Historia

Trup - Panopticum

P->K 1 5 lat temu 18 936 odsłon Czas czytania: ~11 minut

Patrz na dzieło mistrza! – Kisiel okręcił się na obrotowym stołku i przywołał mnie dłonią. Przelewałem właśnie płyn do balsamowania. Zamknąłem pokrywę i zdjąłem zatyczkę z nosa. To cholerstwo niemiłosiernie śmierdziało. Mieliśmy dzisiaj nockę w zakładzie. Było to o tyle spoko, że pracowaliśmy bez szefa i mogliśmy wypić parę piwek. Kisiel siedział przy „trupim stole” i chował swoje zabawki. Patrzyłem jak pędzelki, pęsetki i inne gadżety znikają w saszetce z Hello Kitty. 

Igor Kisielewski miał dwadzieścia osiem lat oraz najbardziej chore poczucie humoru w branży. Jeszcze bardziej posrane było to, że mając na imię Igor pracował w zakładzie pogrzebowym. Zupełnie jak pomocnik doktora Frankensteina w jednym starym filmie. Poza tym był łysy jak kolano i nosił grube okulary.

Podłapaliśmy tę pracę zaraz po studiach – była to na pewno lepsza alternatywa niż „restauracja” na M. – uroki bycia absolwentem polonistyki. Zakład mieścił się w niewielkim budynku na przedmieściach Krakowa. Na górze znajdował się dom żałobny, a na dole nasza pracownia, niewielkie pomieszczenie bez okien, o ścianach wyłożonych białymi kafelkami. Poza drzwiami wejściowymi były jeszcze drugie, metalowe, prowadzące do malutkiej chłodni. Po środku stał trupi stół, przy ścianie automat z płynem do balsamowania. W drugim końcu metalowe szafki, z całym potrzebnym w tym fachu sprzętem. 

Podszedłem do Kisiela. Faktycznie dał radę. „Klientka” była starszą kobietą, którą znaleźli dopiero po kilku dniach. W dodatku zmarła leżąc na brzuchu. Całą twarz pokrywały plamy opadowe, a w ostatnich sekundach życia musiała zwymiotować na poduszkę. Teraz leżała na trupim stole, trochę zbyt rumiana, nakryta po szyję czarną folią. Szef śmiał się, że Kisiel doprowadziłby do wyjściowego stanu nawet Frytkę. Była nią bezdomna, która spłonęła w pożarze na ogródkach działkowych. 

– Ty już powiedziałeś swojej lubej, że malujesz trupy? Czy dalej ściemniasz, że robisz w magazynie? – spytałem, wracając do automatu z płynem. Musiałem jeszcze poprawić w nim wypełniacze. Wolałem, żeby to cuchnące cholerstwo nie wylało się na podłogę. 

– Dalej ściemniam. Człowieku, spieprzyłaby w podskokach – zarechotał Igor Kisielewski.

Była trzecia w nocy. O tej godzinie zazwyczaj zwalnialiśmy tempo pracy i zaczynaliśmy gadać o pierdołach. A piwo chłodziło się w lodówce. 

Poprawiłem uszczelki. Zwinąłem węże, nałożyłem ochronne nakładki na szpikulce. Te wbijało się w naczynia krwionośne „pacjenta”, włączało małą pompę i spuszczało krew. Na jej miejsce wpływał specjalny płyn. Szef, tłumacząc nam samą ideę balsamowania, opisał to jako „utrwalanie zmarłego, by dobrze wyglądał na długo po pogrzebie”. Kisiel spytał go wtedy grzecznie „po chuj?”. W sumie miał rację.

W naszej branży często dochodziło do wielu absurdalnych sytuacji. Pomijam już świrów, którzy przychodzili do zakładu i pytali, czy mogą zobaczyć trupa. Pamiętam, jak cała rodzina chciała być obecna przy balsamowaniu. Ludzie na ogół mają błędne wyobrażenie o tym, jak wygląda nasza praca. Swoja drogą, ciekawe jakby zareagowali, słysząc Kisiela przy robocie. 

Ten właśnie podszedł do jednej ze ścian, w której znajdowało się dziewięć skrytek. „Wyglądało to tak samo jak na amerykańskich filmach” – tak pomyślałem, wchodząc tutaj pierwszy raz. Otworzył jedne z nich i wysunął prowadnicę. Potem przyjrzał się makijażowi denatki i pokiwał głową z uznaniem. Został nam dzisiaj już ostatni klient.

– Chodź, trzeba dać babcię do szuflandii – mruknął Kisiel i złapał nosze z jednej strony. Pomogłem mu. 

Trupi stół czekał na kolejnego delikwenta. To w zasadzie nie był nawet blat, ołtarz, a murowany, wyłożony kafelkami postument – metr na dwa, na którym kładliśmy nosze z nieboszczykami. Albo same zwłoki, kiedy trzeba było je umyć. Tafla stołu była lekko pochyła, krawędzie wyższe o parę centymetrów, a w najniższym punkcie znajdował się odpływ. Na dole, z boku piedestału, znajdowała się para drzwiczek, a w środku niewielki schowek na środki czystości. No i dojście do rur, którymi spływała woda. Sam trupi stół znajdował się dokładnie na środku pomieszczenia – pod mocną, halogenową lampą. 

Nosze wjechały na prowadnicę, ale ta się zacięła. Kilka razy szarpaliśmy nimi do przodu i do tyłu. W pewnym momencie spod karku denatki wypadła drewniana podkładka. Jej głowa głucho uderzyła o metal.

– Uspokój się, bo mnie zabijesz – warknąłem na martwą. Igor zarechotał.

Szarpnęliśmy jeszcze kilka razy, w końcu nosze wjechały do szuflady. Zamknąłem drzwi.

– Szlug? 

– Szlug – kiwnąłem głową. 

Wyszliśmy zapalić. 

Na zewnątrz było chłodno i słychać było świerszcze. Panowała cisza i spokój. Niewielka działka otoczona wysokim żywopłotem, niemalże na odludziu, przy mało uczęszczanej drodze. Na podjeździe stał stary golf Kisiela. Po ulicy nie przejechał ani jeden samochód. „Jak w godzinę duchów” – pomyślałem. 

– Czemu pytałeś mnie o Kaśkę? – zagadnął Igor, odpalając papierosa. 

– Ciekawi mnie jak zareaguje.

Poprzednia laska kumpla ciągle robiła mu wyrzuty o pracę. Nie chciała słyszeć ani słowa o zakładzie. Przy swoich znajomych kazała mu mówić, że pracuje w fabryce czy: „gdzie tam chcesz, gdziekolwiek – byle nie przy zwłokach”. Zresztą szybko praca Kisiela przestała być dla niej problemem – stwierdziła, że ich związek ją męczy i kogoś poznała. Lecą razem do Tunezji i za tydzień wróci po rzeczy. Igora średnio to obeszło, bo też nosił się z zamiarem rozstania. Jego luba spakowała walizki i pojechała taksówką na lotnisko. Kisiel natomiast wziął przybory do makijażu, które zostawiła i przez cały tydzień malował nimi trupy. Później odłożył na miejsce, a ona zabrała je z resztą swoich rzeczy. Jeszcze ją wyściskał i życzył pomyślności na nowej drodze życia. 

– Może jej powiem później – dmuchnął dymem w nocne powietrze. 

Zabiłem komara, który usiadł mi na ramieniu. Tego cholerstwa było w tym roku naprawdę dużo. 

– Na rocznicę jej powiedz.

Zarechotaliśmy. 

– W sumie to dobry pomysł! – zgodził się. – To browarek? 

– Po Mietku. Szybko go sprawimy, dużo roboty nie będzie. Kisiel skrzywił się:

 – Nie dotknę tego skurwysyna. Nie licz na mnie. 

Mieczysław Kącki pracował w zakładzie dziesięć lat, a z nami rok. Potem przeszedł na emeryturę. Był łysawym i niepozornym starszym panem z okazałym brzuchem piwosza. O ile w skali chorego poczucia humoru Igor miał ode mnie osiem na dziesięć, Mietka oceniłem na jedenaście. Pomijając fakt, że lubił na dzień dobry przerazić czymś nowego pracownika, potrafił na przykład wysłać kogoś na górę po jakieś klamoty i samemu stwierdzić, że idzie zapalić. Nie szedł jednak na papierosa, tylko chował się w szufladzie na zwłoki, lewej, na samym dole. Lewa skrytka miała wbudowany termostat, który – jeśli się go dotknęło – powodował zwarcie. Wtedy w całej pracowni gasło światło. Pan Miecio czekał w chłodzie cierpliwie aż delikwent wróci do piwnicy. I nagle robiło się ciemno. Coś zaczynało tłuc się w szuflandii, a po chwili drzwiczki otwierały się z cichym skrzypieniem. Zrobił coś takiego Igorowi, a ten ze strachu zlał się w spodnie. Stąd ich animozja. Szef do tej pory czasami woła na niego Pampers. Kisiel kiedyś strasznie się o to pienił. Teraz to olewał. Poza tym praca zrobiła swoje i nie ruszały go już takie kawały.

Mnie z kolei pan Miecio wystraszył, chowając się pod trupim stołem w zamykanym schowku. Siedział tam skulony, a kiedy zaczynałem balsamowanie, otworzył cicho drzwiczki i złapał mnie za łydkę. Wrzasnąłem i wypieprzyłem się na podłogę. A Mietek płakał ze śmiechu. Taki był z niego zawodnik. Niestety tętniak szybko przerwał mu odpoczynek na emeryturze. I trafił znów do nas. Szef odmówił przyjęcia pieniędzy od jego rodziny. W sumie wszyscy pana Miecia lubiliśmy. Poza Kisielem. 

Wyrzuciliśmy niedopałki do puszki po wosku do trumien. Zeszliśmy na dół. Nie udało mi się przekonać Igora, żeby pomógł mi z Kąckim. Uparcie odmawiał i opisywał uczucia, które żywił do naszego byłego pracownika. 

– Rób sam Mietka. Ja się piwa napiję – mruknął i otworzył jedne z drzwiczek w szuflandii. 

– Cholera jasna, człowieku – skrzywiłem się. Trzymanie produktów spożywczych w chłodni na zwłoki było jego hobby. Raz szef przyłapał go na chowaniu tam kefiru i zrobił niezłą jazdę. Zdaje się, że poleciał mu nawet po premii. 

– Stąd lepiej smakuje. – Otworzył puszkę. – Temperatura niższa niż w lodówce!

Poddałem się. Wyciągnąłem z szafki ubrania, które przyniosła wczoraj wdowa po panu Mietku. Chwilę grzebałem w poszukiwaniu butów, przekopując się przez kilkanaście kompletów ubrań dla denatów. Szef zakupił ich kiedyś sporo. Klienci jednak najczęściej przynosili ciuchy należące do ich bliskich. 

– Dobra, pomóż mi. – Stanąłem przy drzwiczkach szuflandii. 

Prawa kwatera, środkowy rząd. Obróciłem metalową klamkę i otworzyłem właz. 

Szuflada była pusta. 

– Bardzo śmieszne! Bardzo – burknął Kisiel. 

Sprawdziłem kolejną, potem jeszcze jedną. I jeszcze następną: staruszka, którą malował Igor, młody wisielec-samobójca, dziadek z wypadku samochodowego. 

Otworzyłem wszystkie dziewięć. Igor cały czas marudził, że nie da się wkręcić. Kiedy uchyliłem ostatnią, momentalnie zamilkł. Ciała Mieczysława Kąckiego nie było. 

Stałem przed skrytkami na zwłoki. Obok mnie Kisiel z piwem w ręce. 

Ponownie przeszukaliśmy wszystkie kwatery, jakby jakimś cudem istniała możliwość, że przeoczyliśmy trupa. 

– Grubo – wykrztusiłem w końcu.

– Może do kibla poszedł? – żart Kisiela zabrzmiał wyjątkowo niepewnie.

Gorączkowo rozważałem sytuację. Szef przywiózł ciało sam, dlatego czekało ono w karawanie. Kiedy przyszliśmy, wyładowaliśmy z szefem Kąckiego. Potem przenieśliśmy nosze na dół do chłodni. Sam zamykałem drzwiczki. Nawet przyklejałem na nie karteczkę z nazwiskiem. 

„Środek, prawo” – powiedział mi przełożony, kiedy weszliśmy z noszami do pracowni. Pamiętałem to dokładnie. Środek po prawej był pusty. 

– Czekaj, czekaj. Przecież my poszliśmy potem zapalić, nie?

Fakt. Zapomniałem o tym. Zaraz, gdy zapakowaliśmy pana Miecia do szuflandii, poszliśmy zakurzyć. Pracodawca dołączył do nas kilka minut później. 

– Stary go przeniósł. Do lodówki pewnie – powiedział Kisiel.

Szarpnął za drzwi prowadzące do rezerwowej chłodni. Było to małe pomieszczenie, na jeden wózek z noszami. Trzymaliśmy tam zgniłków, żeby nie zasmrodzili szuflandii.

– Cholera. – Spróbował otworzyć drzwi, które często się zacinały. – Weź, pomóż. – Szarpał klamkę. – Przeniósł go i pojechał. Sukinsyn!

To było całkiem możliwe. Nasz szef też lubił od czasu do czasu zrobić takie, z braku lepszego określenia, psikusy. Ludzie stawali się tacy chyba przez tę branżę. Świętej pamięci pan Miecio często go podpuszczał.

W końcu udało się wejść. Zawiasy zaskrzypiały przeraźliwie. W środku było ciemno. Żarówka spaliła się kilka dni temu.

– Jest! Nasz uciekinier! – krzyknął triumfalnie. 

Odetchnąłem z ulgą. W chłodni stał wózek z noszami. Leżał na nich podłużny czarny kształt, nie widzieliśmy najlepiej. Kółka zapiszczały, kiedy wyciągnęliśmy go na zewnątrz. Był zbyt lekki; syknąłem rozczarowany. Na katafalku leżał pusty czarny worek na zwłoki.  

– Jak można, kurwa, trupa zgubić?! – Kisiel zaczął chodzić w kółko po pracowni. – No powiedz mi, jak?! – Wymachiwał rękami. 

Usiadłem na stołku. Próbowałem w myślach odtworzyć wydarzenia z momentu przenoszenia Miecia z samochodu. Oczywistym było, ze szef nas wkręcał, nie widziałem innej opcji. Dalej myślałem o samym załadunku Miecia do szuflandii. Kumpel nie bardzo mógł mi pomóc, bo kiedy przenosiliśmy Kąckiego, łaził ze słuchawkami w uszach i pisał ciągle smsy. 

– Wzięliśmy ze starym wózek, wyładowaliśmy na niego nosze. Potem podjechaliśmy pod tylne drzwi, weszliśmy tu. Wrzuciliśmy Mietka, zamknąłem drzwi. Wtedy ty przyszedłeś spytać, czy pomóc, ale było po robocie. To poszliśmy zapalić, a szef tu został. Wyszedł po paru minutach. Z pustym wózkiem. Peta do połowy miałem spalonego, pamiętam. 

– Schował go. Na bank. Świr pieprzony.

– Powiedział Igor Kisielewski – mruknąłem. – Dobra, trzepiemy wszystko. Szafki, schowki; wszystko. 

Wstałem ze stołka i kopnięciem wysłałem go pod ścianę. Sprawdziliśmy garderoby z ubraniami dla trupów. Potem kredensy z narzędziami, przyborami do pośmiertnej toalety, środkami do balsamowania. Z nieboszczyków znalazłem tylko zmumifikowane truchło myszy. Sprawdziliśmy jeszcze kibel i dla pewności obeszliśmy budynek. Zajrzałem nawet do dwóch koszy na śmieci. Pusto. Wróciliśmy na dół, nie bardzo wiedząc, co mamy robić. Przez dłuższą chwilę staliśmy w milczeniu. Nad nami cicho brzęczała lampa. 

– Mam to w dupie, dzwonię do starego – wyciągnąłem telefon i wybrałem numer szefa. Była czwarta nad ranem. Trudno. Zachciało mu się żartów, będzie miał pobudkę. Nie odebrał telefonu. 

– Na psy zadzwoń. Przejedzie się grubas na komendę tłumaczyć ze swoich kretyńskich żartów. 

– I co im powiem? Że nam wcięło trupa? To nagrywane jest, chłopie. Zaraz będzie na YouTubie.

– Powiedz, że szef trupa gdzieś schował i nie odbiera telefonu! To są zwłoki, cholera jasna!

Przez chwilę jechaliśmy ostro po naszym pracodawcy. Pomogło to trochę rozładować napięcie. Poza tym utrwalało nas w przekonaniu, że to stary schował trupa. Nie było przecież innej możliwości. To znaczy jakaś była. Niemniej, woleliśmy wierzyć, że takie rzeczy dzieją się tylko w horrorach.

 – Pomyśl sobie, jakby się tłumaczył na komendzie: „tak, panie władzo, to żart miał być” – Kisiel genialnie parodiował głos szefa. – „No schowałem im trupa dla kawału! W domu u siebie schowałem, w pokoju dziecka. Miałem odwieźć rano do chłodni, przysięgam!”.

Zarechotałem. Nagle przyszło mi coś do głowy. Rzecz była oczywista. Banalna wręcz. Aż palnąłem się dłonią w czoło. Igor popatrzył na mnie pytająco.

– Trupi stół!

– O widzisz – wyszczerzył zęby – to by się nawet zgadzało. Miecio tam się często chował. 

Podeszliśmy do postumentu. Kucnęliśmy przy drzwiczkach. Kisiel położył dłoń na klamce, ale zawahał się. Mimo absurdu całej sytuacji, czułem lekki niepokój. Mój kolega chyba też, widziałem cykora w jego oczach.

– Ty otwórz. – Zdjął palce z klamki.

– Tylko się nie zlej. 

– Zamknij ryj.

Otworzyłem drzwiczki. W małym schowku, obok butli z płynami czyszczącymi leżały nagie zwłoki pana Miecia. Stary ustawił je jeszcze tak, że po otwarciu ręka denata wysunęła się i pacnęła o podłogę. Rzuciliśmy soczyste „kurwa mać!” Potem wybuchliśmy śmiechem. Cały stres z ostatnich kilkunastu minut wyparował w moment. Mimo iż wiedzieliśmy, że to kawał, to gdzieś tliła się iskierka niepewności. Naprawdę upiorna iskierka niepewności. Swoja drogą, stary musiał się mocno napracować, żeby go tam upchnąć. 

– Sam go wyciągasz, obiecałem, że tego buca nie dotknę – Igor wstał i wyjął fajki z kieszeni – idę zakurzyć. To nie na moje nerwy. 

W pełni go rozumiałem. Stał przez moment, macając po kieszeniach za zapalniczką. W końcu ją znalazł i podrzucił kilka razy w górę. W tym momencie zadzwonił telefon: stary.

– Powiedz mu, że jest chujem – mruknął Igor i wyszedł, trzaskając drzwiami.

– Halo?

 – Powiedz Kisielewskiemu, że to słyszałem. Dzwoniłeś. Co jest? – szef był zaspany, ale słyszałem, że ledwo tłumi śmiech. Dobrze się bawił sukinsyn. – Nie brakuje wam pacjenta? – zaczął śmiać się w głos. 

Też zacząłem rechotać. W sumie psikus był przedni. Byłem pewien, że nikt mnie tu już nie wkręci, niespodzianka.

– Pampers się zmoczył? 

– Nie, tylko trochę wkurwił.

Śmialiśmy się przez chwilę. 

– Słuchaj, żeby było zabawnie – przełożony trochę spoważniał – kiedyś Mietek powiedział mi, że mam wieczyste pozwolenie na wystraszenie któregoś z pracowników przy użyciu jego zwłok. Trochę takie ostatnie życzenie zmarłego. Wiesz, jaki on był. Byłby zadowolony, nie?

Wstałem z podłogi i usiadłem na trupim stole. Teraz, kiedy przeszły mi nerwy chciało mi się zwyczajnie spać. 

– Chyba tak. Taki ostatni figiel Mieczysława Kąckiego. 

– Bałem się, że usłyszycie hałas i zejdziecie na dół. Ale Kisiel gadał coś do ciebie jak katarynka. 

Zarechotałem. 

– Te drzwi tak zaskrzypiały, że dostałem ciarek – ciągnął stary. 

W sekundę przestałem się śmiać.

– Małe drzwiczki?

– Nie, drzwi, kiedy chowałem go do chłodni. 

Poczułem, jak lodowata ręka łapie mnie za łydkę.

---

Autor: Marcin Młynarczyk. 

---

Opowiadanie pochodzi z książki Panopticum. 

Aby przeczytać całą książkę przejdź do następnych części lub pobierz wersję PDF z podstrony https://straszne-historie.pl/panopticum/

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Świetne :O Trochę z humorem, a końcówka super
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje