąg, wytrzeszczonymi oczami patrząc na to, co robi z woźnym Stevensem pierwszy ze szwendaczy, a wokół niego, na świeżo wypolerowanej posadzce rosła plama moczu. Każdego innego dnia obsikane spodnie, spowodowałyby u małego pewnie niezłą traumę, a jego koledzy mieliby z niego używanie przez kilka następnych miesięcy ale tego dnia było to jego najmniejszym problemem.
Wolontariuszka Greenpeace dopadła go w mgnieniu oka i jeszcze szybciej wgryzła się w jego chudą szyję.
Zdecydowanie, plama moczu na spodniach chłopaka nie stanowiła tego dnia żadnego problemu. Patrząc, na to, co robi z jego szyją wściekle warcząca blondynka, nie sądziłem też żeby to się zmieniło w przyszłości.
W tym samym czasie korpulentna brunetka, zdaje się, że pracująca w pobliskim oddziale banku, rozprawiała się z dwiema dziewczynkami, które do tej pory rozpaczliwie tuliły się do siebie przy szafkach z przerażeniem obserwując to co działo się przy wejściu. Teraz, obie leżały już na posadzce, drgając konwulsyjnie we wciąż powiększającej się kałuży krwi, a kobieta niczym oszalałe zwierzę wgryzała się raz w jedną, raz w drugą, wyrywając potężne fragmenty ich drobnych ciał.
Na jej twarzy malowało się coś na kształt tępego zadowolenia. Wyglądało to tak...jakby...one jej... smakowały...
Reszta szwendaczy też nie próżnowała atakując z szaleńczym rykiem tych kilkanaścioro pozostałych jeszcze na korytarzu uczniów, którzy nie zdążyli uciec w momencie pierwszego ataku.
Różnica gabarytów, zwierzęca pasja, z którą zostały zaatakowane i stan przerażenia w jakim się znajdowały, sprawiający, że większość z nich stała po prostu jak skamieniała, zdecydowanie nie działały na korzyść dzieciaków.
Obserwowałem to wszystko, wciąż opierając się o parapet, chociaż w głowie ryczał do mnie jakiś głos, nakazujący ruszyć się i nie oglądając za siebie zwiewać gdzie nogi poniosą.
Jeszcze głośniej ryczeli szwendacze, a kakofonii chaosu dopełniał przeraźliwy pisk mordowanych dzieciaków.
Jednak ja wciąż stałem obserwując wydarzenia rozgrywające się na korytarzu.
Pamiętam, że ilekroć oglądałem filmy o zombie, zawsze zadawałem sobie pytanie "a co z dziećmi"? Na filmach pokazywano jak ginęli dorośli, młodzi czy starzy - bez znaczenia. Nigdy nie widziałem filmu (a widziałem ich na prawdę sporo), w którym ktoś zadałby sobie trud pokazania tego, co działo się w momencie wybuchu epidemii, dajmy na to w szkołach, przedszkolach, że o żłobkach nie wspomnę.
Patrząc na to, co robili z moimi uczniami szwendacze, uzmysłowiłem sobie, że chyba wiem jaka była tego przyczyna. Sądzę, że żadna wytwórnia filmowa nie pokusiłaby się o próbę pokazania tego na ekranie. Wątpię również, by znalazło się wielu chętnych, chcących to oglądać.
Zresztą w tym momencie, nie byłoby już i tak co pokazywać. W zasadzie wszystkie, z tych ok. dwudziestu dzieciaków, którym nie udało uciec w pierwszej chwili, stało się już łupem grupy, która wtargnęła do szkoły.
Ich zakrwawione i zmasakrowane szczątki walały się obecnie na korytarzu, stanowiąc makabryczny posiłek dla, przynajmniej dziesięciorga napastników. Od momentu ataku mogło minąć, co najwyżej kilka minut ale to wystarczyło, żeby jego pierwszą fazę móc uznać za zakończoną.
Jakimś cudem udało mi się oderwać od parapetu i stanąć chwiejnie ale w miarę prosto.
Wtedy dotarło do mnie kilka rzeczy.
Po pierwsze, na korytarzu było cicho. Tzn słyszałem mlaskanie, siorbanie i pomruki jakby... zadowolenia szwendaczy, którzy raczyli się tym co pozostało z ganiających jeszcze parę chwil temu po korytarzu, rozwrzeszczanych beztrosko dzieciaków, a w tle, gdzieś za moimi plecami, w drugiej części budynku (przeklęte wyjścia awaryjne), okrzyki przerażenia i nieludzkie wycie - ale poza tym, na korytarzu było cicho.
Po drugie, zorientowałem się, że w zasięgu mojego wzroku znajduje się niewielka tyko część tej grupy szwendaczy, która wdarła się do budynku.
Poczułem swój żołądek, który najwyraźniej miał ochotę wykonać jakąś karkołomną figurę w moim brzuchu i zorientowałem się, że z mojego ściśniętego przerażeniem gardła wydobywa się cichy świst.
Odwróciłem lekko głowę i kątem oka (podobno z medycznego punktu widzenia nie istnieje coś takiego jak "kąt oka"- w tej chwili mógłbym z tym twierdzeniem polemizować) dostrzegłem zarys trzech, może czterech sylwetek, które stojąc nieruchomo, zdawały się mnie czujnie obserwować. Ryzykując zerwanie napiętych jak postronki ścięgien na szyi, zmusiłem się do obrócenia głowy w tym kierunku i w tym momencie cichy świst zmienił się w gardłowy jęk, a mój żołądek wykonał już pełny obrót.
Stali tam we czwórkę.
Dwóch, na oko 40-sto latków, w roboczych drelichach, na których rozpoznałem logo firmy modernizującej kanalizację przy szkole, której furgonetka zablokowała mi dziś rano wjazd na parking, drobna szatynka w okularach, mniej więcej 150 cm wzrostu, w ubraniu wskazującym na to, że ostatnie 20 lat spędzała regularnie za biurkiem w jakiejś firmie brokerskiej i mężczyzna w sile wieku - dałbym mu 60-65 lat, w eleganckim tweedowym garniturze i śmiesznie przekrzywionym na prawie łysej czaszce kapelusiku, którego projektant z pewnością nie żył przynajmniej od dwóch dekad.
Stali jakieś trzy kroki ode mnie i z lekko przechylonymi głowami wpatrywali się w moją twarz z minami, które śmiało mógłbym określić jako zainteresowanie ale tylko wtedy gdybym nie widział ich pustych oczu, plam po krwi ściekającej im z ust, wyszczerzonych zębów i tego krwawego ochłapa na końcu smyczy, który jeszcze dziś rano był ulubionym terierem człowieka w tweedzie. Tak to oceniałem patrząc na kępki sierści oblepiającej sam ochłap ale również wykrzywione nieprzyjemnym grymasem usta mężczyzny.
I wtedy zdałem sobie sprawę z jeszcze jednej rzeczy.
Jedynym przedmiotem, którym mógłbym spróbować chociażby, bronić się przed nimi (próba ataku na nich jakoś nie zaprzątała mojej głowy w tej chwili), był dziennik klasy II, z którą lekcję miałem rozpocząć po tej właśnie przerwie, a który w tej chwili desperacko przyciskałem do unoszącej się w płytkich oddechach klatki piersiowej.
taaa...
- Nie ma to, tamto człowieku - pomyślałem - Nie mają z tobą szans...
Kiedy usłyszeli mój nerwowy, cichy chichot, drgnęli prawie jednocześnie i, jakby obudzeni z letargu, ruszyli w moją stronę.
Zacząłem chichotać jeszcze bardziej nerwowo i zdecydowanie głośniej.
Nigdy nie lubiłem dyżurów na przerwach ale teraz, gdyby znalazłby się ktoś, kogo by to zainteresowało (w zasięgu wzroku nie widziałem nikogo takiego), potrafiłbym to bez problemów uzasadnić.
Komentarze