Historia
Cena
Wysiadł z samochodu i przetarł kark chusteczką.
To był gorący sierpień. Ludzie w miasteczku mówili, ze takich upałów nie pamiętali od 1898. Nathan Rockwood który dwadzieścia lat wcześniej kończył szkołę medyczną w Newport nie mógł potwierdzić tego osobiście.
Mógł natomiast to, ze lato 1918 roku było najbardziej upalnym w jego życiu.
Wykręcił chusteczkę, patrząc jak kilka kropli spada na suchą ziemię i momentalnie paruje.
Koszula lepiła mu się do pleców. Dzieki Bogu nie zapomniał o kapeluszu- który choć trochę ratował go od palącego słońca. Z siedzenia pasażera zabrał lekarską torbę. Ojciec dał mu ją w przeddzień wyjazdu do Newport. Stary dobry Alan Rockwood..Świeć Panie nad jego duszą- pomyślał.
Zamknął drzwi forda i ruszył w stronę farmy.
Z daleka widział robotników, pracujących przy budowie nowej stodoły. Zresztą w miasteczku mówili mu , ze Ronald McKelly wyłożył sporo grosza na remont swojego gospodarstwa. Co ciekawe zrobił to na kredyt- który uzyskał bez problemu. Wystarczyło, ze urzędnicy z banku zobaczyli jego pole. Znali się co prawda na procentach i pieniądzach- a nie na roli. Niemniej potrafili z grubsza obliczyć przebitkę cen, jaką uzyska McKelly po zbiorach. Tegoroczna susza pozbawiła wielu farmerów plonów- Ronald był jedynym, który wyszedł z tego obronną ręką. Co prawda, dzięki Bogu, sporadycznie zaczynało padać- ale dla wielu upraw było to i tak za późno. Kukurydza rządziła się swoimi prawami- jak mawiało się w miasteczku. Ci bardziej zawistni spluwali na ziemię, patrząc w stronę farmy McKelly'ego. Jak łatwo przypuszczać z tym większa zajadłością, im bardziej ucierpieli na suszy.
Kiedy Rockwood na własne oczy zobaczył szkielet nowego budynku pokiwał głową z uznaniem. Jeden z robotników zbijających deski (o ile go wzrok nie mylił- najstarszy chłopak Johnsonów) zobaczył go i pomachał. Uśmiechnął się do niego i dotknął ronda kapelusza. Pamiętał tego chłopaka. W zeszłym roku składał mu nogę, którą złamał po upadku z konia. McKelly dobrze dobrał pracowników. W miarę jak podchodził bliżej rozpoznał coraz więcej twarzy. Paru tez odwróciło wzrok w jego stronę i pozdrowiło ruchem ręki.
Przez chwilę przyglądał się budowie, potem odwrócił i ruszył w stronę domu.
Sam budynek był niewielki- choć piętrowy. Drewniany, na podmurówce z dużych rzecznych kamieni. Z tego co pamiętał dom zbudował jeszcze dziadek Ronalda. Zarówno jego syn jak i wnuk dbali o to, żeby utrzymać domostwo w należytym stanie. Jego świętej pamięci ojciec, Alan Rockwood, zawsze wyrażał się o nich z najwyższym szacunkiem. Ci zresztą nie pozostawali mu dłużni. Kiedy przeniósł się na łono Abrahama to właśnie ich poprosił o pomoc w niesieniu trumny. Lata później, kiedy Ronald pochował swojego ojca Rockwood tez zrewanżował mu się pomocą.
Zbliżając się do podestu zobaczył Wendy, która patrzyła na niego z okna na piętrze. Zdjął kapelusz i skinął jej głową. Co dziwne nie odpowiedziała na powitanie. Po prostu odwróciła się i odeszła. Nathan skrzywił się lekko.
Drzwi wejściowe otworzyly się w momencie, kiedy stawiał stopę na schodach.
Ronald McKelly wyszedł, niosąc w rękach skrzynkę piwa. Na sam widok butelek Nathan przełknął ślinę.
Stanął w progu i przez moment patrzył na Rockwooda. Potem szeroko się uśmiechnął i postawił skrzynkę na ziemie.
- No proszę, akurat ciebie się tu nie spodziewałem!- wyciągnął rękę i ruszył w jego stronę. Sekundę później jego dłoń utonęła w uścisku przypominającym chwyt imadła.
McKelly'owie zawsze należeli do tych 'dużych'. Sam Ronald natomiast był chyba największy z nich wszystkich. Liczył grubo ponad sześć stóp wzrostu. W dodatku był szeroki w barach, a lata pracy na farmie tylko dodały mu sił. Muskularne ramiona, oplecione siatką żył zdawały się rozsadzać rękawy koszuli. Od pracy na słońcu skórę miał spaloną i spękaną. Przez to wyglądał jakby wyciosano go z drewna. Miał szeroką, mocną żuchwę i orli nos. Włosów kiedyś brązowych obecnie wypłowiałych od słońca nie przyprószyła jeszcze siwizna. I oczy. Te słynne, jasnobłękitne oczy McKellych które świdrowały człowieka do samej duszy.
Wychowali się razem, ale zawsze wyglądali na swoje przeciwieństwa.
Rockwood był niski, blady. W dodatku chorowity. Nie było zaskoczeniem, że przerwie rodzinna tradycje i sprzeda farmę. Tak zresztą zrobił- wkrótce po śmierci ojca. Był jedynym spadkobiercą- matka odeszła od nich kiedy był jeszcze dzieckiem.
McKelly natomiast został na ziemi, która należała do jego rodziny od trzech pokoleń. To również nikogo nie zdziwiło.
- Kopę lat przyjacielu, chodź do cienia- wskazał werandę- Zaniosę im tylko piwo. W taki skwar można zapomnieć, ze nie ma jeszcze południa. - podniósł skrzynkę i ruszył w stronę robotników.
Musiał przyznać mu racje. Na samą myśl o pracy w takim słońcu robiło mu się gorąco.
Rockwood wszedł na werandę i usiadł na krześle przy niewielkim stoliku.W cieniu było znacznie chłodniej. Odetchnął z ulgą. Zdjął słomkowy kapelusz i wachlował się nim przez moment.
Ronald wrócił chwilę później z pustą skrzynką. Zostawił ją przy drzwiach i usiadł na drugim krześle. To aż zaskrzypiało pod jego ciężarem. Wyciągnął na stolik fajkę i tytoń.
- Ostatni dzień spokoju przed zbiorami- westchnął.
Spojrzeli na pole kukurydzy. Powietrze falowało nad nim rozgrzane upałem
- Jutro wstajemy już o czwartej Nat. To będą najlepsze zbiory w historii farmy. Bóg mi świadkiem. Umówiłem już ciężarówki, traktor i pomocników.
Pokiwał głową z uznaniem.
- Wezmą pewnie niedrogo co? Chyba i tak dużo roboty nie mają przez tą cholerną suszę?
Ronald przytaknął, nabijając fajkę tytoniem.
- Myślałem, żeby kupić parę butelek piwa, ale chyba zbyt nagrzałoby się w samochodzie prawda?
- Chyba 'ugotowało''- stęknął, wycierając dłonią czoło- Długo jechałeś?
-Niecałe pół godziny. Musze oszczędzać Forda. Miałem problem z osią. Poza tym wiesz jak jest stary Sherman. Mówi, że naprawił i jest jak nówka ale...
-...ale ja bym mu nie ufał- dokończył McKelly ze śmiechem.
Tak. Mechanik w miasteczku cieszył się wątpliwą renomą. Ale nie brał drogo i nawet trzymał się terminów. Tym niemniej rozmowę na jego temat od lat niezmiennie kończono słowami 'ale ja bym mu nie ufał'. Z tego co zauważył Nathan nie był to wyłącznie ich zwyczaj.
- To w takim razie ja zaproponuje piwo, w dodatku chłodne- prosto z piwniczki?
- Grzechem byłoby odmówić.
Ronald wszedł do domu. Wrócił za moment, niosąc cztery piwa. W momencie pokryły się rosą. McKelly wyjął z kieszeni składany nóż i otworzył dwie butelki.
- Do szklanek zabrakło mi trzeciej ręki. Zdrowie przyjacielu!
Stuknęli się szyjkami i każdy pociągnął po sporym łyku. Nathan aż westchnął i szybko wypił kolejny.
- Ambroza w ten upał.
McKelly zarechotał i upił jeszcze trochę. Zawsze miał koszmarnie szybkie tempo. Zważywszy na jego rozmiary nie powinno to nikogo dziwić. Przez dłuższą chwilę żaden nic nie mówił. Butelki przyjemnie chłodziły dłonie, a każdy łyk spływał chłodną falą do żołądka.
- Co w miasteczku ? Dawno mnie tam nie było- Ronald przerwał w końcu chwile milczenia.
- Między innymi dlatego przyjechałem. Miałem być wcześniej, ale obiło mi się o uszy, że jesteś urobiony po łokcie. Nie chciałem ci przeszkadzać.
McKelly kiwnał głową ze zrozumieniem. Spojrzał na nową szopę, potem zawiesił wzrok gdzieś nad zagonami kukurydzy.
- W Barrow zasadniczo nic się nie zmieniło- kontynuował Rockwood- Susza dała się we znaki wszystkim farmerom. Sporo z nich koi nerwy w barze. Mówią, że po ostatnich deszczach niewiele się poprawiło. Sporo plonów uschło na amen. Najgorzej z Reidem.
- Alexem?- uniósł pytająco brwi
- Nie, tym starym, kulawym. Bennym czy Berniem. Nie mam pamięci do imion. Albo do Reidów Za dużo ich.
- Zaczął pić?
Nathan usmiechnął się smutno.
- Pić to on zawsze pił. Po prostu kiedy zaczęła się susza zaczął pić jeszcze więcej. Z tego co mówił mój ojciec miał kiepski kawałek ziemi. A kiedy zaczęły się upały wszystko jeszcze się pogorszyło. Wiesz jak to jest. Tak czy siak Reida ostatni raz widzieli w miasteczku tydzień temu. W końcu postanowili sprawdzić, czy stary dalej żyje. Znaleźli go w domu, w bujanym fotelu. W jednej dłoni ściskał biblię, a w drugiej trzydziestkęósemkę. Musiało minął dobre kilka dni od śmierci. Ciało wyglądało naprawdę paskudnie.
- Mój Boze..- westchnął cicho Ronald.
- Palnął sobie w usta. Chyba wypił wcześniej butelkę whisky- pusta leżała na podłodze. W kuchni znaleźliśmy też jego psa. Tego wyliniałego kundla, który wszędzie się z nim włóczył. Na granicy śmierci z pragnienia. I głodu rzecz jasna.
- Czy on go...- urwał patrzac na Rockwooda.
Przez moment nie rozumiał. Potem potrząsnał głową i uśmiechnął się smutno.
- Nie nie. To mimo wszystko był dobry pies. Chyba prędzej zdechłby z głodu niż dobrał się do swojego pana.
Kiwnął głową. McKelly natomiast podniósł butelkę.
- Niech mu ziemia lekką będzie.
Przez dłuższą chwilę milczeli. Czasami, kiedy zrywał się lekki powiew wiatru, liście kukurydzy szeleściły cicho. To był kojący dźwięk. Swego czasu dość często odwiedzał McKellya i do późnego wieczora siedzieli na werandzie. Pamiętał doskonale te letnie, bezchmurne noce. Kiedy księżycwstawał nad kukurydzą,a wszędzie grały cykady. Wendy, żona Ronalda, przynosiła im ciasto na werandę. W takie wieczory Rockwood zaczynał żałować, ze sprzedał gospodarstwo ojca. Potem jednak uświadamiał sobie, ze lepiej zostać dobrym doktorem, niż kiepskim farmerem. To sprowadzało go na ziemię. Tym bardziej, że jego praktyka była całkiem intratnym zajęciem. Szczególnie, że w Barrow był jedynym lekarzem.
- Susza go wykończyła. Reida znaczy się. Nie bezpośrednio. Myślę, że coś w nim pękło kiedy uświadomił sobie, ze jest bankrutem. Zresztą teraz i tak bank zajmie jego farmę.
- Nie wiesz jak to jest. Nie masz nawet pojęcia- skrzywił się McKelly- Nie miałeś swojego pola. Sprzedałeś ziemie ojca, nie posmakowałeś farmerskiego życia. Nie wiesz, jakie to uczucie, kiedy dajesz ziemi krew, pot i łzy- a potem ona oddaje ci plony.
Pokiwał głową. Ronald miał rację. Pamiętał tylko kilka zbiorów- z wczesnej młodości. Potem, w Newport- niechętnie o tym rozmawiał. Trochę wstydził się swojego wiejskiego pochodzenia.
- Właśnie o plonach chciałem z tobą porozmawiać.- powiedział w końcu Rockwood.
Spojrzał Ronaldowi prosto w oczy. Twarz przyjaciela pozostała nieruchoma. Nie drgnął na niej ani jeden muskuł. Mimo to McKelly pierwszy opuścił wzrok. Przeciągnął się w fotelu i kilkoma łykami dokończył piwo. Sięgnął po drugą butelkę, ale nie otworzył jej- tylko ścisnął w dłoni. Nathan miał wrażenie, że przez krótką chwilę widział, jak ręka jego przyjaciela trzęsie się nerwowo.
- Plony... Czyżbyś chciał jednak zająć się uprawą kukurydzy Nat?
Rockwood pokręcił głową.
- Jestem chyba za stary, żeby uczyć się wszystkiego od zera. Pamiętaj, że ojciec stosunkowo szybko odesłał mnie z Barrow.
-...i dlatego ty jesteś lekarzem, a ja farmerem.
- Myślę, że po tegorocznych zbiorach finansowo wyjdziesz znacznie lepiej- uśmiechnął się.
McKelly znów utkwił wzrok w kukurydzy. Potem znów wyjął z kieszeni nóż i otworzył piwo.
Nie schował go jednak, tylko położył na stole. Nathan przez moment przyglądał się ostrzu. Potem uniósł butelkę.
- To za pomyślne zbiory.
McKelly nic nie powiedział, ale też podniósł piwo.
- Rozumiem, że nie wpadłeś po prostu odwiedzić starego przyjaciela?
Rockwood zagryzł wargi i milczał.
- Tak. W miasteczku pewnie szlag wszystkich trafia, ze tylko ten kutas McKelly ma w tym roku dobre plony czyż nie? Siedzą w tej zadymionej spelunie a moja farma jest dla nich jak wrzód na dupie. Plony i plony cholera jasna. Czasem są duże, czasem nie- i trzeba się z tym pogodzić.
Rockwood dalej się w niego wpatrywał. Odezwał się dopiero po kilku chwilach.
- Widziałem twoją kukurydzę Ronaldzie- schylił się po torbe i połozył ją na stole. Rozpiął zatrzask- Nawet zabrałem kolbę, kiedy tu jechałem. I jedną z sąsiedniej plantacji, milę dalej.
Wyciągnął dwie kolby z torby i przez moment obracał w rękach.
Jedna była zdecydowanie większa od drugiej. Prawie o połowę. Do tego ziarna były wielkie i błyszczące. Kolory też zdecydowanie bardziej żywe. Nathan wcześniej już stwierdził, że gdyby zobaczył je na zdjęciu uznałby to za fotomontaż.
- Nigdy nie widziałem takiej kukurydzy Ronaldzie. Nigdy- powiedział i położył kolby na stole.
- Bo to inna odmiana- powiedział McKelly z politowaniem- Nie znasz się na tym, nie będę ci tłumaczył. Inne ziarno niż u Ackermana.
- Wiesz, dostawca z Barrow powiedział co innego.
Słowa zawisły w powietrzu. Było cicho. Gdzieś w tle słychać było stukanie młotków oraz okrzyki robotników stawiających stodołę. W końcu McKelly westchnął głośno i odłożył butelkę na stół.
- Tłukłeś się do mnie kawał drogi żeby pytać o kukurydzę?
Nie patrzył na Nathana. Utkwił oczy gdzieś daleko.
- Nie. Jak słusznie zauważyłeś nie znam się na kukurydzy- zaczął - natomiast chciałbym zobaczyć twojego syna.
Ronald napiął całe ciało jakby chciał wstać z krzesła. Nie ruszył się jednak. Potem skrzywił usta.
- Dlatego zabrałeś Derringera? Wiesz, troche już żyję na tym świecie. Wiem jak wygląda broń w kieszeni kogoś, kto nie umie jej nosić.
Rockwood zagryzł wargę prawie do krwi. Mimowolnie spojrzał na składany nóż na stole.
- Myślę, ze zrobiłbyś tak samo na moim miejscu. Szczególnie, że mam wyjątkowo złe przeczucia- wycedził przez ścisnięte gardło.
McKelly nic nie odpowiedział. Sięgnął po fajkę i wyciągnął z kieszeni zapałki.
Kiedy to robił robotnicy zeszli z rusztowania i zaczęli pakować narzędzia. Jeden z nich krzyknął coś w ich stronę. Ronald pomachał im ręką.
-Uwiną się szybciej niż myślałem- powiedział pod nosem.
Rockwood dalej nic nie mówił. Klął tylko w duchu, że nie włożył pistoletu za pasek i nie zakrył koszulą. Szlag szlag szlag! Co jakiś czas mimowolnie spoglądał na nóż na stole.
W ciągu kwadransa robotnicy spakowali narzędzia i ruszyli w stronę miasteczka. Obydwaj długo odprowadzali ich wzrokiem- aż zniknęli razem ze skrętem drogi, prowadzącej przez pola.
Zostali sami.
Wzdrygnął się, kiedy Ronald sięgnął w jego stronę. Ale ten zabrał tylko butelkę po piwie i otworzył mu drugie.
Podziękował, ale postawił butelkę z powrotem na stole.
- Ronaldzie nadal chciałbym zobaczyć twojego syna.
McKelly nie zareagował. Jakby w ogóle nie usłyszał pytania. Odpalił od podeszwy zapałkę i przytknął do tytoniu w fajce. Przez moment cicho pykał rozpalając żar.
- Mój syn nie żyje. Zmarł dwa miesiące temu- powiedział w końcu- Myślałem, że mu się poprawiło, ale jednak przegrał z chorobą.
Zaciągnął się głęboko i nosem wypuścił dym.
Mimo upału na przedramionach Nathana pojawiła się gęsia skórka. Dobry Boże- powiedział bezgłośnie.
- Zajmowałeś się nim zaraz po porodzie, trzy miesiące temu. Sam stwierdziłeś, że był chorowity. Takżeś powiedział Nat, pamietasz?
W jego głosie było coś, co zmroziło Rockwoodowi krew.
Ostrożnie. Ostrożnie- pomyślał.
Kontynuował jednak.
- Nie pochowałeś go na miejskim cmentarzu Ronaldzie?
Pokręcił głową. Dalej nie patrzył mu w oczy. Spodziewał się innej reakcji. Prawde mówiąć nastawiony był na przekleństwa i rozkaz wyniesienia się do wszystkich diabłów. O dziwo McKelly był spokojny.
- Nie- westchnął- trumienkę zakopałem tutaj. Pod jesionem z drugiej strony domu. Tego, który rośnie pod oknem sypialni. Miejsca, w którym się urodził.
Wstał z krzesła, jednocześnie sięgając po nóż. Wziął go do ręki przyglądając się ostrzu. Potem McKelly minął go i podszedł do wiklinowego kosza stojącego na parapecie. Wyjął jabłko i odciął kawałek. Włożył do ust.
Usiadł z powrotem na krześle, dalej patrząc w kukurydzę. Milczał.
- Trumnę zakopałeś przy domu. Ale czy jest w niej twój syn Ronaldzie?- spytał w końcu Nat. Odwrócił głowę i spojrzał McKelly'emu prosto w oczy.
Ten zacisnął dłoń na jabłku z taką siłą, ze między palcami popłynął mu sok i miąższ.
Trafiłem- pomyślał Nathan. Przeraził się jednocześnie na tyle, że aż zaparło mu dech. Ale nie Ronalda. Ten co prawda mógł bez problemu skręcić mu kark, ale Rockwood w tym momencie bał się czegoś innego.
...bał się odpowiedzi na pytanie, które chciał dopiero zadać.
Przełknął ślinę. W ciągu kilku sekund zaschło mu w gardle. Przepłukał je łykiem piwa, ale to też nie pomogło.
- Też słyszałem tą legendę Ronaldzie. Usłyszałem ją od ojca. Jemu zaś powiedział ją pewien półindianin.
McKelly milczał. Sok ze zmiażdżonego jabłka kapał cicho na deski podłogi.
- Mówię to bo twój ojciec też jej słuchał. To było w tartaku Gordona Reid'a. Tam, gdzie pracowali za młodu, kiedy nie szły zbiory.
Ronald nic nie odpowiedział.
-Wiesz dobrze którą historię mam na myśli- dodał w końcu- O skalistym wzgórzu w lasach na....
- Rockwood zamknij się – szepnął McKelly- Zamknij się na Boga, bo nie ręczę za siebie.
Cisnął zgniecionym jabłkiem w stronę zagonów kukurydzy.
Nathan odruchowo pomyślał o pistolecie.
W oczach McKelly'ego dostrzegł coś dziwnego. Dopiero teraz. Chociaż wydawało mu się wcześniej, że widzi ów niezdrowy blask.. Jakby jego przyjaciela trawiła gorączka. Ten wziął w końcu fajkę ale zdążyła zgasnąć. Wyciągnął popiół i rozpalił ją na nowo.
- Tak słyszałem tą opowieść- zaczął w końcu- Od ojca. W to lato, kiedy spadł ze schodów i złamał nogę. Miałem dwanaście lat. Nie było wtedy takiego doktora jak ty. Pamiętasz zresztą. To było to lato, kiedy skakaliśmy do rzeki przy Willow Creek i mały Timmy się utopił.Wszystkie dzieciaki dostały kategoryczny zakaz kąpania się tam pamietasz? Ale wracając do mojego ojca. Lekarz który pracował wtedy w Barrow.. pożal się Boze.. to był prawdziwy konował- splunął z pogardą - Nastawiał mu nogę dwie cholerne godziny. Dwie godziny rozumiesz? Kiedy Norwoodowie przywieźli nas z powrotem na farmę twarz nadal miał poszarzałą z bólu. Razem z matką pomogliśmy mu wejść na górę i położyliśmy do łóżka. Szybko wybłagał, żebym przyniósł mu butelkę. Nie miałem serca odmówić. Znałeś go-prawie nie ruszał whisky. Wypił kilka łyków, potem znowu i jeszcze raz. Kiedy matka usypiała moją siostrę on zaczął mówić. Na początku gadał po prostu o Barrow, o pracy z twoim ojcem. Wtedy tez uprawa nie szła. Tak jak teraz. Przez chyba godzinę gadał wyłącznie o kukurydzy. Potem,w miarę jak ubywało whisky zaczął opowiadać o tym tartaku i tym indiańcu. Joe Czarne Pióro. Tak zdaje się mu było.
Nathan kiwnął głową. Ojciec opowiedział mu o tym dopiero na łożu śmierci trawiony przez gorączkę- plącząc wątki, zapominając kolejność zdarzeń. Co nieco jednak dało się zrozumieć. Kiedy jednak zaczął cytować słowa indianina jego oczy rozbłysły- a Rockwood przez moment myślał, ze ojciec nagle ozdrowiał. Zaraz jednak kiedy skończył mówić znów zamknął oczy. Potem zaczął od nowa bezsensowny bełkot chorego. Niemniej Nathan zapamiętał kilka zdań. Bardzo niepokojących zdań.
McKelly mówił dalej
-...i chyba nie był pół- a czystej krwi indianinem. Mój staruszek twierdził, że tylko opowiadał o białym ojcu. W końcu mieszańca prędzej by zaakcetpowali niż czystej krwi czerwonego. A pamiętaj, ze wtedy nikt ich nie lubił. Tak jest w sumie do dziś.
Ronald postukał fajką o balustradę wytrzepując popiół. Przez moment zastanawiał się, czy ją schować czy nabić ponownie. Ostatecznie po prostu odłożył na stół. Przez moment zawahał się- potem podniósł kolbę kukurydzy ze stołu. Zaczął obracać ją w rękach. Mówił dalej.
-...to był włóczęga, który krążył od miasta do miasta, chwytając różne fuchy żeby zarobić trochę grosza. Podobno pracował uczciwie i nie kradł. Załapał się w tarkatu na kilka tygodni- akurat wtedy kiedy nasi ojcowie. Chyba go polubili- tak przynajmniej zrozumiałem. Opowiedział im o tym cholernym wzgórzu kilka dni przed tym, zanim wyjechał. Tą dziwną, szaloną indiańską legendę. Podobno wcześniej to były ziemie innych plemion. Takich, które zniknęły na długo zanim przypłynęły tu pierwsze statki z europy. Takie określenia właśnie użył. Nie „przenieśli się” nie 'wymarli'. Ale 'zniknęli'. Oczywiście uznali, że to zwykłe bajeczki. Opowieści indiańskiego włóczęgi. Ale ten zarzekał się, że to miejsce istnieje. Tylko kilka plemion wiedziało o jego istnieniu. Wśród nich to, z którego pochodziła jego matka. Mówił mi, że postanowili na własne oczy przekonać się, czy Czarne Pióro miał racje. Ale finalnie do tego nie doszło. Ojciec przyznał się, ze zabrakło mu odwagi- a Alan Rockwood wyśmiał go wtedy i zwyzywał od tchórzy.
Na długie lata zapomniałem o historii ojca. Albo może o 'historii Joe'go Czarne Pióro”. Zwał jak zwał. Potem przyszła ta pieprzona susza,a moje plony zaczęły umierać. I wiesz co? Co kilka dni jeździliśmy z Wendy do Barrow, gdzie modliliśmy się w kościele o deszcz. To było kilka tygodni, które mogły zdecydować o tym, czy w ogóle odbędą się zbiory. Modliliśmy się żarliwie. Tym bardziej, ze mój pierworodny syn był ciężko chory, a nam kończyły się pieniądze. Od zbiorów w tym roku zależało nasze 'być albo nie być'. Myślisz Nat że nie wiem, ile jestem ci dłużny? Że te cholerne lekarstwa dostawaliśmy od ciebie w prezencie? O nie! Może i zostałem na farmie, ale swój honor mam, a ty dostaniesz wszystko co do centa. Zaraz po zbiorach.
Rockwood chciał coś powiedzieć, ale McKelly uciszył go ruchem dłoni.
- Modliliśmy się, ale z nieba nie spadła ani kropla deszczu. A my byliśmy spłukani. Tak bardzo spłukani, że rozważałem sprzedaż części ziemi. W dodatku dziecku wcale się nie poprawiało. Wiesz sam. Bywałeś wtedy u nas. Ciężkie zapalenie płuc. Leciał przez ręce. Był tak słaby, ze prawie nie płakał.
Zamilkł. Skrzywił się, jakby przełknął coś gorzkiego.
- Czemu nie wypowiadasz jego imienia Ronaldzie?- spytał cicho Nathan
McKelly grzmotnął wielką pięścią w stół. Jedna z butelek przewróciła się i spadła na podłogę. Ronald zerwał się na równe nogi i wziął kilka głębokich wdechów. Podszedł do balustrady, jakby chciał oprzeć na niej ręce. Ale nagle opuścił je odwrócił w stronę Rockwooda. W jego twarzy nie było wściekłości. Malowało się na niej coś innego, coś, czego Nathan nie potrafił nawet nazwać. McKelly odszedł od balustrady i ruszył w stronę drzwi. Kopniakiem strącił butelkę z werandy. Zniknął w domu.
Rockwood przypomniał sobie, ze jego przyjaciel przy drzwiach wejściowych trzymał dubeltówkę.
Mimo upału zrobiło mu się zimno.
McKelly wrócił jednak z butelkę whisky. Odkorkował ją i upił duży łyk. Usiadł na krześle. Potem wyciągnął ją w stronę Nathana. Chwilę wahał się, jednak też się napił. Paląca fala spłynęła do żołądka. Kaszlnął.
- Wiem o co chcesz spytać Rockwood. Za długo cie już znam. Gdyby nie te lata, kiedy ty wybrałeś książki, a ja kukurydzę powiedziałbym, że całe życie.
Wydawało mu się, że McKelly zmienił się odkąd zaczęli rozmowę- oklapł w sobie. Jakby uszła z niego ta cała pewność siebie, z którą mówił o farmie i zbiorach.
- Tak. Poszedłem tam- powiedział- Drogą, którą opisał mi ojciec. On nigdy tam nie był. Słyszał tylko gdzie należy iść. Czarne Pióro dokładnie mu to wytłumaczył. To miejsce jest prawdziwe Rockwood! Równie prawdziwe co ja, ty czy ta cała pieprzona farma- wykonał ręką gest w stronę stodoły i pól kukurydzy. Dzień drogi na północ. W miejscu, gdzie zaczynają się wzgórza porośnięte lasami. Widać je na horyzoncie, ale musiałbyś iść na drugą stronę domu. To kilka mil stąd. Nic tam nie ma, poza tym lasem i wzgórzami. Ziemia jest jałowa, nic nie chce tam rosnąć. Tam była kiedyś teren indiańców. Zanim wypędzili ich w cholerę. Poszedłem tam. Wziąłem strzelbę, chleb i bukłak z wodą. To dzikie odstępy. Nie dojedziesz samochodem, nawet konno byłoby cieżko. Zresztą nie prowadzi tam zadna droga. Wszedłem w gęstwinę i zacząłem szukać znaków, o których mówił Czarne Pióro. Przez dwie godziny myślałem, że nic z tego nie będzie, potem to ujrzałem. Nagle drzewa zaczynały wyglądać dziwnie. Jakby skarłowaciałe, częściowo uschnięte. Część rozszczepionych- jak po rażeniu piorunem. Przestałem słyszeć ptaki. Mój ojciec użył dokładnie tych słów. Ten indianiec powiedział, że cisza oznajmi że są u celu. I tak było Rockwood, niech mnie szlag jeśli kłamie! Wtedy zobaczyłem między drzewami niewielkie, skaliste wzgórze. Z poszarpaną skałą na samym szczycie. W kształcie, który przywodził na myśl tylko jedno....
- Pazur – Rockwood miał wyschnięte gardło. Słyszał to słowo kilka razy w bełkocie ojca. W ta noc kiedy zmarł.
- Oj tak. Wyglądało dokładnie jak szpon wyciągnięty ku niebu. Było na nim kilka malunków- ale zatartych przez słońce i czas. Myślę, ze zrobili je indianie dawno temu. Albo ktoś przed nimi. Z tych starych, zapomnianych wieków o których nie piszą w ksiażkach. To było dziwne wzgórze. Kamieniste. Tak jakby wielka wapienna bryła wyrwała się spod ziemi, pękając i krusząc się. Wszędzie spod trawy i ziemi sterczały ostre kawałki skał. Jak pokrzywione zęby jakiegoś potwora.
Pociągnął kolejny łyk i skrzywił się. Znowu wyciągnął flaszkę w stronę Rockwooda. Ten odmówił. Ronald wzruszył ramionami. Przez chwilę się zastanawiał- potem znów się napił. Dopiero wtedy odstawił whisky na stół.
- Wszedłem tam. Po czymś, co dawno temu mogło być ścieżką. Wiedziałem, że jestem u celu. Czułem to. Czułem w powietrzu. Czułem pod stopami. Coś jakby dudniło spod skał i ziemi. A może było to tylko moje serce? A uwierz mi waliło mocno ze strachu. Nie pamiętam, żebym kiedyś tak się bał. Na wzgórze wszedłem w kilka chwil, zostawiając za sobą las skarłowaciałych drzew. Znalazłem to o czym mówił mi ojciec. Na samym szczycie. Zaraz obok 'pazura'. Jame. Ciągnęło z niej chłodem i wilgocią. Jakby prowadziła naprawdę głęboko. Tyle mi wystarczyło. Tym bardziej, że słońce zaczynało chylić się ku zachodowi. Uciekłem stamtąd czym prędzej. Wróciłem do domu po zmierzchu potwornie zmęczony. Wendy spała w fotelu, przy kołysce. Widziałem po jej spuchniętej twarzy, że płakała. Podałem leki synowi, a ją zaniosłem do łóżka. Nie przebudziła się nawet. Przez chwilę patrzyłem na nią. Potem padłem obok w ubraniu i momentalnie zasnąłem. Kiedy rano otworzyłem oczy stwierdziłem, że skoro Bóg ma Ronalda McKelly'ego gdzieś to może trzeba zwrócić się o inną pomoc? Może modlitwy nie działają, bo pierwszy kościół wybudowali dopiero osadnicy, którzy przypłynęli tu statkami. A wcześniej były tu inne 'kościoły' i inni bogowie. Indianie są może dzicy, ale nie głupi. Mieli swoje miejsca, które były...inne. Potrafili dostrzec wiele rzeczy. A jeśli wierzyć ich podaniom- czasem zmuszali do pomocy pewne siły. Zaklinając je lub zwyczajnie przekupując. I tak sobie myślałem Rockwood- że skoro nasz Bóg, którego przywieźliśmy sobie ze starego kontynentu- nic nie zrobi- to trzeba poszukać sobie innych?
Pociągnął kolejny łyk. Rockwood zauważył, że poczerwieniał na twarzy, a język lekko zaczął mu się plątać. Upał i whisky zrobiły swoje.
- Byłem krok od utraty syna i ziemi. Gdyby susza dalej trwała nie byłoby zbiorów. Musiałbym sprzedać farmę za śmieszne pieniądze. Nie mogłem na to pozwolić. Dziecko i tak było chore, ciężko chore. Przecież wiesz. Gasł w oczach.
- Zrobiłeś to Ronaldzie...- powiedział cicho Nathan- Niech cie szlag.. zrobiłeś to- powtórzył, jakby nie dowierzając.
McKelly sięgnął znów po butelkę. Pociągnął duży łyk. Potem jeszcze jeden. I jeszcze. Skrzywił się, a do oczu napłynęły mu łzy.
- Przekonałem Wendy. Błaganiem i groźbami. W końcu uległa. Wiedziała, że dziecko pewnie i tak umrze. Była świadoma, że niewiele dzieli nas od głodowania. I wiesz o co spytała ? Zapytała czy wezmę grzech na siebie! Jakby gdziekolwiek istniał Bóg. Ale jego nie ma- przekonałem się o tym dobitnie w ostatnich trzech miesiącach. Może kiedyś był, ale dawno musiał nas opuścić.
Poszliśmy tam następnego dnia. Podróż z Wendy i dzieckiem zajęła dużo więcej niż przypuszczałem. Przez całą drogę piłem. Kiedy dotarliśmy na miejsce słońce zachodziło, a ja chwiałem się na nogach. I tak wszystko doskonale pamiętam. Te obrazy, dźwięki. Jakby wżarły się w mózg. W nocy to miejsce wyglądało bardziej przerażająco. Czuliśmy się jakby zza drzew obserwowały nas tysiące oczu. Miałem wrażenie, że coś przemyka w mroku między konarami. Modliłem się, żeby były to tylko pijackie majaki. Pamiętam, ze Wendy wbijała mi palce z całych sił. Siniaki zniknęły dopiero po tygodniu. Wspieliśmy się tam. Na wzgórze. Po ścieżce wijącej się jak wąż. A potem weszliśmy do jamy. Było ciasno, poruszaliśmy się gęsiego- ja z przodu, z lampą naftowa w jednej- a strzelbą w drugiej ręce. Stromo w dół. Nie wiem jak długo szliśmy. Znacznie dłużej niż przypuszczałem. W dół. Na sam dół. Do miejsca, gdzie tunel przeszedł w niewielką pieczarę.. Stanęliśmy obok siebie a ja dotknąłem twarzy synka. Przez całą drogę nie zapłakał ani razu. Trawiła go gorączka, co chwila rzucał się niespokojnie. Ale nie otworzył oczu Nathan. On i tak umierał. Jestem tego pewien! Tez to wiesz, sam powiedziałeś że był chorowity i ma niewielkie szanse! Powiedziałeś tak Rockwood! Czemu milczysz? Powiedziałes tak!
Nathan patrzył na niego bez słowa. Ronald znów sięgnął po butelkę.
- Jaskinia była niewielka, ale wysoka- zadarłem głowę do góry, ale nie mogłem zobaczyć stropu. Dookoła siebie mieliśmy wapienne nacieki. Kapała na nie woda. Kilka kropli wpadło mi za kołnierz, pamiętam.Wendy cicho płakała. Echo w jaskini zmieniło to w upiorny odgłos. W mroku oprócz nas było coś jeszcze. Coś mlaskało i dyszało cicho. Jak starzec chory na koklusz. Gdzieś tu. Blisko. Przede mną, na drugim końcu pieczary była niewielka wnęka, zasłonięta przez blade korzenie. Zwisały z góry, sięgając niemalże podłoża. Poplątane, ściśnięte. Musiały rozsadzić strop i opaść tu- w ciemność i chłód. Zdziwiłem się, że mogą sięgać tak głęboko. Drzewa dookoła wzgórza były przecież karłowate. A potem podniosłem lampę do góry żeby im się przyjrzeć.
To nie były korzenie Nat. Sterczące, powykrzywiane kształty ruszyły się gwałtownie, gdy padł na nie blask lampy. Wendy krzyknęła. Ja tez zacząłem krzyczeć. Las rąk. Przeraźliwie chudych. Wydłużonych. Nienaturalnie wydłużonych. Wykonujących gwałtowne, jakby owadzie ruchy. Ręce wyrastały z czegoś wyżej- znacznie wyżej, poza kregiem światła rzucanego przez lampę. Dłoń, chuda, rozcapierzona- zamknęła się i otworzyła kilka razy obok mojej głowy. Miała długie i chude palce. Pamiętam, że było ich zbyt wiele. Potem ręka podciągnęła się pod sufit. Zginając szybko kilka 'łokci'. Jak przykurczona noga pająka przypalonego zapałką. Coś w górze, w ciemności jęknęło kilka razy. Słyszałem, jak ze świstem oddycha. Krztusi się.
Potem kilka rąk-odnóży wyciągnęło się w stronę Wendy. Koszmarne parodie dłoni wyprostowały palce w żebraczym geście.
Staliśmy. Nie wiem jak długo. Ręka, w której trzymałem lampę zaczęła już mi drętwieć. Płomień też przygasł. Kończyła się nafta. Byłem mocno pijany, ale na samą myśl o pozostaniu z tym czymś w ciemności prawie wpadłem w panikę.
'Zrób to' wycedziłem w stronę żony.
Wykrzywione ręce drgnęły gwałtownie na dźwięk mojego głosu. Wendy była jak w transie. Podniosła zawiniątko do góry. Te ohydne, ludzko-pajęcze kończyny poruszyły się. Najpierw złapała go jedna ręka, potem druga, trzecia. Oplotły go jakby z matczyną troską. Jedna za drugą. Jak w kokonie... Potem wszystkie, jakby na komendę zgięły się i podniosły do góry. W mrok z którego zwisały. Do czegoś, co dyszało w ciemności.
Wendy nie wytrzymała i rzuciła się do ucieczki. A ja za nią. Cisnąłem na ziemię strzelbę, a po kilkunastu krokach upuściłem lampę. Coś pękało nad nami. Jakby całe wzgórze miało się zwalić. To był koszmar Nathanie. Ten bieg w ciemności. Miałem wrażenie, ze coś śmieje się z tyły i mnie ściga. A trzaski nasiliły się. Nie wiem ile razy wpadłem na kamienną ścianę, ile razy upadłem. Kolana miałem zdarte do krwi. Widząc przed sobą nieco jaśniejszy owal wyjścia z jamy przyśpieszyliśmy jeszcze bardziej. Chwilę później zwaliliśmy się na ziemię- zaraz pod skalnym pazurem. Dysząc cieżko .Myślałem, ze Wendy płacze, ale ona śmiała się histerycznie. Na Boga! Śmiała się jak wariatka, przewracając oczy tak, że widziałem ich białka. Musiałem kilka razy uderzyć ją wierzchem w dłoni w twarz, zanim zamilkła. A potem, potem zauważyłem, że huk i trzask nie brał się z zawalającej jaskini. To były grzmoty.
Od południa nadciągała burza.
McKelly dopił butelkę do końca i cisnął nią za balustradę. Był widocznie pijany. Upał wcale mu nie pomagał.
- To było parę dni wcześniej, zanim spotkałem cie w miasteczku?- spytał Rockwood - Wtedy, kiedy okazało się, że część plonów nie przetrwała suszy. Poza twoimi. Dlatego będziesz miał znaczną przebitkę ceny tak? I dostaniesz pożyczkę z banku na rozbudowę gospodarstwa, którą spłacisz w całości, zaraz po zbiorach?. A potem powiedziałeś mi, że syn ma się już dobrze- i nie muszę przyjeżdżać?
Ronald kiwnął głową. Miał nieobecny wzrok.
Rockwood dobrze pamiętał ten dzień. Mimo, że Ronald uśmiechał się i normalnie z nim rozmawiał było w nim coś przerażającego. Szczególnie kiedy mówił o synu. Wyglądał jak przerażony człowiek, którego niewiele dzieli od krzyku.
- To było dokładnie tak, jak Czarne Pióro opowiedział ojcu. Bez żadnego bajdurzenia 'proście a będzie wam dane'. Jasna cena Rockwood. Chociaż wysoka... Potwornie wysoka. Mówi się, że pierworodne dziecko jest dla rodziców najcenniejsze- W jego oczach zaszkliły się łzy- Ja z tym będę żył do końca życia Nat. Ale będę żył na swojej ziemi, ze swoją żoną. I pewnie ze swoimi dziećmi. A one będą miały pełne brzuchy i nigdy nie zaznają biedy. A te lasy, te wąwozy i pola mają i będą miały swoich bogów. Znacznie starszych niż wszystko co znamy. Wiesz czym różnią się od naszego ? Odpowiadają na modlitwy...
Znów sięgnął po fajkę i nabił ja tytoniem. Miał niezdarne, pijackie ruchy.
Nathan sięgnął po kapelusz. Lekko drżały mu dłonie. Znów powiał wiatr i kukurydza zaszeleściła cicho. Jutro rozpoczną się zbiory.
- Powiesz szeryfowi?- spytał McKelly, kiedy już wstawał. Rockwood zatrzymał się, pochylony wprzód na krześle. Pomyślał chwilę. Później wzruszył ramionami.
- Czy to coś zmieni? - powiedział w końcu- Powiedz mi tylko jedno Ronaldzie.. Warto było?
McKelly milczał. Obydwaj byli świadomi, ze ich wieloletnia przyjaźń kończy się właśnie teraz. Na farmie, pośród zagonów kukurydzy. W wyjątkowo upalny, sierpniowy dzień.
- Zanim mnie osądzisz...- Ronald wstał i zachwiał się. Rockwood przez chwile myślał, ze straci równowagę. Ten jednak stanął prosto- Zanim mnie osądzisz pomyśl, co zrobiłbyś na moim miejscu. Jesteś lekarzem, dobrze wiesz w jakim stanie był mój syn. Kilka dni, może nawet krócej. Tak czy inaczej by zmarł. Ale skoro mógł nas uratować, to czy te parę dni cokolwiek zmienia? - w jego mętnych oczach zaszkliły się łzy- Wszystko wróci do normy Nat. W końcu.
- Nie wróci- Rockwood odezwał się cicho. McKelly wzdrygnął się, ale nie odpowiedział.
- Nic tu po mnie.
Wstał z krzesła. Ronald nie patrzył na niego. Płakał.
Rockwood nigdy nie widział żeby płakał. Nawet kiedy chowali jego ojca na cmentarzu oczy McKelly'ego były suche. Odwrócił się i zaczął schodzić po schodkach.
- Ja też chciałbym cie o coś zapytać Nathanie.
Zatrzymał się. Potem spojrzał na Ronalda.
Rozpalał fajkę. Kiedy tytoń zaczął się żarzyć zgasił zapałkę i pstryknięciem wyrzucił ją poza werandę.
- Mój świętej pamięci ojciec powiedział mi to i owo. Później, kiedy był stary i powoli szykował się na tamten świat. Nie było z nim dobrze, wiesz przecież. Ostatnim razem kiedy przyjechałeś nie kojarzył już ludzi. I gadał bez sensu. Czasem jednak miewał lepsze chwile. Jakby wracała mu zdolność jasnego myślenia. Wtedy zaczynał mówić. Czasem mówił rzeczy, których nie chciałem wiedzieć. Myślisz, ze poszedłbym szukać tego wzgórza po usłyszeniu indianskiej legendy ? W dodatku z drugiej ręki? Hoduje kukurydzę, nie skończyłem szkoły. Ale nie jestem wiejskim głupkiem Nat.
Rockwood stał bez słowa i patrzył na niego pytająco.
- Mój ojciec przez wszystkie lata trzymał gębę na kłódkę. Dopiero wtedy, na kilka dni przed śmiercią zaczął mówić. Znów o tym lesie. Znowu o wzgórzu ze skałą w kształcie pazura. I o tym, co żyje tam..w ciemności. Nie, nigdy tam nie poszedł. Nie miał odwagi. Bał się nawet sprawdzić,czy indianiec miał rację. Ale inni byli bardziej odważni. Lata później. Kiedy susza i plaga niszczyły plony. Myślisz, ze ile kosztowały twoje studia medyczne Nathanie? Dlaczego twoja matka was zostawiła, kiedy byłeś jeszcze dzieckiem? Dlaczego Alan Rockwood nie potrafił zasnać bez wypicia butelki whisky? Budził się czasem z krzykiem? Co Nathanie? Nie zastanawiałeś się, dlaczego miał złotą rękę do interesów? Do farmy, czy później, do hodowli krów?
Chciał coś powiedzieć, ale gardło miał wyschnięte na wiór.
McKelly wstał i chwiejąc się wszedł do domu. Zatrzasnął za sobą drzwi.
Zanim jednak to zrobił zadał jedno pytanie. Pytanie, które tłukło się w głowie Rockwooda, kiedy z wypiekami na twarzy szedł do samochodu.
Czy na pewno jesteś pierworodnym synem swojego ojca Nathanie?
Komentarze