Historia

Psychomachia

pariah777 2 6 lat temu 9 808 odsłon Czas czytania: ~20 minut

– Jest piękny... – szepnął student.

Oczy miał utkwione w drewnianej, piętrowej konstrukcji wznoszącej się na zalanej mrokiem polanie. Tuż za nią połyskiwał srebrny, nienaturalnie wielki księżyc w towarzystwie gwiazd, jakby chciał połknąć budynek. Uważny obserwator zauważyłby również przyczajoną sylwetkę za jednym z okien, ale poza tym obraz nic więcej nie przedstawiał. Cały jego urok tkwił w potyczce toczącej się między bladą księżycową poświatą a cieniami pełznącymi od strony łąki.

– Aż mam dreszcze – dopowiedział.

– Pamiętam, kiedy go malowałem – odparł siedzący w fotelu ślepiec. – Jedna z najciekawszych nocy w moim życiu.

Student spojrzał na nauczyciela łapczywym wzrokiem. Serce zabiło mu szybciej, zaczął odruchowo pocierać palce rąk z podniecenia.

– Chciałbym usłyszeć o nim coś więcej – rzekł, czując, jak to pragnienie pali go w trzewia.

– Ha! – wykrzyknął starzec. – Każdy by chciał. Takie opowieści piechotą nie chodzą.

– Błagam, o żaden więcej pytać nie będę – nalegał żałośnie młodzieniec.

Malarz wybuchnął śmiechem, który odbił się echem od każdego z jego dzieł, a w skromnie umeblowanym pokoju znajdowało się ich dość sporo. Pokrywały wszystkie cztery ściany, cechując się przy tym przeróżnymi wielkościami. W całości przypominały mozaikę, która osaczała każdego, kto wszedł do pomieszczenia. By uchwycić ich moc, trzeba było jednak przydzielić wyłącznie jednemu prawo głosu, koncentrując się wyłącznie na nim. Wtedy to płótno zaczynało nieskrępowanie przemawiać do odbiorcy, pokazując mu całe swoje piękno.

– Będziesz pytał o każdy po kolei – oświadczył nauczyciel.

– Nawet jeśli, czy coś w tym złego? – oburzył się uczeń.

– Nie pozwalasz mi zdechnąć – rzucił oschle jego mentor. – Za każdym razem, gdy myślę, że już czas na mnie i że to kostucha stoi u moich drzwi, zjawiasz się ty i męczysz, męczysz pytaniami!

Student, słysząc o śmierci, zadrżał, ale już po chwili się opanował.

– Nie ma mowy o umieraniu. Przynajmniej dopóki te obrazy nie zostaną przekazane we właściwe ręce – wygłosił stanowczo.

– Zgniją ze mną w grobie – odrzekł artysta z cynicznym uśmiechem na twarzy. – To był błąd, że cię tu w ogóle wpuściłem.

– Błąd czy nie, postanowione. Jeśli będzie trzeba, wykradnę.

– Gdybyś wiedział, o czym ty mówisz.

Po tym syknięciu przeciśniętym przez starcze, wybrakowane zęby, zapadła cisza. Młodzieniec stał, spięty i gotowy do działania – choć sam z pewnością nie miał pojęcia, jakiego – a jego nauczyciel tymczasem powoli łagodniał. Aż wreszcie zniknął mu z twarzy surowy wyraz. Gdy to się stało, rzekł spokojnie:

– Usiądź. Powiem ci wszystko.

Uczeń zdjął obraz ze ściany i usadowił się w fotelu naprzeciwko swego rozmówcy, trzymając dzieło na kolanach i zerkając to na nie, to na usta tego, który miał podjąć opowieść.

– Przyszedł do mnie mój stary znajomy, od tego się zaczęło. A że lubi on nachodzić mnie w porach raczej wieczornych, to musiał się trochę dobijać do drzwi. Gdy je otworzyłem...

Mężczyzna w płaszczu się ukłonił, po czym pozwolił sobie wejść do środka, nawet nie wycierając przedtem butów. Omiótł mieszkanie wzrokiem, wziął głęboki wdech, aż wreszcie rzekł:

– Andrew, biedaku, brakuje ci weny.

Tenże Andrew, kompletnie zaspany, wciąż wpatrywał się w przybysza nieufnie, nie mogąc pojąć, kim on jest.

– Sam to namalowałeś? – zapytał gość, spoglądając na niewielką kolekcję obrazów rozłożoną pod ścianą. – To badziewie!

Oszołomiony tym pokazem zuchwalstwa malarz wreszcie otrzeźwiał i zmrużył bojowo oczy. Zapytał:

– Kim pan jest?

Wtedy tajemniczy przybysz spojrzał wprost na Andrew, pozwalając, by ten zmierzył go wzrokiem.

– Samielu, to ty? – wydusił z siebie zdziwiony artysta po chwili namysłu.

– A któż inny chciałby ci składać wizytę! – odparł jego przyjaciel.

Wzięli się w objęcia, a następnie zasiedli do stołu przy butelce wódki.

– Za każdym razem wyglądasz inaczej – skonstatował gospodarz, napełniając kieliszki. – I za każdym razem mnie nabierasz.

– Zawsze zwracaj uwagę na moje oczy. Takich nikt nie ma – obwieścił z dumą Samiel, po czym łyknął trunek.

Szmaragdowe oczy o złotych obwódkach faktycznie wyglądały nietypowo. Aż Andrew miał sobie za złe, iż od razu ich nie zauważył.

– Co cię tu sprowadza? – zapytał.

Gość mlasnął, pokręcił głową. Coś przeszkadzało mu w wyjawieniu celu wizyty.

– Pij, a się dowiesz – odparł po chwili, gdy pytanie wisiało w powietrzu już odrobinkę za długo.

Pili razem, dopóki nie osuszyli flaszki. Wtedy Andrew, mocno wstawiony, podniósł się z zamiarem zdobycia kolejnej z lodówki, ale dłoń Samiela usadowiła go z powrotem.

– Ty wiesz – zaczął bełkotać przybysz, nie zważając na protesty chcącego wstać gospodarza – że jesteś moim oczkiem w głowie, przynajmniej w dziedzinie malarstwa, prawda?

– Schlebiasz mi – odbąknął pijany Andrew, pod wpływem komplementu zapominając o chęci zdobycia butelki.

– Mówię, jak jest. Ale musisz wiedzieć, że beze mnie sobie nie poradzisz. To ja zadbałem o twój debiut, a teraz już czas zabrać się za coś... właściwszego. Trzeba wykorzystać twoje umiejętności.

Andrew słuchał oniemiały, z rozdziawionymi ustami, koncentrując się na przyjemniejszych częściach wypowiedzi przyjaciela.

– Potrzebuję takich jak ty, rozumiesz? – kokietował dalej Samiel. – I dlatego właśnie teraz zajmiemy się pewnym projektem.

Podniecony malarz nadstawił ucha.

– Wykonasz pewien cykl obrazów. Pokażę ci, co masz uchwycić na płótnie i tyle. Nic więcej.

– Zaczynamy od teraz?

Samiel uśmiechnął się od ucha do ucha, jakby kamień spadł mu z serca.

– A pewnie, nawet od teraz! – odparł, zaskoczony niespodziewanym optymizmem.

– Co malować? – Gospodarz wstał i rozejrzał się po mieszkaniu. – Mów, a już się biorę do rzeczy.

– Spokojnie, spokojnie – ostudził jego zapał przyjaciel. – Przecież nie chcę, żebyś mi malował szafę albo cokolwiek stąd.

– Więc plener?

– Jeszcze jaki.

– Gdzie? W nocy? – dopytywał Andrew, pakując już swój sprzęt.

– Zobaczysz – mruknął gość z nutką dumy i tajemniczości w głosie.

Kilka minut później drzwi od mieszkania trzasnęły.

Mężczyźni zeszli po schodach i wyszli przed blok. Tam jednak zamiast osiedla rozciągała się przed nimi szeroka łąka. Zaskoczony Andrew spojrzał w tył i przestraszył się jeszcze bardziej – budynek, który jeszcze przed chwilą opuścili, wyparował. Jego miejsce zajęły puste, trawiaste połacie.

– Nie bój się – rzekł Samiel. – To tylko drobna sztuczka.

I ruszył naprzód, a malarz za nim, ściskając pod pachą przenośną sztalugę i rozglądając się wokół w poszukiwaniu czegokolwiek. Wędrowali prosto ku ogromnemu księżycowi, który wisiał nisko nad ziemią i niemal dotykał linii horyzontu. Ta wędrówka zdawała się ciągnąć w nieskończoność, lecz gdy dotarli na miejsce, mieli wrażenie, że dopiero co opuścili mieszkanie.

Zatrzymali się przed drewnianą karczmą, stojącą jak gdyby nigdy nic pośród bezkresu traw.

– Namalujesz tę karczmę – zakomenderował Samiel. – Skup się na księżycu, niech będzie ostoją jasności, którą cienie z łąki pragną zagarnąć swoimi mackami.

Andrew słuchał tych i dalszych wskazówek w skupieniu, spoglądając na krajobraz i wyobrażając sobie, jak należy go uchwycić, albo raczej jak oczekuje tego jego towarzysz. Kiwał głową, mówił, że rozumie i że da radę, czym zresztą podwyższał wymagania względem siebie.

– Uchwyć tam coś więcej! Zawrzyj w tej prostocie głębię, rozumiesz?

– Oczywiście, oczywiście!

Malarz wreszcie rozstawił swoją sztalugę, zamontował płótno i wziął pędzel do ręki. Zmarszczył brwi, przyglądając się uważnie budynkowi. Wtedy dostrzegł w jednym z okien czyjąś sylwetkę. Przeszły go dreszcze, zadrżała mu dłoń. Natychmiast umieścił tajemniczą postać na obrazie, przyznając jej pierwszeństwo przed wszystkim innym. I choć była ona jedynie ciemną, grubą kreską, która zaraz miała zostać zatrzaśnięta w ramach budynku, biła od niej dziwaczna aura. Andrew postanowił, że za nic w świecie nie może stłamsić potencjału owej postaci i że będzie ona sercem obrazu.

– Arcydzieło, przeczuwam arcydzieło! – delektował się zaangażowaniem malarza Samiel, zacierając jednocześnie ręce.

Artysta przestał słuchać odkąd przeszedł do działania. Teraz liczyła się dla niego wyłącznie sztuka. Pracował ciałem, wytężając to wzrok, to dłonie, nie chcąc popełnić żadnego błędu, a umysłem trwał w transie, odcinając się zupełnie od części świata niezwiązanej z obrazem. Toteż nic dziwnego, że gdy rozległ się huk, Andrew malował dalej, nie pozwoliwszy się rozproszyć.

Samiel natomiast runął na ziemię. Przez chwilę nie potrafił się zorientować, co go pociągnęło w dół, lecz dotknąwszy swojej klatki piersiowej, wszystko zrozumiał i ból, rozdzierający mu świadomość na coraz mniejsze kawałeczki, przestał być zagadką. Ranny zacisnął zęby, podkurczył nogi, palcami zaczął rwać źdźbła trawy, ale to nie uśmierzało cierpienia. Wreszcie, zdesperowany, chwycił Andrew za nogę i wyrzęził:

– Trafił mnie, skurwysyn. I to czym...

Te słowa zawisły w powietrzu bez odpowiedzi, nie wzbudziwszy żadnej reakcji ze strony zaabsorbowanego malarza. Samiel zawarczał ze złości, wypluł kilka przekleństw, po czym postanowił się sam sobą zająć. Poszukał miejsca, skąd wyciekała w zatrważającym tempie krew, po czym zaczął je uciskać. Szybko jednak zrozumiał, że w ten sposób funduje sobie tylko dodatkowe chwile przepełnione mękami i że musi zrobić coś więcej albo od razu się poddać. Spróbował zatem wstać, lecz wymęczone bólem kończyny odmówiły mu posłuszeństwa. Sfrustrowany za sprawą niepowodzenia, wydał z siebie żałosny skowyt. Temu żałosnemu dźwiękowi, ni skąd ni zowąd, zawtórował okrzyk, dobiegający od strony karczmy:

– Biegnę, Chryste, już biegnę!

Zaraz potem do mężczyzn dobiegła kobieta, której szeroko otwarte i wybałuszone z powodu paniki oczy aż jarzyły się w ciemności.

– Co się stało? Ktoś ranny? – zapytała Andrew, nie mogąc dojrzeć leżącego pośród trawy Samiela.

Artysta nie zaprzątał sobie głowy rozmową, malował dalej.

– Tutaj – wyjęczał pokrzywdzony.

Nieznajoma od razu przyklękła tuż przy nim i przyjrzawszy się, stwierdziła tonem, jakby zaraz miała zemdleć:

– Tyle krwi, tyle krwi...

Samiel, chcąc ją ocucić, chwycił jej nadgarstek, po czym resztką sił zacisnął na nim palce.

– Ratuj mnie – rzekł ochryple.

– Ale, ale – próbowała sklecić zdanie kobieta – co ja mam panu, pan już chyba umiera...

Rannego od wybuchu gniewu powstrzymał tylko męski, stanowczy głos, mówiący:

– Odsuń się, ja go wezmę. Ty wracaj do środka.

I chwilę później czyjeś umięśnione ręce uniosły rannego, po czym zabrały go w kierunku wypełnionego przytulnym ciepłem wnętrza karczmy. Andrew tymczasem malował dalej.

Umieścili Samiela na wyłożonym szmatami stole, po czym ustawili się wokół niego. Każdy ze skonsternowaną miną i szeregiem gestów, świadczących o intensywnie zachodzącym procesie myślowym.

– Ale z niego cieknie – rzekł ogromny facet w fartuchu, drapiąc się po owłosionym karku.

– Przydałby się chirurg – zawyrokował pewien gładko ogolony blondyn w białej koszuli.

– A pan się na tym nie zna? – zapytała urocza dziewczyna z nutką podziwu w głosie.

– Co prawda kształciłem się dużo – odparł młodzieniec – ale nigdy w kierunku opatrywania ran.

– Pan na pewno musiał słyszeć, jak to się robi – nalegała.

– Ależ skąd – opierał się tamten. – W książkach, które czytałem, nic a nic o tym nie było.

– No i co z tego – wtrącił się mięśniak. – Jesteś mądralą, a bez operacji on i tak zejdzie.

– Dobrze już, dobrze – dał za wygraną inteligent. – Spróbuję, ale nic nie obiecuję.

Przerażony Samiel przysłuchiwał się tej rozmowie i nie miał pojęcia, czy tkwi w koszmarze, czy to naprawdę się dzieje. A gdy blondyn zaczął wydawać instrukcje swoim asystentom odnośnie przygotowania szczypców i ostrych noży, umierający już w ogóle pogubił się między jawą a snem. Wyszło mu to z pewnością na dobre, gdyż nie zauważył miny, z jaką erudyta stanął przy prowizorycznym stole operacyjnym, trzymając swoje narzędzia. Była ona mieszanką strachu, zagubienia i zniesmaczenia zadaniem, z którym oto młodzieńcowi przyszło się mierzyć.

– Zaczniemy od wyjęcia kuli – zwrócił się do swojego zespołu pseudochirurg, chcąc uzyskać od niego aprobatę dla swych działań.

– No to dalej, bo ten tu już chyba chce zmykać z tego świata – odparł dryblas.

Intelektualista wziął głęboki wdech, popatrzył na wykręconą z powodu bólu twarz Samiela i chwilę jeszcze postał, łudząc się, że pacjent umrze i tym samym cała ta szopka pozbawiona zostanie sensu i w efekcie tego zaniechana.

Gdy się wreszcie przemógł, zaczął grzebać w brzuchu nieszczęśnika, szukając utkwionego tam pocisku. Dziewczyna, obserwując ten barbarzyński zabieg, cała drżała, a żałosne jęki rannego wcale nie pomagały jej się uspokoić. Byczy facet natomiast sprawiał wrażenie nietkniętego przez całą tę sytuację. Oglądał wszystko z rozbawieniem.

– Jest! – zawołał nagle pseudochirurg, wyciągając triumfalnie kulę.

W tym samym momencie Samiel podniósł się do pozycji siedzącej i, ciężko sapiąc, ucisnął ranę. Zaskoczony zespół odskoczył w tył, pod ściany ciasnej izby, skąd obserwował dalsze poczynania tajemniczego przybysza. Ten powiódł po ich twarzach nienawistnym wzrokiem, po czym syknął:

– Kto posłał to cholerstwo w moje flaki?

Młodzieniec i dziewczyna nie odpowiedzieli, sparaliżowani lękiem. Tylko zarośnięty facet uchylił drzwi do innego pokoju i skinął w kierunku mieszczących się tam schodów.

– Ach tak? – rzucił Samiel.

Po czym zgramolił się ze stołu i pokazując zasklepioną ranę, ruszył na górę z jadowitym uśmiechem na ustach.

Napotkał tam zdyszaną gospodynię siedzącą pod ścianą. Podniósłszy wzrok na cudownie uzdrowionego mężczyznę, kobieta przeżegnała się i omal nie zemdlała za sprawą zmęczenia i zdziwienia.

– Gdzie ten zamachowiec? – warknął Samiel, rozglądając się gniewnie po korytarzu.

– Zamknął się i nie chce wyjść ani rozmawiać – wyjaśniła mu żona dryblasa. – Jak to się stało, że pan...?

Przybysz tylko machnął ręką, ucinając jej pytanie i zbliżył się do zatrzaśniętych drzwi. Przyłożył do nich ucho i zaczął nasłuchiwać.

– Modli się – wtrąciła gospodyni.

– Słyszę – odparł z odrazą Samiel i cofnął się.

Skrzyżował ręce na piersi oraz wlepił wzrok w podłogę, przybierając pozę naburmuszonego myśliciela. Podczas gdy on tak trwał, naradzając się z samym sobą, ciekawski zespół ratowniczy zdążył zgromadzić się za jego plecami, by obserwować dalszy obrót spraw.

– Kto w ogóle jest w tym pokoju? – zapytał się gapiów.

– Weteran wojenny – rzekła młoda dziewczyna, nie ukrywając podziwu dla żołnierza.

– Zwykły staruch z muszkietem – doprecyzował dryblas.

Samiel jeszcze chwilę coś obmyślał, aż wreszcie chwycił klamkę i otworzył drzwi. Pod jego naciskiem zamek tchórzliwie ustąpił, nie stawiając żadnego oporu.

– Długo zwlekałeś – powitał go siwiec, przerywając swoje modły.

Wpierw klęczał on na podłodze, lecz szybko się poderwał i stanął, dumnie wypinając swoją pierś. Muszkiet tymczasem leżał nienabity pod łóżkiem.

– Musiałem nastawić się psychicznie – odburknął przybysz, spoglądając prosto w oczy weteranowi.

– Wyobrażam sobie, jak źle musisz się przy mnie czuć. Choć z pewnością gorzej znosisz swoją bezradność – rzekł staruszek, triumfując spokojem.

Samiel zacisnął pięści, słysząc to. Miał ochotę rozłupać czaszkę rozmówcy.

– Twoja pycha i zuchwałość cię zgubi – warknął.

Pokój wypełnił się pobłażliwym śmiechem żołnierza. Gdy ucichł, siwowłosy podszedł do okna i spoglądając w mrok, zaczął snuć swoją opowieść:

– Wyobraź sobie, że z nas dwóch to ty wykazujesz się tymi słabościami. Ja zostałem wybrany! We śnie...

Dym wespół z pyłem spowiły pole bitwy, okrywając poległych trumnami z kurzu. Skądś dobiegały jeszcze krzyki, skądinąd rozkazy. Dowódcy nawoływali cudownie ocalałych do walki, a rannych do ostatniej, heroicznej szarży na tkwiące gdzieś oddziały niedobitków.

Amadeusz sam nie wiedział, czy jest jeszcze żywy, czy już martwy i tylko pozostaje mu znaleźć przejście wiodące do zaświatów. Otumaniony krwawym starciem, snuł się po pobojowisku, kurczowo ściskając swój muszkiet. Potykał się o kończyny zarówno zmarłych, jak i rannych, którzy, dostrzegłszy go, prosili o szybką śmierć. On jednak szedł bezlitośnie dalej, nie zatrzymując się. Mijał podobnych do siebie, zagubionych, którzy mierzyli w niego, pokrzykując. Nie bał się ani ich, ani ich gróźb bez pokrycia – skądś miał pewność, że jest bezpieczny, ale wyłącznie pod warunkiem, że i on ograniczy swoją rolę do obserwowania.

Kroczył jako świadek i bezstronny sędzia tej masakry. Dreszczem współczucia, a nie grozy, przeszywały go nieliczne wystrzały, które wciąż od czasu do czasu wstrząsały pobojowiskiem. Przerażenie nadeszło, dopiero gdy wiatr przedarł kurtynę kurzu, odsłaniając przesiąknięty krwią krajobraz. Wszystkie dusze zdążyły do tego czasu ulecieć z ciał, przez co na rozległym polu panował tragiczny bezruch. Nieliczni, którzy jeszcze niedawno wciąż krążyli nieopodal, albo uciekli, albo poszerzyli grono ofiar.

Amadeuszowi wyśliznął się muszkiet z rąk. Staruszek chciał go podnieść, lecz schyliwszy się, niewidzialna siła go powaliła, wlewając mu do umysłu najczarniejszą rozpacz. Wybuchnął płaczem. Odór krwi wdzierający się w nozdrza dusił go, a widok tysięcy martwych ciał wypalał weteranowi oczy.

– Czemu, czemu? – zaczął szeptać, łkając bezradnie.

W odpowiedzi rozległ się szyderczy chichot, który wkłuł się w serce żołnierza. Amadeusz, rozwścieczony tym jawnym bezczeszczeniem miejsca najgłębszej zadumy, poderwał się i zaczął się rozglądać wokół, chcąc uciszyć kpiarza. Nie mógł go jednak nigdzie zobaczyć. Zdesperowany zaczął więc krzyczeć ku niebiosom, a te nagle przemówiły:

– Wstań i walcz!

Toteż siwiec się obudził, cały zlany potem. Rozejrzał się po pokoju, wciąż słysząc śmiech, a nie potrafiwszy zlokalizować jego źródła, wyjrzał przez okno. Na zewnątrz panowała nieprzenikniona ciemność, zakrywająca cały świat. Starzec się przeraził, stwierdziwszy, iż to ona rechocze z tysięcy poległych. Chwycił więc swój muszkiet, nabił go i przeżegnawszy się, wymierzył lufę prosto w mrok. Szepnął jeszcze:

– Boże, pobłogosław tę kulę, bo to jedyna kula, którą człowiek wystrzelił w imię sprawiedliwości.

– A teraz ty, szyderco, przyłazisz mi wprost do pokoju – zakończył z pogardą dla Samiela.

– Nie masz pojęcia, w co się wplątałeś – odparł tamten, łypiąc na boki, jakby obawiając się czegoś.

– Nie, nie, nie. – Rozciął dłonią powietrze Amadeusz, akcentując błędność stwierdzenia intruza. – Ja się niczego nie obawiam, bo to ty wpakowałeś się tam, gdzie nie powinieneś. I nie przestraszysz mnie.

Samiel zagryzł wargi. Chcąc wreszcie zakończyć tę farsę, odwrócił się do czteroosobowej grupki gawiedzi i powiedział:

– Ten człowiek próbował dokonać zabójstwa, to szaleniec! Jest niebezpieczny i należy...

– Sklej jadaczkę! – zawołał dryblas, występując z gromadki i wkraczając do pokoju. – Jeśli on ma rację...

– Co znaczy, jeśli on ma... – przerwał mu zszokowany przybysz, lecz nim skończył, sięgnęła go pięść gospodarza.

Zwalił się na podłogę, ledwie przytomny. Wszystko w jego umyśle zawirowało, a ściany karczmy na moment się rozstąpiły, ukazując skrawek nieba. Wtedy to Samiel poczuł się dotkliwie obserwowany i to też wrażenie nieco go ocuciło. Natychmiast stanął na nogi, po czym, chwiejąc się, pogroził palcem napastnikowi i otworzył usta, chcąc coś powiedzieć.

– Mnie się nie przerywa – oznajmił mięśniak, chwytając poturbowanego za nadgarstek, sugerując mu tym samym, żeby z taką zaczepną gestykulacją również dał sobie spokój.

– Niech on po prostu stąd wyjdzie, tak będzie najlepiej – zaproponowała przerażona całym zajściem gospodyni. – Nie potrzebujemy kłopotów.

– Chętnie pana odprowadzę – rzekła zalotnie najmłodsza, wyraźnie zapatrzona w Samiela.

– Wyrzucacie rannego, a bandytę chcecie trzymać pod swoim dachem? – sfrustrował się poszkodowany.

Cała niedorzeczność tej sytuacji przechodziła jego najśmielsze wyobrażenia. Nigdy nie sądził, że kilku wieśniaków będzie mu dyktować upokarzające warunki. Toteż zaczął się nawet trząść ze złości.

Wyszarpnął swoją dłoń dryblasowi i rzekł:

– Będziesz żałował tego, po czyjej stronie się opowiedziałeś.

A następnie odwrócił się w stronę drzwi i ruszył naprzód. Inteligent, dziewczyna oraz gospodyni się rozstąpili, przepuszczając gościa. Ten, mijając ich, poświęcił kilka ułamków sekundy na przyjrzenie się twarzom tych ludzi. Uczony zdawał się nie wierzyć własnym oczom, bo był cały blady. Żona zarośniętego miała się podobnie. Wydawała się przerażona i w każdej chwili zdolna do omdlenia. Tylko najmłodsza uśmiechała się z niewiadomych przyczyn. Samiel docenił jej entuzjazm, chwytając ją za rękę i prowadząc za nim, na zewnątrz.

– Skończyłeś, Andrew? – zapytał, dołączywszy wraz z nową towarzyszką do malarza.

Artysta nie odpowiedział. Przypatrywał się wciąż tej samej kresce – postaci – stanowiącej póki co jedyny element dzieła.

– Do diabła! – Złapał się za głowę jego przyjaciel. – Jak sobie chcesz, to sobie tutaj paćkaj tymi farbami w nieskończoność, ale już beze mnie! Mam dość tego miejsca. Wrócisz sobie sam, znasz zresztą drogę. Obraz odbiorę jakoś przy okazji.

To rzekłszy, odszedł razem z dziewczyną.

Nikt nie wie, ile czasu upłynęło, nim Andrew złożył sztalugę, spakował pędzle i z obrazem pod pachą ruszył ku domowi, usatysfakcjonowany swym dziełem. Szedł przed siebie, pośród kompletnych ciemności, z którymi podczas swojej pracy zaznajomił się na tyle wyśmienicie, by móc w nich czynić wszystko, co czyni się przy świetle. I choć bez tej umiejętności nie byłoby mowy o wiernym odwzorowaniu karczmy, to wkrótce potem malarz ją przeklął. Za sprawą zderzenia z drzwiami własnego mieszkania.

Nie spostrzegł, kiedy z łąki przeszedł z powrotem na klatkę schodową, w efekcie czego się nie zatrzymał i nie zapobiegł wypadkowi. Wpierw pomyślał, że jest noc, ale słyszał gwar uliczny dobiegający zza okna. Skonsternowany i zaniepokojony, poszukał po omacku klamki, po czym wszedł do siebie. Tam wymacał włącznik światła na ścianie. Pstryknął. A ciemność się nie rozpierzchła.

Odnalazł swój ulubiony fotel i się w nim usadowił, odkładając tobołki obok niego. Powtarzał sobie, że należy zachować spokój, że wkrótce się wszystko wyjaśni. Czekał na Samiela. Znów nikt nie wie, ile czasu upłynęło, nim ten go odwiedził. W pewnym momencie po prostu rozległo się pukanie.

– Proszę – zawołał Andrew łamiącym się z powodu długiego nieużytkowania głosem.

Gość wszedł i zawołał:

– A tu zawsze tak samo wygląda!

Dopiero po chwili się zorientował, że coś jest nie tak. Przykląkł przed Andrew, a następnie przyjrzał mu się uważnie. Wreszcie zawyrokował:

– Za długo tam siedziałeś.

– Wylecz mnie z tego – odparł malarz, zrywając się w tym momencie, by desperacko chwycić przybysza.

Samiel jednak zwinnie odskoczył, przez co artysta swą ofensywę zakończył wijąc się bezradnie na podłodze.

– Co ja mam teraz zrobić!? Nie mam rodziny, nie mam nikogo ani nawet niczego!

Przerażony gość uciszał go tak, jak ucisza się płaczące dziecko. Gdy odniósł w tym sukces, powiedział spokojnie:

– Wymyślimy coś, będzie dobrze...

W tym momencie chwycił obraz i przyjrzał mu się nad wyraz uważnie.

– Niech mnie diabli, ty to potrafisz tym pędzlem...

– Co mi po tym, skoro...

– Cicho, błagam. Kontempluję sztukę.

I tak stał, koncentrując wzrok na jednej linii kryjącej się w oknie karczmy, wokół której światło księżycowe przepychało się z ciemnością. Przez moment poczuł się nawet, jakby powrócił na tamto miejsce. Jakby spoglądał właśnie na celującego Amadeusza. Albo jakby oczami Andrew widział siebie, kłócącego się z gawiedzią. Te ożywione wspomnienia nieco go rozdrażniły, dlatego też odwrócił się od obrazu i skonstatował:

– Nie chcę go. Jest wyśmienity, ale nie dla mnie. Niech tutaj zostanie.

Zdjął czyjeś zdjęcie ze ściany i na zwolnionym miejscu zawiesił dzieło.

– A co mi po nim? – jęknął malarz.

Samiel wzruszył ramionami, po czym usiadł naprzeciwko ślepca i oświadczył nieco strapiony:

– To nie dzieje się pierwszy raz. Czasem trzeba zapłacić cenę, rozumiesz... Niektórym ciemność się wlała do uszu. – Tutaj zanucił fragment IX Symfonii Beethovena. – No, ale nie bój się. Nie zostawię cię.

Złapał Andrew za ramię, pomógł mu się podnieść, a gdy stali naprzeciwko siebie, mierząc się – jeden pustymi, wypaczonymi oczami, drugi pełnymi szacunku – oświadczył:

– Od dziś będziesz żył tylko tym, co kochasz. Zresztą mam jeszcze mnóstwo rzeczy, które chciałbym utrwalić na płótnie. Wyobraź sobie nieskończoność wizji z nieskończonym potencjałem, który ujmiesz, jak zechcesz. Dam ci to.

– Przecież nic nie widzę – załkał bezradnie malarz.

– Tam, gdzie ci to wszystko skomponuję, będziesz widział. Bo nie jesteś ślepy. Nauczyłeś się po prostu wyśmienicie obserwować. Dostrzegać więcej. Zacznijmy od zaraz.

Chwycił Andrew za rękę i pociągnął go ku drzwiom.

– Dlaczego pan zamilkł? – zapytał student.

– Bo to już koniec tej opowieści – odparł malarz. – Tam dalej zaczyna się nowa.

Młodzieniec w tym momencie rozdziawił usta, zrozumiawszy, co oznaczają te wszystkie obrazy zawieszone na ścianach. Poczuł się okropnie mały w stosunku do tej rzeszy nadnaturalnych krajobrazów oraz scen uwiecznionych na płótnie. Bał się przyjrzeć czemukolwiek, bo już wiedział, że sekrety kryjące się za uśmiechniętą nagą kobietą, pozującą przy leżącym koniu, to za wiele jak na jego umysł. Te plamy przesiąknięte były czymś, czego nawet Samiel się brzydził, skoro wszystko tu zostawił.

Toteż uczeń drżącymi rękoma odwiesił karczmę i poprzysiągł sobie, że nigdy więcej jej nie tknie. Ani niczego innego z tego pokoju. A tym bardziej nie pokaże nikomu.

– Uwierzyłbyś, że on żadnego nie wziął? – odezwał się Andrew. – Zawsze coś w nich było nie tak.

– Teraz wydają mi się takie... lepkie – wyznał student.

– I dlatego są przeznaczone, by zgnić u boku ślepca. Tutaj są niegroźne.

Zapadła chwila ciszy. Artysta milczał, chcąc dać gościowi chwilę na oswojenie się z całą sytuacją. Ten właśnie tego potrzebował, gdyż przez jego umysł przewalała się lawina myśli, pytań oraz wątpliwości. Chciał coś powiedzieć, już nawet otwierał usta, nabrawszy powietrza, ale szybko je zamknął. W końcu jednak zebrał całą swoją odwagę i wznowił konwersację, mówiąc:

– Skąd pan wie, co się działo w karczmie?

Andrew od razu się uśmiechnął. Wzruszył ramionami.

– Może nie wiem i zmyśliłem całą tę historię. A może malując tę karczmę, zespoiłem się z nią na tyle, by być świadkiem tego wszystkiego.

Student, nie mogąc się oprzeć, jeszcze raz utkwił wzrok w drewnianej konstrukcji przedstawionej na płótnie.

– Ona nadal tam stoi?

– Tak myślę.

– A co z tymi ludźmi? – dopytywał ciekawski.

– Amadeusz ruszył w ciemność wraz ze swoim muszkietem, wierząc, że Bóg go zaprowadzi z powrotem do światła. Tamten uczony się na to nie odważył. Na siedzenie w karczmie też nie. Zabił się po prostu.

– A gospodarze?

– Nadal tam są. Żyją razem i niczego im nie brakuje. Tak mi się przynajmniej wydaje.

– Pan naprawdę jest tymi obrazami – wysnuł wniosek uczeń.

Andrew nachylił się w jego stronę, po czym szepnął:

– Kto wie, może wciąż cię obserwuję oczami tej dziewczyny, na którą sam patrzyłeś.

Student się wzdrygnął, przepełniony niepokojem. Od razu zerknął ku wspomnianej. Jej zastygłe oczy nie wydawały się inne niż wcześniej. Nie ruszały się, nie śledziły go.

– No, ale wydaje mi się – zaczął malarz, poprawiając się w fotelu – że na ciebie już czas. Odpocznij. Potem przyjdź albo i nie, jak wolisz.

Młodzieniec kiwnął głową, będąc przekonanym, że ten gest nie ujdzie uwadze jego nauczyciela. Gdy się żegnał, w jego głosie pobrzmiewała pewna ulga. Schodami nie zszedł, lecz zbiegł, a wypadłszy przed blok, całą piersią zaczerpnął świeżego powietrza. I na wszelki wypadek się przeżegnał.

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Jeśli opowiadanie się podobało, zapraszam na mój profil autorski: Szymon Sentkowski :)
Odpowiedz
Wspaniałe, super opowieść.
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje