Historia

Kąsający lęk - Panopticum

P->K 2 4 lata temu 33 516 odsłon Czas czytania: ~86 minut

Obdarte fasady kamienic spoglądały na mnie oknami, za którymi kryły się pomarszczone twarze ludzi. Brukowane ulice rozbrzmiewały stukotem końskich kopyt, ludzkich kroków i warkotem silników spalinowych. Gwar zasnuty gęstą mgłą i jesienną aurą wywoływał melancholię.

 – Przeklęta pora roku – rzekłem i skręciłem w prawo. Szedłem przez park, tonący w blasku lamp. Pasma pomarańczowego światła przelewały się przez szczeliny między liśćmi, tworzyły fantastyczne kształty.

 Jako człowiek dorastający w latach dziewięćdziesiątych, powinienem być przyzwyczajony do szarości. Polska dopiero otrząsała się z okresu PRL-u, wiele miast wypełniały postsowieckie blokowiska. Perun nie odstraszało jedynie wylewającym się zewsząd smutkiem, lecz również historią i mieszkańcami. Szaleńcy, degeneraci, fałszywi prorocy (których można podpiąć pod tych pierwszych) i zdemoralizowana władza.

 – Jak można funkcjonować w takim miejscu?! Byleby łowcy mnie tu nie znaleźli.

 Wypowiedziawszy te słowa, skręciłem w lewo. Następnie, po przejściu kolejnych trzydziestu metrów parkową aleją, zszedłem po schodach. Usłyszałem podniesione głosy i śmiechy. W ciemności dostrzegłem żarzące się ogniki papierosów. Rozbrzmiał dźwięk tłuczonego szkła. Najwyraźniej ktoś rozbił butelkę po piwie.

 – Kto idzie? – zapytał męski głos. Nie rozpoznałem go. Mimo miesiąca spędzonego w Perun, wciąż miałem problemy z zapamiętywaniem ludzi.

 – To ja, Jacek.

 – Jacku! Siadaj, przyjacielu, napij się z nami.

 – Po to przyszedłem.

 Usiadłem na murku obok znajomych i wyciągnąłem dwa czteropaki. Był piątkowy wieczór, miałem dwadzieścia siedem lat i kompletnie nic do roboty. Nigdy nie potrafiłem poznawać nowych ludzi. Kiepski ze mnie aktor, więc sztuczny uśmiech i pieprzenie o niczym nie wchodziło w grę. Dobrze znam samotność i wiem, co może zrobić z człowiekiem, jeżeli szybko nie znajdzie się towarzystwa. Nawet najsilniejsze jednostki łamią się po latach izolacji. Nie chciałem kolejny raz przez to przechodzić, dlatego wybrałem jedyne możliwe wyjście: znalazłem grupę społeczną, która ma wymagania bliskie zeru i postanowiłem do niej dołączyć. Zbieranina składała się ze zwykłych pijaczków, ciężko pracujących pijaczków, złodziei-pijaczków, cwaniaczków-pijaczków i w końcu ćpunów-pijaczków. Po kilku piwach bez problemu dogadywałem się z większością, a nie musiałem wiele mówić – każdy z obecnych miał setki historii do opowiedzenia. Jedyne czego nie mogłem zdzierżyć u tych ludzi, to przemoc. Nie potrafiłem znieść nawet najmniejszej zniewagi, więc gdy dołączałem do moich „przyjaciół”, szybko wlewałem w siebie alkohol. Wielkim atutem tej społeczności była „niskobudżetowość”, dzięki której wystarczyło postawić kapkę alkoholu, by złagodzić konflikt.

 – Jak tam w robocie? – zapytał Bogdan. Był jedyną osobą, z którą dobrze mi się rozmawiało.

 – Nie najgorzej. Stoję po dziesięć godzin przy betoniarce i wożę zaprawę.

 – Nie wiem. Po prostu nie wiem, po kiego grzyba wybrałeś pracę na budowie. Przecież do tego nie tylko trzeba mieć pojęcie ale i charakter! A ty, Jacek… – Bogdan cmoknął i pokręcił głową. Ledwo dostrzegłem ten gest w półmroku, zalewającym park Snu. – Nie jesteś typem człowieka do takiej roboty. Ja się na tym znam. Od dziecka w tym siedzę.

 – A gdzie robisz? – wtrąciła się jakaś wysoka postać, której zarys pojawił się przede mną.

 – Na budowie.

 – To słyszałem. Pytam u kogo?

 – Facet nazwał firmę swoim nazwiskiem. Orłowski.

 Wysoki gwizdnął przeciągle i zarechotał niczym żaba, wypalająca dwie paczki marlboro dziennie.

 – Słyszałem o tym krętaczu. Ponoć płaci kiepsko i zwalnia za byle co.

 Wzruszyłem ramionami i wziąłem papierosa z paczki, którą Bogdan podstawił mi pod nos. Wyjąłem zapalniczkę, przelotnie zerkając na twarz wysokiego, pokrywały ją ropiejące strupy. Głęboko się zaciągnąłem. Dym wypełnił płuca, a oczy zaszły mi łzami.

 – Do tej pory płaci. Nie dużo, ale jestem w podbramkowej sytuacji, potrzebuję każdego grosza.

 – Zawsze możesz zarobić inaczej. Jest masa sposobów na zgarnięcie większej forsy.

 „Oho!” – pomyślałem – „mamy cwaniaczka na pokładzie”.

 – Nie interesuję mnie łatwy zarobek. Dobrze wiem, jak to się może skończyć.

 – A! To szanuję. Długo siedziałeś?

 Mimo strachu przed konfrontacją, miałem ochotę powiedzieć nieznajomemu, by wypierdalał, jednak wtrącił się Bogdan.

 – A co to, kurwa, ma być? Przesłuchanie? Daj nam się napić w spokoju. Piątek jest, do jasnej cholery, mamy chyba prawo do odpoczynku!?

 Szczupły zaśmiał się głosem wieloletniego palacza, przeprosił i ruszył ku innej grupce ludzi.

 – Niech oni się z nim użerają – stwierdziłem i stuknąłem się butelką z Bogdanem. Piwo było zimne i smakowało wyśmienicie.

***

 Obudziłem się z potwornym bólem głowy. Snopy światła wpadały przez wypalone w firance dziury i raziły w oczy. „Dużo wczoraj wypiłem?” Pulsujący ból głowy zdawał się twierdząco odpowiadać na to pytanie. „Czy nie narobiłem żadnych głupot?” Zwykle zachowywałem się racjonalnie nawet po sporej dawce alkoholu, więc już miałem zaprzeczyć i dodać sobie otuchy, gdy coś poruszyło się po prawej stronie. Ktoś był w moim łóżku.

 – Ja pierdolę – wyszeptałem. Od razu przypomniał mi się Dzień Świra z Markiem Kondratem, więc dodałem tonem aktora. – Ja pierdolę. Kurwa. 

 Powoli podniosłem się na łokciach i obejrzałem burzę włosów, spod których nie potrafiłem dojrzeć ani kawałka skóry. „Jeżeli to facet z długimi włosami” – pomyślałem – „i spaliśmy ze sobą, to czeka mnie kolejny ciekawy etap w życiu”. Nie mogłem w to uwierzyć, gdyż „eksperymenty” z osobnikami tej samej płci miałem dawno za sobą.

 Zacząłem odsuwać kołdrę. „Całkiem ładne ramiona, okej. Dziesiątki pieprzyków i przyozdobione kolczykami ucho, też w porządku”. Poszedłem o krok dalej i odgarnąłem część włosów nieznajomej. Po budowie ciała spokojnie mogłem określić płeć.

 – Ee… przepraszam, śpisz? – bąknąłem. – Halo?

 „Może jest martwa?” Zignorowałem zaczepny głos, wypływający z mojej głowy. Miałem przed sobą młodą dziewczynę.

 Skoro nie chciała się obudzić, sam postanowiłem wstać i uprzątnąć trochę pokój. Mieszkałem w kawalerce i nie trzeba było dużo, by jakoś tu wyglądało. Nie odsuwałem zasłon, więc nie musiałem myć okien. Używałem dwóch talerzy, miski i jednej pary sztućców, więc nie spędzałem też wiele czasu przy zlewie. Jedynie z łazienką było więcej roboty.

 Wciągnąłem na tyłek jeansy i założyłem koszulkę z logo BMW, choć nie miałem nic wspólnego z samochodami. Następnie poszedłem do kuchni i wstawiłem wodę. Podejrzewałem, że kobieta będzie miała ochotę na kawę, o ile nie ucieknie, gdy trzeźwość wróci jej poczucie wstydu. Sam pragnąłem przyjąć pikantną zupkę chińską, by pozbyć się poalkoholowych rewolucji żołądkowych.

 „Gdzie mogłem ją poznać?” – zastanawiałem się, pukając do części mózgu odpowiedzialnej za wspomnienia. – „Sporo wypiłem z Bogdanem. Rozmawialiśmy z jakimś chudym, nawiedzonym człowiekiem, jakich pełno krąży po ulicach tego przeklętego miasta. Później zaczął padać deszcz, więc ruszyliśmy do mieszczącej się nieopodal spelunki. Piwo kiepskie i zbyt drogie jak na nasze pracownicze portfele, więc podłączyliśmy się do jakichś znajomych i ruszyliśmy…”

 – Tylko gdzie?

 Zdążyłem zjeść, wstawić pranie i wziąć prysznic, nim tajemnicza brunetka otworzyła oczy i zdezorientowana rozejrzała się po nieumeblowanym pokoju.

 – O matko – powiedziała.

 – Trzymaj. – Podszedłem do niej z kubkiem gorącej kawy. – Po tym powinnaś poczuć się lepiej.

 Dziewczyna wzięła kubek do ręki i już miała się napić, gdy jej dłonie zastygły w połowie drogi do ust.

 – To kawa?

 – No tak.

 – Po tym to ja wyląduję w łazience z rozstrojonym żołądkiem. Wybacz moją wybredność, doceniam chęci, ale czy nie masz przypadkiem herbaty?

 – Coś na pewno się znajdzie – stwierdziłem i wróciłem do kuchni z gorącym napojem. – Dobrze, że wstawiłem więcej wody.

 Po minucie wszedłem do pokoju. Brunetka zdążyła się ubrać i posłać łóżko. Drobna, niebieskooka, wydawała się krucha niczym porcelanowa figurka.

 – Proszę. Tutaj masz cukier.

 – Dziękuję.

 Przyglądałem się, jak słodzi, a w środku umierałem z niecierpliwości. Bardzo zależało mi na tym, by poznać wydarzenia wczorajszego wieczoru.

 – Może być? Miałem tylko malinową – rzekłem. Po kilku minutach ciszy wreszcie zapytałem. – Co się wczoraj wydarzyło i jakim cudem wylądowaliśmy razem w łóżku?

 – Nie dziwię się, że nie pamiętasz. Wpadłeś mocno podpity do mieszkania mojej koleżanki, a tam wlałeś w siebie jeszcze z pół litra wódki.

 Przez chwilę siedziałem z otwartymi ustami. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Nie piłem wódki od kilku dobrych lat.

 – Co się tak patrzysz?

 – Nawet nie wiem, jak masz na imię.

 Zaśmiała się ukradkiem.

 – Musisz być nieźle skołowany. Obca kobieta śpi w twoim łóżku, do tego nie pamiętasz, jak się w nim znalazła.

 – Odpowiedz mi, proszę.

 – Mam na imię Karolina. I możesz się uspokoić. Wczoraj przyjechaliśmy tu z Bogdanem, wypiliśmy jeszcze po kilka piw i tyle. Nie mogłam wsiąść do samochodu pod wpływem, dlatego zostałam.

 – Dziękuję. Długo znasz Bogdana?

 Karolina przechyliła głowę i się uśmiechnęła. Promienie słońca lśniły w jej włosach.

 – Znamy się od lat. Bogdan pracował dla moich rodziców jeszcze podczas komuny.

 – Nigdy nie opowiada mi o swojej młodości.

 – Najwyraźniej woli zostawić pewne sprawy dla siebie. Poza tym nie ma się czym chwalić.

 – Ty mi pewnie też tej tajemnicy nie zdradzisz?

 Karolina wzruszyła ramionami.

 – To jego sprawa i nie zamierzam się w to plątać. Z czasem wszystkiego się dowiesz.

 – Czy my wczoraj, no wiesz…

 – Czy się pieprzyliśmy? Dlaczego faceci non stop chcą to robić, a nawet nie potrafią użyć słowa „seks”? Dziwna z was płeć. A wracając do pytania, nawet mnie nie dotknąłeś. Po prostu postanowiłam się u ciebie przespać.

 – A jakbym był gwałcicielem?

 – Z reguły dobrze mi idzie ocenianie ludzi. Ty od razu wydałeś mi się sierotą, więc nie miałam się czego bać.

 Kolejny raz tego ranka otworzyłem usta ze zdumienia, a Karolina zaczęła się śmiać. Nie mogłem uwierzyć, że ktoś taki jak ja poznał dziewczynę. „Czyżby cuda miały miejsce nawet w tym smutnym jak pizda mieście?”

 – Przepraszam za wszystkie wypowiedziane wczoraj głupoty. – Wyciągnąłem dłoń w stronę mojego gościa.

 – W porządku, nie ma problemu. – stwierdziła Karolina. Wymieniliśmy uściski dłoni i uśmiechy.

 – Bogdan wspominał, że nie masz wielu przyjaciół w Perun. Jeżeli chciałbyś się kiedyś rozerwać, to daj znać. Mam znajomego, który organizuje całkiem dobre imprezy, o ile nie przeszkadzają ci narkotyki.

 – Moja edukacja w temacie dragów skończyła się na trawce. Poza tym nie mam pieniędzy, żeby eksperymentować.

 – Nie musisz mieć pieniędzy, by dostać w Perun pewne rzeczy. Czasem wystarczy być we właściwym miejscu o właściwym czasie.

 – Jak to? – zdziwiłem się. Coraz bardziej nie podobała mi się ta sytuacja. „Dlaczego rozmowa nagle zeszła na temat podejrzanych substancji i jakiegoś związanego z nimi faceta? Zdarzyło mi się palić majeranek, który ktoś mi wcisnął jako zioło, ale narkotyki za piękne oczy? To niemożliwe. Jeżeli ktoś daje ci jakieś gówno za darmo, to nie może być nic warte, prędzej niebezpieczne”.

 Karolina wzruszyła ramionami. Upiła spory łyk herbaty i podjęła:

 – To wszystko dzięki Engelowi. On stawia dragi swoim znajomym i ich kumplom. Czyli można powiedzieć, że połowie Starego Miasta.

 – Kim jest ten Engel? I co na to policja?

 – Znam go jeszcze ze szkoły. Ubierz się, to pójdziemy do niego i cię przedstawię. A policją się nie martw. To banda patałachów, trzymanych w garści przez wpływowych mieszkańców.

 – Nie mam zamiaru poznawać żadnego króla ćpunów – odparłem. Pozytywny nastrój z powodu poznania Karoliny bezpowrotnie wyparował. – Mam strasznego kaca i chciałbym zostać sam. Muszę odpocząć.

 – Jasne.

 – Wybacz, że na trzeźwo nie jestem taki zabawowy.

 Nic nie odpowiedziała, a pięć minut później już jej nie było. Zostałem sam z mętlikiem w głowie i żołądkiem ciężkim od kaca.

 – Nie podoba mi się to – mruknąłem. – Czyżbym niechcący wplątał się w następne gówno? Czy czeka mnie kolejna ucieczka?

 Te i wiele innych wątpliwości krążyły mi po głowie, dlatego postanowiłem zrobić jedyną rzecz, jaka wydała mi się rozsądna w tej sytuacji… Ruszyłem do sklepu po piwo.

***

 Sobota to mój ulubiony dzień tygodnia. Ulice tętnią życiem, ludzie wydają się bardziej uśmiechnięci, od czasu do czasu słychać śmiechy i niosącą się z daleka muzykę. Młodzi ludzie oblegają bary, a na schodach, placach i w parkach przesiadują muzycy, liczący na zarobek. W takim otoczeniu mógłbym funkcjonować naprawdę długo. Gdyby każdy dzień był sobotą, może dotrwałbym do starości. Niestety, w Perun nawet ten dzień nie był specjalnie ekscytujący. Oczywiście winę ponosiła pora roku, która nie tylko przyozdobiła drzewa w jesienne barwy, ale również obniżyła temperaturę do jakichś dwunastu stopni Celsjusza.

 – Chyba cierpię na derealizację – stwierdziłem. – Wszystko wydaje się snem.

 Ludzie, których udało mi się dostrzec, przypominali dryfujące statki; pozbawione załogi jednostki. Każdy na swój sposób radził sobie z codziennością w Polsce, która tylko w telewizji przedstawiana była jako coś bliskie ideałowi. A tymczasem ciężka praca po dwanaście godzin, choroby, problemy z rodziną i niezrozumienie w związku; alkohol, narkotyki i w końcu marzenia o wielkich pieniądzach, które rozwiązałyby wszystkie problemy. Tak wygląda codzienność większości z nas, Polaków.

 – Kiedyś ponoć było jeszcze gorzej – nie mogłem w to uwierzyć. Wpatrywałem się w wystawę sklepu monopolowego niczym pijaczyna bez grosza przy duszy. – Jeszcze gorzej niż teraz? Jakim, kurwa, cudem?

 Po kilku minutach wszedłem do środka. Smród papierosów i rozlanego piwa uderzył mnie w nozdrza. Całkiem ładna, młoda dziewczyna w fartuchu ekspedientki myła podłogę. Miała przetłuszczone włosy, wzrok zbitego psa i paznokcie pomalowane tanim lakierem.

 – Dzień dobry, mogę wejść? Nie chcę zostawić śladów.

 – Jasne, proszę. I tak zaraz ktoś wejdzie za panem. Facet rozwalił piwo i całą mnie oblał.

 – Cudowny dzień w pracy?

 Sklepikarka podniosła głowę, jakby nie do końca zrozumiała ironię.

 – Ta, można to tak ująć. – Odstawiwszy mopa, stanęła za kasą. – Słucham?

 Przez chwilę zastanawiałem się nad wyborem alkoholu. Po wczorajszym pijaństwie byłem kompletnie rozbity. Nie potrafiłem pozbierać myśli i poukładać ich w sensowną całość.

 – Dwa czteropaki tyskiego.

 Otworzyła lodówkę i wyciągnęła alkohol. Położyła go na ladzie i spytała, czy chcę „zrywkę”. Zwykle nie ruszam się z domu bez plecaka, jednak tego dnia była to kolejna rzecz, o której w ogóle nie pomyślałem.

 – Niech pani da nawet dwie.

 Wyciągnąłem pieniądze z portfela i spojrzałem ekspedientce prosto w oczy. Uśmiechnąłem się. Wiedziałem, że w tych nienormalnych czasach będzie to bardziej dziwne niż miłe, jednak nie mogłem się powstrzymać. „Co mam do stracenia?” – zapytałem własnego rozsądku. – „Nic mnie nie czeka, więc równie dobrze mogę spróbować zachować się miło wobec tej dziewczyny”.

 Gdyby to była komedia romantyczna lub jakiś puszczany w telewizji gniot, stojąca za kasą nieznajoma na pewno odwzajemniłaby uśmiech. Ba! Dałaby mi swój numer telefonu, a później prosta droga do białej sukni, gromadki dzieci, willi z basenem i pieprzonego snu. Niestety rzeczywistość nie była tak piękna, jednak równie zabawna:

 – Co się pan tak cieszy?

 – Sam nie wiem – odparłem. Czułem, że policzki zachodzą mi rumieńcem. Z powodu zakłopotania nie mogłem rozluźnić ust i wciąż stałem tam wyszczerzony jak idiota.

 – Brał pan coś?

 – Dlaczego wszyscy non stop pieprzą o tych narkotykach? Chciałem być po prostu miły!

 – Nie potrzebuję litości. Zrobił pan zakupy, a teraz proszę wyjść.

 Wciąż z wyszczerzonymi zębami sięgnąłem po reklamówkę i rzekłem:

 – Naprawdę chciałem być miły.

 – Żegnam pana.

 „Kurwa mać” – wybuchło mi w głowie niczym bomba. – „Czy kiedyś przestanę być takim kierowanym emocjami naiwniakiem? Czy kiedyś przestanę współczuć całemu światu i zacznę się z niego śmiać? Karolina miała rację, nazywając mnie sierotą”.

 Cudownie pić po to, by umknąć dręczącym myślom, choć na tych osiem, dziesięć godzin. Tylko co z tego, skoro następnego dnia atakują mnie ze zdwojoną siłą, a ja – skacowany – nie potrafię z nimi walczyć? Dlaczego każde z wyjść wydaje się prowadzić do tego samego miejsca? Czy raczej kończyć z tym samym efektem bólu i zagubienia?

 Wychowałem się w zwykłym domu pełnym ciężko pracujących ludzi. Zawsze odstawałem od reszty i miałem z tego powodu nie lada problemy. Nie można udawać całymi dniami kogoś, kim się nie jest. Do tego nie grzeszyłem inteligencją, a dzięki niej ominęłoby mnie sporo przykrości. Niestety, jedyną i najpotężniejszą siłą, jaka kieruje mną od urodzenia, są emocje. Potężne fale, przypominające tsunami, wywołane ruchami tektonicznymi, które docierają w końcu do lądu i zmywają z jego powierzchni wzniesione na fundamentach rozsądku miasta. Są lepsze i gorsze okresy, ale uczucia zawsze wygrywają. Teraz jest w miarę stabilnie – mając dwadzieścia siedem lat doświadczenia, potrafię jakoś zapanować nad wybuchami złości, smutku czy lęku. Jednak w okresie dorastania, gdy człowiek nie może być pewny niczego i chodzi rozstrojony niczym gitara przygłuchego muzyka, każdy krok może prowadzić do upadku. Prócz burzy przetaczającej się po sercu, nosiłem jeszcze jeden sekret. Była to klątwa odziedziczona po dziadku. Zginęła przez nią cała moja rodzina, a ja, zmęczony ucieczką przez dziesiątki państw, w końcu dotarłem do Perun i tu postanowiłem osiąść.

 Pierwszy raz przemieniłem się w okresie dorastania. Zabiłem trójkę gnojków, którzy wybrali złego chłopca do bicia. Nie miałem ochoty na towarzystwo, więc zająłem jedną z ławek i otworzyłem piwo. Trzy niewinne istoty, których krew mam na rękach do tej pory. I jak tu nie utonąć w alkoholu?

 Z daleka dobiegał mnie dźwięk skrzypiec. Jakiś szalony człowiek wygrywał na nich melancholijną melodię. Brzmiała znajomo, czy to mógł być Schubert? Bardzo prawdopodobne. Spojrzałem w górę. Nad głową rozpościerały się gałęzie drzew, przez które widziałem słońce, czy raczej pięciogroszówkę, którą przypominało. Nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Serce rwało się, za wszelką cenę pragnęło pchnąć mnie do działania, a ja nie potrafiłem. Kilka razy łowcy prawie mnie mieli, jednak zawsze udało mi się wymknąć. „Jestem młody, żywy i powinienem się cieszyć…”

 – Więc dlaczego, kurwa, nie mogę?

***

 Po trzech godzinach skończył mi się alkohol. Wypiłem osiem piw i zwiedziłem wnikliwiej park Snu. Siedzenie na ławce i obserwowanie unoszącej się w powietrzu ściany mgły cholernie nużyło. Jednym z odwiedzonych przeze mnie miejsc był betonowy lej, w którym został złapany Sekator z Perun; świr, odcinający dziewczynom głowy maczetą. Śmiać mi się z tego chciało. Bardziej przypominało to kiepską historię niż prawdziwe życie. Poza tym miałem wiele pytań: Dlaczego akurat taka broń? Nie mógł po prostu wziąć piłki do żelaza? Wzbudzałaby mniej podejrzeń. Dalej, skąd pomysł, by wybrać akurat Perun? Toż to średniej wielkości mieścina, w której szybko można wpaść w łapy policji. Na wsiach też mają małe dziewczynki, więc dlaczego nie wędrował od zadupia do zadupia, kolekcjonując kolejne głowy?

 „Popieprzone miasto” – pomyślałem, uśmiechając się głupio – „pora do sklepu”. Miałem ochotę pić do utraty przytomność, co w obecnej sytuacji było jak najbardziej osiągalne. 

 – Sobota to najlepszy dzień tygodnia – powtarzałem jak mantrę.

 Dotarłszy przed drzwi monopolowego, położyłem dłoń na klamce i znieruchomiałem. Z zewnątrz dochodziły krzyki. W innych okolicznościach pewnie poczułbym ścisk w żołądku i się wycofał, jednak wstąpił we mnie „alkoholowy bohater”. Przekroczyłem próg i spostrzegłem młodego mężczyznę. Wyglądał na tak samo pijanego jak ja. Wydzierał się na blondynkę w przetłuszczonych włosach, która wpatrywała się w niego zza kasy.

 – Po pracy idziemy na piwo – rzekł młody i uderzył pięścią w ladę. Szklana popielniczka ze znakiem firmowym papierosów podskoczyła i poleciała na podłogę. Szkło rozprysło się po podłodze. – Nie przyjmuję odmowy!

 – Adam, proszę cię. Nie chcę stracić kolejnej pracy. Wyjdź albo zadzwonię na policję.

 „Tak jest, dziewczyno!” – pomyślałem. – „Nie daj się pijakowi!”

 Niestety w Polsce na wielu ludzi słowo „policja” działało jak płachta na byka. Typ zatoczył się dwa kroki do tyłu, sięgnął po jedno z piw na promocji i rzucił w stronę blondynki:

 – Ty kurwo!

 Butelki z półki posypały się na głowę ekspedientki. Jedna z nich uderzyła ją w skroń, z której zaczęła spływać jucha. Widok krwi coś we mnie uruchomił. Straciłem panowanie nad sobą. Nawet strach, ten okrutny skurwysyn, który dręczył mnie całe życie, rozproszył się jak dym z papierosa. Podszedłem do nieznajomego, złapałem go za szmaty i wyrzuciłem ze sklepu. Spojrzałem na dziewczynę za ladą, której mina wyrażała: „o proszę, kolejny pijany idiota”.

 – Już ci nie powinien dokuczać – uśmiechnąłem się.

 – Och! – westchnęła z przekąsem. – Dziękuję za ratunek, mój bohaterze. A teraz wynocha!

 „Jaka zołza” – zdążyłem pomyśleć, zanim czyjeś dłonie wytargały mnie na zewnątrz.

 – Co do kur…

 Wyparował ze mnie bojowy nastrój, gdy młody walnął mnie pięścią w brzuch, a potem w twarz. Upadłem na chodnik, ale ten nie pozwolił mi wylegiwać się zbyt długo. Postawił mnie do pionu i zaciągnął do alejki obok sklepu. Czułem rozbity policzek i słoną krew, zalewającą usta. Blondynka przyglądała się całej sytuacji zza szyby monopolowego. „Czy naprawdę liczyłem na wdzięczność?” – wpadło mi do głowy, gdy spojrzałem w jej umęczone oczy. – „Czy kiedykolwiek zmądrzeję i przestanę pakować się w kłopoty?”

 Próbowałem się bronić. Rzucałem w podrostka podniesionymi butelkami, plastikowymi opakowaniami; plułem, próbowałem nawet kopać. Tymczasem on wciąż uderzał, a jego ciosy przybierały na sile.

 – Przestań, proszę! – krzyknąłem niczym dziecko. Dostałem kopa w brzuch, popuściłem w spodnie i runąłem w stertę śmieci. Tym razem mnie nie podniósł. Słyszałem, jak dyszy. Nie wiedziałem, ile czasu minęło, osiem sekund? Osiem minut? Przestał używać rąk i pomiędzy głębokimi wdechami, kopał mnie po całym ciele. Ból był potworny i właśnie wtedy coś we mnie pękło. Błona, którą otoczyłem szaleństwo, rozrywała się. Powoli przestawałem być sobą, zmieniałem się. Już nie interesował mnie ból, połamane kończyny, czy nawet śmierć. Cały wysiłek skupiałem na tym, by powstrzymać falę energii, która wypływała z klątwy. „Nie będzie kolejnego morderstwa, pościgów na karku. Tym razem wygram” – pomyślałem i dostałem kopniaka w potylicę, który całkowicie wyłączył świadomość. Nim to się stało, zdążyłem jeszcze wyszeptać:

 – Nidhhöggr…

***

 Obudził mnie ból, dezorientacja i mrok. Otworzyłem oczy i ujrzałem światło latarń, przebijające się przez mgłę. Chłód wgryzał się w ubranie i przenikał do kości. Mokre spodnie lepiły się do nóg. Gdy dotknąłem twarzy, poczułem pod palcami zaschniętą krew. „Jak bardzo źle wyglądałem? Czy mam coś połamane?” Trudno było stwierdzić. Nie chciałem wstawać w obawie, że nogi odmówią posłuszeństwa. „Może kopniak w potylicę spowodował paraliż? Jak wtedy będzie wyglądać moje życie? Czy ścigający mnie odpuszczą, gdy dowiedzą się, że ich zwierzyna została usunięta z gry? Że już nikomu nie jest w stanie zrobić krzywdy?”

 By rozwiać te wątpliwości, musiałem się podnieść. Na początek do pozycji siedzącej. Rozejrzałem się dookoła. Alejka wyglądała tak samo jak przed moim upokarzającym przedstawieniem z tym gnojkiem w roli głównej. Na ścianach widniały rasistowskie napisy z błędami ortograficznymi, między nimi poszarpane plakaty zespołów, które dawno temu grały w Perun. Z daleka dobiegało szczekanie, które od razu przywodziło mi na myśl obraz wilkołaka. Wielkiej, włochatej bestii, kroczącej pośród mgły. Z krwią kapiącą z pyska i szponami, na których plączą się wyrwane włosy ostatniej ofiary.

 – Jak też boli mnie głowa – jęknąłem płaczliwie. Chciało mi się wyć z bezsilności. Byłem cholernie samotny. Nikt nie potrafił i nie mógł zrozumieć tego, co czuję. Do tego za każdym razem, gdy próbowałem odzyskać kontrolę nad własnym życiem, wychodziło odwrotnie. „Pijaństwo i szaleństwo” – te dwa słowa powinny być wyryte na moim nagrobku zamiast imienia i nazwiska. „Tak bardzo nie chce mi się żyć”.

 Otarłem kilka łez, które spłynęły mi na policzki i podpierając się ściany, wstałem. Kolana drżały, jakbym był stawiającym pierwsze stąpnięcia niemowlaka. Żołądek przewracał się z lewa na prawo z powodu ciosów i sporej dawki alkoholu. Głowę zaś rozsadzał pulsujący ból, od którego za wszelką cenę pragnąłem uciec.

 Pierwszych kilka kroków było najgorszych. Później błędnik zaczął funkcjonować poprawnie i mogłem iść do domu. Nim opuściłem alejkę, zwymiotowałem kilka razy. W mdłym świetle latarń starałem się dojrzeć, czy w wymiocinach nie ma krwi, ale nic takiego nie zauważyłem. „O tyle dobrze” – pomyślałem z rozgoryczeniem. – „Może jeszcze trochę pożyję. Swoją drogą, dawno nie dostałem łupnia. Ostatni raz chyba w Kostrzynie. O tak, piłem pod stacją benzynową w środku nocy i zachciało mi się pogawędki z kilkoma łysymi byczkami, tankującymi swój samochód”.

 – Wtedy było znaczne gorzej – rzekłem tylko po to, by usłyszeć własny głos. – Dwa złamane żebra, pogruchotany nadgarstek i wstrząśnienie mózgu.

 Co chwila przystawałem, żeby oprzeć się o ścianę i wziąć głęboki wdech. Mijający mnie ludzie nawet nie zwracali uwagi na zakrwawionego człowieka w brudnej kurtce. Większość z nich zajęta była rozmową. Już dawno temu zauważyłem, że duże miasta nabrały niesamowitej zdolności znieczulicy. „Też chciałbym ją w końcu posiąść. Może w Perun mi się to uda?”.

 Będąc w połowie drogi do mieszkania, wyciągnąłem z kieszeni telefon. Okazało się, że wygląda znacznie lepiej ode mnie i jakimś cudem uniknął ciosów młodego boksera. Znalazłem numer Bogdana i już po chwili wsłuchiwałem się w sygnał. Za pierwszym razem nie odebrał, więc postanowiłem próbować do skutku. Nic z tego. Nie powiem, odrobinę mnie to zirytowało i zacząłem wyrzucać w wilgotne powietrze przekleństwa.

 Potrzebowałem pomocy. Ucieczki od własnej głowy, bólu i świata przynajmniej na kilka godzin. „Czy to tak wiele? Boże, dlaczego od urodzenia traktujesz mnie w ten sposób? Czy tylko przez to, że w Ciebie nie wierzę? A gdzie to sławetne miłosierdzie?”

 Nagle komórka zawibrowała w kieszeni.

 – Halo?

 – Gdzie się podziewasz, Jacek? Nie wychodzisz dzisiaj na piwo?

 – Dostałem wpierdol. Potrzebuję jakichś dragów.

 – Ale mówiłeś…

 – Wiem, co mówiłem. Bogdan, jednak nie dam rady. Wszystko mnie boli.

 – Co to za skurwysyn? Ktoś z parku? Dlaczego tak dziwnie brzmisz?

 – Bo mam w nosie zaschniętą krew! – Wziąłem oddech. – Po prostu mi pomóż. Proszę.

 – Okej, zadzwonię i zobaczę, co da się zrobić. Jeżeli to jakiś goguś stąd, wyrównamy rachunki. Tylko dojdź do siebie.

 – Nie trzeba. To nikt z parku. Poza tym chyba sobie zasłużyłem. Postaraj się coś dla mnie załatwić.

 – Gdzie będziesz?

 – Wracam do mieszkania.

 – No, w porządku.

 – Dzięki, Bogdan.

 Chciał mi coś odpowiedzieć. Słyszałem jego słowa, jednak nacisnąłem czerwoną słuchawkę. Na rozmowę i wyjaśnienia przyjdzie czas. Tymczasem jedyne czego pragnąłem, to dostać się do mieszkania i zmyć z twarzy krew. Później skryć się w objęciach środków odurzających i wskoczyć do łóżka na następne kilkanaście godzin.

***

 W kawalerce natychmiast skierowałem kroki do łazienki. Podszedłem do lustra. Z każdym krokiem widziałem coraz więcej szczegółów: otarcie na czole, pęknięty łuk brwiowy, z którego wystawało coś czerwonego i rozbite usta. Pod oczami powstały sine kręgi, a pod nosem wielki zaciek z zaschniętej krwi.

 – Wyglądam jak gówno. – Odkręciłem gorącą wodę i zacząłem obmywać twarz. Ledwo mogłem jej dotknąć, tak kurewsko bolała.

 Gdy trochę doprowadziłem się do porządku, wziąłem prysznic. Wraz z brudem pragnąłem zmyć wspomnienia okropnego dnia, upokorzenie, chaos alkoholowy i widok dziewczyny z monopolowego, spokojnie obserwującej, jak dostaję baty. Nie winiłem jej. Nie robiłem tego dla niej, lecz dla siebie. Chciałem we własnych oczach wyjść na kogoś lepszego, niż w istocie jestem; „powinienem ją przeprosić”.

 Po kąpieli ubrałem się i zjadłem kanapkę z serem, na którą w ogóle nie miałem ochoty. Minęło jakieś półtorej godziny, byłem pewny, że Bogdan zapomniał o całej sprawie; wypił kolejne piwo i poszedł na którąś z sobotnich imprez. Wtedy usłyszałem pukanie do drzwi. Wyobraźnia od razu podsunęła mi obraz młodego, który jakimś cudem dowiedział się gdzie mieszkam i przyszedł dokończyć dzieła: wypruć mi flaki maczetą pożyczoną od Sekatora. Na szczęście nie miało to nic wspólnego z rzeczywistością, za progiem ujrzałem Karolinę. Ubrana w koszulę w kratę i podarte jeansy, spoglądała na mnie przymrużonymi oczami.

 – Ładnie wyglądasz – stwierdziła. – Byłeś u fryzjera?

 – Bardzo, kurwa, śmieszne. Po co przyszłaś?

 – Bogdan mówił, że potrzebujesz… się rozluźnić.

 Przewróciłem oczami i westchnąłem.

 – I przysłał ciebie?

 – Nie jestem pieprzonym posłańcem. Kolejny raz w ciągu doby wykazałam dobrą wolę dla twojej osoby. Specjalnie wyszłam z imprezy, żeby tu przyjechać, więc zbieraj się. Nie zamierzam tracić czasu i słuchać idiotyzmów.

 – Chciałem tylko coś znieczulającego na noc. Nie zamierzam nigdzie wychodzić. Popatrz, jak wyglądam! A czuję się jeszcze gorzej.

 – Nic nie mam. Jedź ze mną albo zapomnij o całej sprawie.

 Nie żartowała. Wystarczyła chwila zwłoki, by odwróciła się na pięcie i zniknęła.

 – Idę w poniedziałek do pracy i muszę dojść do siebie. Nie mogę nigdzie iść!

 – W takim razie znikam.

 Chciałem zamknąć drzwi i odciąć się od całego świata, ale po prostu nie mogłem. Potrzebowałem ucieczki od problemów. Nie było dla mnie innej drogi.

 – Dobrze już, dobrze. Zakładam buty i możemy iść.

 – Pośpiesz się.

***

 Pędziliśmy przez ulice Perun, mijając drzewa i latarnie, które w mgle i mroku przypominały bardziej kosmitów z Wojny światów H. G. Wellsa niż przeciętne elementy rzeczywistości. Okazało się, że Karolina przyjechała do mojego mieszkania swoim fiatem 125p. Muszę przyznać, że auto zrobiło na mnie spore wrażenie. Może nie było w idealnym stanie, jednak nie codziennie spotyka się młodą osobę, zakochaną w tego typu samochodach.

 – Faceci muszą cię uwielbiać – rzuciłem, rozglądając się po wnętrzu. To było jak podróż w czasie, gdy z dziadkiem jeździłem identyczną maszyną na bazar po świeże warzywa i owoce.

 – A to dlaczego?

 – Jesteś bardzo atrakcyjna i lubisz stare samochody. Podejrzewam, że z każdym dniem twoje ego muszą podbudowywać zaczepki na ulicy i lepkie spojrzenia płci przeciwnej.

 – Mogłabym tu zaprzeczać, udawać skromną i tak dalej. Jednak masz rację. Żyjemy w czasach, gdzie przede wszystkim liczy się wygląd. Miałam to szczęście, że nigdy mi go nie brakło, a spora liczba facetów jest na tyle podatna, że zrobią dla mnie wszystko.

 – Też bym korzystał z takiego przywileju – rzekłem z uśmiechem na ustach. – Tym bardziej dziwię się, że mi wtedy pomogłaś wrócić do domu. Nie ma we mnie nic pociągającego i nie jestem specjalnie ciekawy. Szybciej bym przypuszczał, że spędzę noc z jakimś gościem.

 – Nie przepadasz za facetami?

 – Uwielbiam facetów. Dobrze się z nimi dogaduję, ale nic więcej. Kontakt fizyczny jest wykluczony.

 Karolina odpaliła papierosa i uchyliła okno. Kolczyki w jej uszach, przypominające zegarki, kołysały się w tym samym rytmie, co zawieszone pod lusterkiem włochate kostki do gry.

 – No co ty? Z tego co widzę, uwielbiasz kontakt fizyczny z mężczyznami. Twoja twarz jest najlepszym dowodem.

 – Widzę, że przyjemność sprawia ci naśmiewanie się z mojej krzywdy. Dzięki.

 – Odwiozłam cię do domu, bo byłeś ledwo przytomny. Na koniec wlałeś w siebie jeszcze kilka piw i bałam się, że możesz potrzebować pomocy. Do tego Bogdan sporo o tobie opowiadał i stwierdził, że dałby sobie za ciebie rękę uciąć…

 – I bym teraz, kurwa, nie miał ręki – zacytowałem. Karolina nie zareagowała. W jej oczach dostrzegłem jednak, że rozpoznała tę kwestię i miała ochotę się uśmiechnąć.

 – A skoro on tak mówi, to znaczy że tak jest – ciągnęła. – To porządny człowiek. Poprosił mnie, więc przyjechałam. A ty nie powinieneś być dla siebie taki surowy. Całkiem interesujący z ciebie gość.

 – Czy to był komplement?

 Nawet nie odwróciła się do mnie. Po prostu przechyliła kierownicę i skręciła.

 – Dokąd w ogóle jedziemy?

 – Do jedynego miejsca, gdzie możesz dostać to, co chcesz. Ponoć nie masz tu nikogo znajomego. Rodzina też nie wchodzi w grę, więc może poznasz jakichś interesujących ludzi u Engela. Na pewno będzie wspólny temat do rozmowy.

 – Mówiłem, że nie interesują mnie tego typu sprawy. Nie chcę znać żadnych cwaniaczków z pełnym portfelem i cudownym życiem.

 Karolina wyrzuciła niedopałek przez okno, zasunęła szybę i ucięła:

 – To nie tego typu człowiek. Daj mu szansę, zanim ocenisz. Zresztą nie masz innego wyjścia, bo już siedzisz w moim samochodzie.

***

 Podjechaliśmy pod bramę. Umieszczone na niej lampy oświetlały wybrukowaną drogę, biegnącą do białego domu z wielkimi oknami. Nigdy nie byłem w podobnym miejscu. Nie wywodziłem się z bogatej rodziny i nie miałem zamożnych znajomych. Mój tok myślenia nie różnił się od większości osób, które ciężką pracą musiały walczyć o przeżycie. „Bogaci są tylko złodzieje albo kombinatorzy” – słyszałem wyraźny głos w głowie – „musisz mieć masę szczęścia i być bezwzględnym skurwysynem, by dorobić się fortuny. Nie ma innej drogi, dlatego wolę być dumny i biedny niż wyzbyty duszy, opływać w luksusach”. Myślałem tak przez większość życia. Nie wiem, co było tego powodem. Podejrzewam, że nasłuchałem się dorosłych, powtarzających podobne głupoty i z czasem sam zacząłem je powtarzać.

 – Jacek? Jacek!

 Obróciłem głowę w stronę Karoliny. Miała zaniepokojoną minę.

 – Gdzie tak odpłynąłeś? Przez chwilę myślałam, że mdlejesz. Może zamiast dragów, potrzebna ci wizyta u lekarza? Może dostałeś po głowie za mocno?

 – Wjedźmy w końcu do środka. Nic mi nie jest.

 – Krew ci leci z nosa. Poplamiłeś sobie bluzę.

  Otoczona drzewami alejka i willa na odludziu. Przypominało mi to scenę ze starego filmu, którego nazwy nie potrafiłem sobie przypomnieć.

 – W ogóle, dlaczego nie włożyłeś kurtki? – zapytała Karolina, opierając się na kierownicy. – Przecież jest cholernie zimno.

 – Moja kurtka i spodnie są ubłocone. Wytarzałem się w moczu, śmieciach i własnej krwi. Nie chciałabyś, bym wszedł tu w takim stroju.

 – Nawet bym cię nie wpuściła.

 Zaśmiałem się i przyłożyłem do nosa chusteczkę. Krew leciała coraz mocniej.

 – Sama widzisz.

 Wysiedliśmy i ruszyliśmy w stronę drzwi. Mijaliśmy przestępujących z nogi na nogę ludzi, którzy trzymali papierosy w drżących z zimna dłoniach. Dym wznosił się i mieszał z mgłą, a nie byłem pewien, co tu robię. Powinienem lizać rany i monitorować organizm w poszukiwaniu co gorszych uszkodzeń. Orłowskiego nie będą interesowały moje problemy. Jeżeli przez złamaną rękę nie dam rady udźwignąć taczki z zaprawą, wyrzuci mnie na zbity pysk.

 – To chyba nie był dobry pomysł, żeby tu przyjechać.

 Karolina nacisnęła klamkę i otworzyła drzwi. Zalało ją światło i ciepłe powietrze.

 – Nie masz się czego obawiać. Engel to całkiem porządny facet. Nawet jeżeli się nie polubicie, to i tak ci pomoże.

 Trochę żyłem na tym świecie i może patrzyłem na to z punktu widzenia cynika, jednak nie chciało mi się wierzyć, że ktoś ot tak pomaga każdemu bez względu na wszystko.

 – Wiem, co myślisz, Jacek: Tacy ludzie nie istnieją! To niemożliwe! – oczy Karoliny lśniły, a gdy się uśmiechnęła, w jej policzkach pojawiły się dołeczki.

 Nie chciało mi się nawet rozwodzić nad jej pięknem. To tak samo, jakby stojąc na Ziemi, wychwalać krążący gdzieś w przestrzeni kosmicznej Księżyc. Jedno i drugie niedostępne dla takiego szaraka jak ja.

 – Engel to taki Bruce Wayne, tylko bez czarnych legginsów i pociągu do nietoperzy. Potrafi wiele zrozumieć – kontynuowała.

 Nie wiedzieć dlaczego, im więcej Karolina opowiadała o Engelu, tym mniejszą miałem ochotę go spotkać.

 Po chwili weszliśmy do wypełnionego sofami dużego pomieszczenia, na środku którego stał wyłożony jedzeniem stół. Między różnego rodzaju smakołykami stały butelki z alkoholem: szampan, wino, piwo i wiele rodzajów wódki, jednak nigdzie nie widziałem choć grama narkotyków. Tu i ówdzie walały się jedynie jointy i fajki wodne. Lubiłem zapalić gandzię, ale potrzebowałem czegoś mocniejszego. Chciałem zapomnieć na kilka godzin o zbliżającym się poniedziałku i wykonywaniu znienawidzonego zajęcia. Chciałem również uciszyć tortury własnego umysłu, który co chwila przypominał mi, jak dałem się zeszmacić w tamtej alejce.

 Spodziewałem się od razu rozpoznać Engela. Wyobraźnia już jakiś czas temu stworzyła jego obraz: wysoki i umięśniony, z niebieskimi oczami i zniewalającym uśmiechem. Tymczasem Karolina podeszła do niskiego chłopaka w podobnym wieku, co ja. Miał na sobie jeansy i czarną koszulkę. Po chwili podeszli do mnie.

 – Witaj w moim domu. Nazywam się Wiktor Engel. Dużo o tobie słyszałem.

 Jego oczy zmierzyły mnie od stóp do głów. Zrobiło mi się cholernie głupio. Odkryłem w sobie kolejną dziwną rzecz – nie potrafię rozmawiać z zamożnymi ludźmi. Może to dlatego, że wcześniej nie miałem ku temu okazji?

 – Karolina też mówiła co nieco o tobie. Nie chciałbym się wpraszać do ciebie i jeżeli to problem…

 Nim zdążyłem dokończyć, na jego twarzy pojawił się uśmiech.

 – Prowadzę bardzo otwarty tryb życia. Ludzie przychodzą i odchodzą, ale zawsze miło mi powitać kogoś nowego. Organizując imprezy, czuję się trochę jak Wielki Gatsby. Również mam interesującą przeszłość, wypełnioną kilkoma niedokończonymi sprawami. Może ci o nich opowiem w wolnej chwili.

 – Co za skromność – stwierdziła Karolina z typową dla siebie ironią, po czym ruszyła w stronę jednego z pomieszczeń.

 – Ojciec zbudował fortunę, a ja ją powoli rozpieprzam. Chyba nie można tego inaczej ująć. Poza tym nie ma we mnie nic nadzwyczajnego. Szkoda, że nie możesz poznać mojej siostry.

 – Nie jestem zbyt dobry w poznawaniu nowych osób. Dziękuję za takie powitanie.

 – Nie ma problemu. Perun to bardzo hermetyczna społeczność, co mnie smuci, ponieważ każda nowa twarz niesie za sobą jakąś interesującą historię – Engel wciąż uśmiechał się podejrzanie. Ulotnił się, gdy został zawołany przez jakichś ludzi na zewnątrz.

 „I co ja mam teraz robić?” – zastanawiałem się, obserwując otoczenie. Nikt nie zwracał na mnie uwagi, lecz nie mogłem stać na środku jak kołek. Z braku lepszego pomysłu, ruszyłem w stronę stołu. Postanowiłem zjeść kilka roladek z kurczakiem. Otworzyłem piwo i – wmawiając sobie, że wypiję tylko jedno – przytknąłem butelkę do ust. Kanapy okazały się bardzo wygodne, niemal wtopiłem się w jedną z nich. Obite ciało odrobinę przestało boleć, a ja ze swojego miejsca mogłem bezpiecznie przyglądać się wszystkim gościom Engela. „To jest życie. Niczego więcej nie trzeba do szczęścia, jeżeli ma się zdrowie i majątek do wydania. Ktoś kiedyś stwierdził, że pieniądze szczęścia nie dają… Jakiż to musiał być biedny głupiec!”

 Minęło pół godziny. Zdążyłem wypić dwa piwa i odkapslować trzecie. Znieczulające działanie etanolu rozlewało się po całym ciele. Teraz tylko brakowało mi czegoś do prędkiego wyłączenia świadomości. Zapomnienia o realności na jakiś czas. Swego rodzaju urlop od życia, który wzmocni mnie przed poniedziałkiem.

 W końcu pojawiła się Karolina. Usiadłszy obok mnie, otworzyła dłoń, na której miała cztery fioletowe tabletki z rysunkiem okna. Nie musiała nic mówić. Połknąłem dwie. Ona również. Następnie zaciągnęła mnie do pokoju na górze, który okazał się ogromną sypialnią, nakazała położyć się na łóżku.

 – Ściągnij buty i się rozluźnij. Chciałeś ucieczki, więc ją dostaniesz.

 – Mogę cię o coś zapytać?

 – Wal.

 – Dlaczego Engel nie zapytał mnie o rany na twarzy? Równie dobrze mogłem być alkoholikiem-awanturnikiem, który wpada do jego domu i zaczyna okładać wszystkich kułakami.

 – Engel wie o tobie dzięki Bogdanowi i mnie. Tylko dlatego tak to wyglądało.

 – Macie sprawną komunikację.

 – Zdziwiłbyś się. A teraz cisza. Daj mi się nacieszyć ucieczką.

 Legła obok mnie. Spojrzałem w jej piękne brązowe oczy i zacząłem odpływać. Wydawało mi się, że obserwuję wszystko zza tafli szkła, a dalej z lotu ptaka. Zwątpienie i pustka umknęły przed cudownym działaniem tajemniczej tabletki. Teraz czułem wyłącznie szczęście i senność. Dziękowałem gwiazdom za to, że postawiły tych ludzi na mojej drodze, po czym odleciałem.

***

 Mimo całkowitej nocy, doskonale widziałem kamienną wieżę, z której okien wydobywał się blask świec. Jakąś częścią świadomości czułem, że miało to miejsce bardzo dawno temu. Jeszcze przed uformowaniem religii, jaką znamy dzisiaj. Przed powstaniem państw i nauki. To były mroczne lata, w których liczyła się wyłącznie siła i instynkt przetrwania. Ludzie nie próbowali myśleć racjonalnie. Nie interesowało ich bezkrwawe łagodzenie konfliktów, lecz walka do utraty tchu, do ostatniej kropli krwi. Tylko podczas bitwy czuli, że żyją i mają kontrolę nad otoczeniem. Dzięki temu znajdowali się bliżej nieba, bogów, którym oddawali lata życia w bólu i ciężkiej pracy.

 Strzelistą budowlę otaczała wioska. Dachy ze strzechy, świnie w zagrodzie i zmieszane setkami stóp błoto lśniło od blasku dziesiątek ognisk, wokół których siedzieli zgromadzeni ludzie. Niektórzy stali po pas w wodach jeziora. Księżyc kładł na nich smugi bladego światła. Wiedziałem już gdzie jestem i zaczął narastać we mnie niepokój. Coś zaraz się wydarzy. Nie cofnąłem się o tysiąclecia tylko po to, by obserwować szczęście i spokój. Gdzieś – jak zawsze – musi czaić się ból; pułapka zastawiona przez wadliwie działający umysł. Czarne myśli powoli przygniatały moją świadomość, przez co zacząłem płynąć ku ziemi. Nie bałem się upadku, ponieważ wszystko przebiegało bardzo wolno. Pewnie dlatego zdążyłem zauważyć upadające od strony gór drzewa i syk. Nigdy nie zapomnę tego odgłosu. Przepełnionego jadem dźwięku, który trafiał w część umysłu, odpowiadającą za odczuwanie strachu. Miałem ochotę krzyczeć, gdyż z koszmaru pobicia wpadłem w koszmar mordu. Nie było sensu się oszukiwać… Śmierć nachodziła na wody jeziora i skupionych wokół ognisk ludzi. Nic nie mogło ich uratować. Moje krzyki były niczym płacz dziecka. Najwyraźniej coś przywiodło mnie tutaj, bym wyłącznie obserwował. Tylko po co? Dlaczego nie mogę mieć chwili wytchnienia?

 Zza wzgórza, u stóp którego powstanie kiedyś pewien szpital, wychynął olbrzymi wąż. Patrząc na niego, chciałem rwać sobie włosy z głowy, oszaleć; miałem ochotę krzyczeć, aż gardło zacznie mi krwawić, a serce pęknie. Tak musi wyglądać szatan. Nie istnieje nic bardziej strasznego niż lśniące w blasku księżyca, potężne cielsko. Słyszałem, jak łuski ślizgają się po ziemi, a ogniste krople wielkości głazów spadają na ziemię i wybijają w niej kilkumetrowe dziury.

 – Nidhhöggr… – zdołałem powiedzieć. Wtedy oczy węża spoczęły na mnie. Wiedziałem, że to koniec. Nikt nie może przejść obok Kąsającego Lęku. Jego trująca aura wystarczy, by zakończyć życie na całej planecie w ciągu sekundy. – Błagam…

 „Nie uciekniesz mi” – usłyszałem w głowie – „nie możesz uciec od samego siebie”.

 Dotarłszy na ląd, spostrzegłem uciekających ludzi. Były między nimi kobiety, dzieci i starcy. Wszyscy ubrani niczym aktorzy z filmu, traktującego o życiu starożytnych plemion. Ich twarze wykrzywiał strach, którego nie zwykli zbyt często odczuwać. Nawet najdzielniejsi z wojowników rzucali broń i szukali schronienia w ciemności. Jednak wielki wąż Nidhhöggr nieustannie ich dostrzegał. Jednym machnięciem wielkiego ogona przewrócił dziesiątki pni. Uderzył w wody jeziora, które zamieniwszy się w potężną falę, porwały poszycie chat. Przetrwała jedynie wieża, skąd dochodziły podniesione głosy. Podejrzewałem, że znajdujący się w niej ludzie, zdali sobie sprawę, co się dzieje.

 Niestety, było już dla nich za późno. Kąsający Lęk jednym kłapnięciem podzielił budowlę na dwie części, które runęły w cofające się wody jeziora.

 – Jesteście zaledwie pożywieniem dla gwiazd – wysyczał wąż i zaczął spijać krew poległych.

 Nie mogłem na to patrzeć. Dość miałem krzyków, płaczu i śmierci. Pragnąłem po prostu umrzeć. „Jeszcze nie nadszedł czas” – coś podpowiadało.

 Te słowa i wielki ból odprowadziły mnie w ciemność i nieświadomość. W końcu mogłem zyskać chwilę spokoju, o której tak bardzo marzyłem.

***

 – Myślałam, że już nigdy nie wstaniesz.

 Gdy otworzyłem oczy, dostrzegłem Karolinę. Siedziała na łóżku i jadła płatki śniadaniowe.

 – Mleko jest już prawie zimne, więc lepiej zabieraj się za jedzenie.

 Rozejrzałem się po pokoju, który wielkością przypominał moją obskurną kawalerkę. „Engel to naprawdę bogaty skurczybyk” – wpadło mi do głowy. Sięgnąłem po miskę i nasypałem sobie czekoladowych kuleczek.

 – Ile tutaj kosztują śniadania? Czy jeżeli bierzesz dragi, to są darmowe?

 Karolina przewróciła oczami i skupiła się na jedzeniu. Odpowiedziała dopiero po kilku minutach.

 – Patrzysz na to wszystko jak typowy Polaczek. Jeżeli ktoś chce ci pomóc, to pytasz na jak długo będziesz musiał za to ściągać spodnie. Ludzie w Perun pieprzą o Engelu głupoty, bo myślą właśnie jak ty.

 – Przepraszam bardzo, że szukam podstępu, gdy za darmo dostaję na noc taką sypialnię, niesamowitą tabletkę i piękną dziewczynę do towarzystwa.

 – Wiesz co? Pierdol się, panie obita gębo. Pijesz i użalasz się nad sobą. Prosisz o pomoc Bogdana, a później narzekasz. Nazwij mnie jeszcze kurwą, bo bez żadnego ukrytego celu spędziłam z tobą trochę czasu.

 – Po prostu życie mnie nauczyło, że nie ma nic za darmo.

 – Bo nie ma! Co nie znaczy, że nie istnieje jeszcze ludzka pomoc, do jasnej cholery!

 Nie miałem już ochoty na płatki, więc wypiłem resztkę mleka i rzekłem:

 – Zawsze powtarzałem sobie, że nie skończę jak rodzice; zgorzkniały przez życie i swój charakter. Siedzący przed telewizorem ramol, który widzi tylko najgorsze aspekty ludzkiej natury. Tymczasem nie mam nawet trzydziestki, a już jestem gorszy od nich.

 – Musisz czasem odpuścić.

 – Postaram się. Dziękuję za wsparcie. Nawet nie wiesz, ile to dla mnie znaczy. Teraz pewnie obudziłbym się w zakrwawionej pościeli i błąkał po mieszkaniu nieszczęśliwy. Nienawidzę niedziel.

 – Za to mogłeś zakrwawić pościel bogatego znajomego. – Karolina wskazała palcem rdzawe plamy na poduszce, które najprawdopodobniej powstały z cieknącej z nosa krwi. Parsknęła śmiechem.

 Z braku lepszego wyjścia sam zacząłem się śmiać. Łzy napłynęły mi do oczu, a obita klatka piersiowa dała o sobie znać. Jak cudownie było odpoczywać w czyjejś sypialni ze śliczną kobietą u boku i odsuniętymi na dalszy plan problemami.

 – Martwię się, że nie dam rady pracować i Orłowski wywali mnie z roboty.

 – Aż tak źle?

 – Gorzej. Ledwo mogę się ruszać. Wszystko mnie boli. Najchętniej wziąłbym kolejną tabletkę i zniknął na następne godziny. Może nawet tydzień.

 – Ucieczka daje ukojenie wyłącznie wtedy, gdy wiesz, kiedy trzeba wrócić. Mówię to z doświadczenia.

 – Nawet nie wiem, jak brzmi twoje nazwisko. Opowiedz mi coś o sobie.

 – Może zaczekamy z tym do randki?

 Rozdziawiłem usta ze zdziwienia. Nie miałem na to żadnej odpowiedzi.

 – Co?

 Karolina uśmiechnęła się. Promienie słońca zalśniły w jej włosach, gdy przechylała głowę.

 – Żartowałam! Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha.

 – Dla was, pięknych ludzi, życie jest proste. Wypełnione innymi „bogami” i masą mniej atrakcyjnych postaci, które idą za wami niczym wierzący za prorokiem.

 – Znowu przesadzasz.

 – Zostań kiedyś sama choć na cztery lata. Siedź zamknięta w mieszkaniu, za kompana mając wyłącznie jadowite myśli, a wtedy zrozumiesz. Ludzie nie doceniają siebie nawzajem, póki samotność nie zajrzy im w oczy.

 – Na pewno nie jest tak źle – odparła, jednak po jej minie widziałem, że nie ma pojęcia o czym mówi.

 – Ja jestem cynikiem, podejrzewającym każdego o złe intencje, a ty nie potrafisz zrozumieć, jak brak pięknego ciała potrafi uprzykrzyć życie. Świat to jeden wielki taniec godowy. Faceci zrobią dla ciebie wszystko, prawda?

 – Nieprawda.

 – Śmiem wątpić. – Położyłem stopy na podłogę i wstałem. Każdy krok odzywał się bólem w lewej nodze. Wydawało mi się, że nie była złamana, ale do jutra nie wydobrzeje.

 – Kiedy zjesz, to odwiozłabyś mnie do domu?

 Karolina skinęła. Podejrzewam, że uraziłem ją swoim gdybaniem. Wyglądała na zamyśloną, a radość bezpowrotnie wyparowała z jej twarzy.

 Gdy zeszliśmy na parter, zastał nas widok jak po wybuchu bomby. Ludzie okupowali kanapy, fotele, podłogę, a nawet stół. Puszki, butelki i papierki po chipsach walały się w każdym kącie. „Nie chciałbym być osobą, która musi to sprzątnąć” – ruszyłem do drzwi. Gdy przestąpiłem próg, o mało nie padłem na twarz. Mgła wciąż unosiła się w powietrzu, jednak było jej zaskakująco mało. Za to słońce w końcu wychynęło zza woalu chmur i zrzuciło kilka kojących promieni na ziemię.

 – Stęskniłem się za słońcem. – Odetchnąłem głęboko. Od razu polepszył mi się nastrój. Już nawet nie miałem ochoty zabić młodego, który zamienił moje ciało w worek treningowy. – Cudowna pogoda.

 – Wsiadaj – ponagliła mnie Karolina. – Muszę jeszcze odwiedzić rodziców. Obiecałam im wspólny niedzielny obiad.

 – To chyba dobrze, że rodzina ma ochotę spędzać z tobą czas.

 – Nie powiedziałabym. – Odpaliła fiata. – Zapnij pas.

 Przez resztę drogi prawie nie rozmawialiśmy. Karolinie nie dopisywał humor, a ja nie należałem do osób, które narzucają się rozmową. Zresztą byłem zajęty obserwowaniem ulic Starego Miasta. Przez mleczne powietrze niemal zapomniałem, ileż szczegółów skrywa się w otoczeniu. Dzieci bawiące się na placach zabaw, śpieszący do kościołów ludzie i zalegający na ławkach pijaczkowie; to wszystko sprawiało, że na powrót miałem ochotę żyć i walczyć o szczęście. „Może nawet Orłowski nie wywali mnie z pracy, tylko wyznaczy jakieś odrobinę lżejsze zajęcie? Przynajmniej dopóki nie wyzdrowieją obite kończyny”. Przecież wszystko jest możliwe! Zwłaszcza biorąc pod uwagę wydarzenia ostatnich dni: pomoc Bogdana, poznanie Karoliny i Engela. W życiu nie podejrzewałbym, iż na świecie uchowali się ludzie, dla których nie było tajemnicą, w jakich popieprzonych czasach żyjemy. 

 – Dziękuję ci za wszystko, Karolino – rzekłem przez opuszczoną szybę, gdy wyszedłem z auta.

 – Na przyszłość nie oceniaj ludzi tak surowo.

 – Postaram się.

 – Na razie.

 Wyrzekłem nim zdążyła odjechać:

 – Prędzej czy później ci się odwdzięczę.

 Nic na to nie odpowiedziała, a chwilę później fiat zniknął za zakrętem.

***

 Ta niedziela minęła podobnie do wszystkich wcześniejszych. Monotonia przygniatała płuca, a umysł nakłaniał do odwiedzenia sklepu monopolowego i zabicia nudy alkoholem. Niestety nie mogłem dopuścić do sytuacji, w której przychodzę do pracy z obitą gębą i oddechem śmierdzącym piwem. Jakoś się przemęczyłem, dotrwałem do bezsennej nocy, podczas której wspominałem dzieciństwo, rodziców oraz życie przed pojawieniem się u mnie myślenia typu: „nic się nie liczy, bo życie to kupa gówna, a przed pościgami i śmiercią, śledzącą każdy mój krok, nie ucieknę”.

 Kiedy wstałem do pracy, zastała mnie szarość poranka i ból. Mgła przyciskała do okna niematerialne kłębiaste policzki i grube paluchy, chcąc wparować do mieszkania. Miałem ochotę wyć z rozpaczy, że muszę wejść między ludzi, których nie lubię i zbolały wykonywać obowiązki. I jak w takiej sytuacji powiedzieć sobie, że warto żyć i trzeba cieszyć się każdą chwilą? Gdy spuszczasz nogi na podłogę, grzywka opada ci na czoło, czujesz bicie własnego serca, a czarne myśli przypominają odważniki, ciągnące w dół każdą nawet najmniejszą cząstkę szczęścia?

 Wreszcie ruszyłem z miejsca, zrobiło się odrobinę łatwiej. Umyłem zęby i przygarbiony niczym starzec, wyszedłem na ulice Perun. Kiedy zacząłem przypominać jednego z mieszkańców Starego Miasta? W którym momencie zamieniłem się w porcelanową figurkę, mogącą ulec stłuczeniu przez najdelikatniejszy podmuch wiatru?

 Dotarłszy na miejsce budowy, oddalone cztery kilometry od mojej kawalerki, przywitały mnie pełne poirytowania twarze współpracowników. Mężczyźni w ogrodniczkach poplamionych farbą, z czapkami na wyłysiałych głowach i papierosem, żarzącym się w kąciku ust. Faceci z szorstkimi dłońmi, którzy biją własne dzieci, by pokazać, gdzie jest ich miejsce bądź dla wyładowania gniewu. Nie rozumiałem ich i nie potrafiłem nawiązać kontaktu. Mieli mnie za dziwaka, którym w istocie byłem. Dlatego też ucieszył ich widok, jaki zastali tego poniedziałkowego poranka.

 – No piękny jesteś! – zakrzyknął jeden z nich, rozwijając przedłużacz. – Komu mam postawić piwo za to, że cię tak urządził?

 – Swojej starej.

 Zwykle nie potrafię odszczeknąć. Już wspominałem, że jestem sierotą konfliktową i nie radzę sobie w konfrontacjach. Jednak tego ranka byłem tak rozstrojony, iż ledwo wiedziałem, co się dzieje dookoła.

 – Przymknij gębę, młody. Zawsze możesz wyglądać gorzej.

 Nic nie odpowiedziałem. Po prostu włączyłem betoniarkę i zabrałem się za otwieranie worka z cementem.

 Wiedziałem, że poniedziałek będzie bardzo trudny. Dostałem porządne lanie i wszystko mnie bolało. Jednak nawet w najgorszych przypuszczeniach nie podejrzewałem, jak to się skończy.

 Po kilku godzinach dowożenia zaprawy po cienkiej desce, ustawionej pod ostrym skosem, płakałem z bólu. Łzy bezsilności ciekły mi po policzkach i mieszały się z potem. Ledwo nadążałem je ukrywać przed współpracownikami, którzy – jak przystało na prawdziwych mężczyzn, zajmujących pierwsze ławki podczas mszy i utrzymujących rodziny – najpierw wyzwaliby mnie od ciot, a następnie przyśpieszyli tempo pracy. Zapragnęliby jeszcze bardziej pokazać, jak wygląda chrześcijańskie miłosierdzie prawdziwego Polaka. Kolejny raz nie dopisało mi szczęście. Będąc niemal na samym środku tej przeklętej sztachety, obita noga odmówiła posłuszeństwa. Równie dobrze mogłaby zniknąć na kilka sekund. Taczka wypełniona zaprawą najpierw przechyliła się w prawo, a następnie runęła w wykopany podczas poziomowego pokrywania papą dół. Nie chciałem i nie mogłem jej puścić. Do ostatnich chwil starałem się uratować całą sytuację, ale nie miałem szans. Moment później leżałem na ziemi, wpatrując się w ledwo widoczne szare niebo, upaprany zaprawą i z kończyną płonącą bólem jak po ukąszeniu węża.

 – Ja pierdolę – rzekłem bez emocji, wsłuchując się w przyspieszony puls. – Kurwa, no nie.

 Nie wiedziałem, co robić. Nie mogłem uwierzyć, że jestem uwiązany do tej roboty jak pies do budy. I to przez brak oszczędności, które w Trzeciej Rzeczpospolitej Polskiej przypominają majaczące na horyzoncie złote góry. „Nie mogę tak żyć” – pomyślałem – „nie dam rady. W końcu zrobię coś głupiego”.

 – Coś ty narobił?! – Stanął nade mną jeden z pracowników. Ręce oparł na biodrach, a usta rozszerzył mu uśmiech. Oto prawdziwa twarz większości ludzi w Perun. Owca pokazująca, że tak naprawdę jest pieprzonym wilkiem. – Nawet do wożenia zaprawy się nie nadajesz, młody. Chyba będę musiał pogadać z Orłowskim.

 Kolejny raz ten roześmiany pysk. Papieros wypadł z kącika ust budowlańca i spadł mi na tors. Sięgnąłem po niego i zaciągnąłem się głęboko.

 – Nie dam rady dzisiaj pracować. Ktoś mnie pobił. Tyle.

 – W sekundę widzę cię z taczką pełną zaprawy. Gówno mnie obchodzi, co ci jest. Póki masz płacone, będziesz robił, co ci każę.

 – Nie dam rady – odparłem i również się uśmiechnąłem. Teraz wiedziałem, dlaczego od rana przepełniał mnie smutek. Jakaś mądrzejsza część mojego umysłu wiedziała, że ciało nie wytrzyma. – Po prostu nie dam rady. Mogę robić wiele rzeczy, ale siłowo nie wyrobię.

 – W takim razie wypierdalaj do domu!

 – Nie ty tu jesteś szefem. Pogadam z Orłowskim.

 Uśmiech fachury odrobinę zbladł, jednak w jego oczach wciąż tlił się płomień, który cechuje ludzi, czerpiących przyjemność z oglądania zdjęć z wypadków samochodowych.

 – Idź do niego. Idź, idź. Zobaczymy, czy wtedy będziesz taki cwany.

 Tak też zrobiłem. Orłowski siedział w przyczepie kempingowej, która służyła mu za biuro. Niczym nie różnił się od typowego polskiego biznesmena-kombinatora. Wielki brzuch wylewał mu się zza paska. Policzki wisiały jak u buldoga, a złoty łańcuch opleciony wokół szyi wyglądał niczym rekwizyt z hip-hopowego teledysku. Do tego czarny wąs i skórzana kurtka kupiona jeszcze za dolary w peweksowskim sklepie.

 – Szefie, nie dam rady pracować. Zostałem pobity i ledwo mogę chodzić.

 Myślałem, że chociaż zapyta, co tak naprawdę miało miejsce, może wyśle mnie do szpitala albo zleci lekką robotę. Mieliśmy krokwie do impregnowania, więc nie brakowało zajęć.

 – Wracaj do domu. Jesteś zwolniony – rzekł jak gdyby nigdy nic. Wyciągnął wypchany pieniędzmi portfel i rzucił winne mi pieniądze. – Nie mam czasu na takie zabawy. Liczy się czas.

 – Tak szybko znajdzie pan kogoś na moje miejsce? Odkąd tu pracuję nawet się nie spóźniłem. Dawałem z siebie wszystko!

 – Jeżeli to cię pocieszy, to i tak miałem zamiar cię wywalić. Znalazłem ludzi, którzy będą robić za połowę twojej stawki.

 Nie mogłem uwierzyć, że ktoś będzie robił za cztery złote na godzinę. Ja miałem osiem, co i tak zakrawało na absurd.

 – Nie wierzę, że znalazł pan kogoś, kto będzie tyrał za takie grosze.

 Orłowski zaśmiał się i poprawił zegarek na włochatej łapie. Może chciał mi pokazać, że stać go na złoty?

 – Kiczowate gówno – burknąłem pod nosem.

 – Perun jest pełne pijaczków. Oni zrobią wszystko i to lepiej od ciebie. A teraz żegnam. Bierz pieniądze i idź szukać szczęścia gdzie indziej.

 Odprowadzały mnie śmiechy i gwizdy ekswspółpracowników. Nie miałem pojęcia, co począć. Powrót do mieszkania i kontemplacja własnej porażki nie wchodziły w grę. Musiałem za wszelką cenę trzymać się z dala od alkoholu, gdyż nie rozwiązywał żadnych problemów, a jedynie zakrzywiał obraz całej sytuacji. Wtedy wpadłem na szalony pomysł. Nigdy nie zachowałbym się w podobny sposób, gdyby nie przypominające sztorm stulecia emocje i słowa Karoliny. Czasem warto zeskoczyć ze ścieżki i zaryzykować marsz przez środek dżungli. „Może akurat po drugiej stronie będzie czekało miasto ze złota?”

***

 Dotarcie na przedmieścia miasta mgły zajęło mi czterdzieści minut. Willa Engela za dnia wyglądała zupełnie inaczej. W świetle lamp przypominała obiekt wyjęty wprost ze snu. Jakiś niematerialny, unoszący się w białej zawiesinie byt. Teraz to tylko biały dom, który kosztował więcej niż zdołałbym zarobić przez całe życie.

 Nacisnąłem guzik interkomu. Mechanizm zazgrzytał i żelazne wrota stanęły otworem. Jako młody człowiek, nie posiadający prawa jazdy i bez żadnej wiedzy o samochodach, słabo radziłem sobie z rozróżnianiem pojazdów. W przeciwieństwie do większości mężczyzn, nie znam się na nich. Jednak sunącego podjazdem rolls-royce’a phantoma poznałem od razu.

 – Takim mógłbym jeździć – rzuciłem, wpatrując się w siedzącego na tylnym siedzeniu starca w czarnym kapeluszu. – Może kiedyś będę? W końcu wystarczy opuścić strefę komfortu, by świat stanął otworem.

 Ruszyłem po kocich łbach, wpatrując się w rosnące wzdłuż ścieżki drzewa. Bezlistne gałęzie zawsze kojarzyły mi się z wychudzonymi ramionami śmiertelnie chorej kochanki. Takiej, która pragnie wziąć cię w ramiona, nim sama utonie w śmiertelnym uścisku kostuchy. Temperatura poniedziałkowego dnia musiała oscylować na granicy dziesięciu stopni Celsjusza, ponieważ chłód bez większego problemu przebijał moją kurtkę. Do tego wątpliwości wciąż bombardowały świadomość, pytając: „Po co tutaj przyszedłeś? Powinieneś teraz grzać tyłek w domu i szukać pracy! Większość czasu spędzasz na ucieczce od życia, ale żarty się skończyły! Nie masz żadnych oszczędności i wylądujesz na ulicy. Nie pomogą ci koledzy z parku, których interesuje tylko alkohol, ani ten tutaj… bogaty ćpun! Więc choć raz w swoim przykrym życiu postąp rozsądnie i zawróć natychmiast!”

 – Nie – odparłem z uśmiechem i nacisnąłem guzik z symbolem dzwonka. Gdzieś z wnętrza willi wydobyła się stłumiona melodia. Rozległy się kroki.

 – Jacek? – zapytał Engel, gdy otworzył drzwi. – Co ty tutaj robisz?

 – W sumie to nie wiem. – Wzruszyłem ramionami. – Mam popieprzony dzień i nie chciałem wracać do domu.

 – Właśnie widzę. – Wiktor wskazał zaschniętą zaprawę na moim ubraniu. – Wejdź do środka. Musi ci być cholernie zimno.

 Skorzystałem z propozycji. Poszedłem za gospodarzem do dużego pokoju, który nie przypominał już sali biesiadnej. Z mebli ostała się jedynie sofa, dwa fotele i stolik zawalony gandzią.

 – Chcesz ze mną zapalić?

 – Wolałbym coś innego, jeżeli masz. Nie zrozum mnie źle, lubię zioło, ale mam paskudny dzień i tylko dostałbym nerwicy.

 – Co się stało? Wspominałeś, że nie jesteś zbyt towarzyskim człowiekiem, więc trochę dziwi mnie ta wizyta.

 Przetarłem dłonią twarz i rozsiadłem się wygodniej na kanapie. Wokół mojej głowy unosił się zapach marihuany i płynu do podłóg.

 – Domyślam się, że po tak wielkiej imprezie masz tu masę sprzątania.

 Wiktor uśmiechnął się.

 – Posłuchaj, Jacek. Zdaję sobie sprawę, że masz o mnie takie samo zdanie jak większość ludzi. Bogaty, znudzony życiem gówniarz, taplający się w narkotykach i alkoholu. Tykająca bomba na dwóch nogach. Jednak nie tak to wygląda.

 – Dzięki Karolinie nie mam o tobie takiego zdania. Zresztą… nie jestem odpowiednią osobą, by kogokolwiek oceniać. Wywalili mnie dzisiaj z pracy na pieprzonej budowie, bo zgrywałem bohatera i zostałem poważnie pobity. Orłowski to kawał skurwysyna.

 – W porządku, doceniam szczerość. Jednak wciąż nie powiedziałeś, w jakiej sprawie przyszedłeś.

 Zdobyłem się na uśmiech.

 – Nie po pieniądze. Domyślam się, że posiadając otwarty dom i organizując wielkie imprezy, co drugi dzień ktoś przychodzi po pożyczkę.

 – Mniej więcej tak to wygląda.

 – Wiktor… ja chciałbym tylko coś na uspokojenie i odrealnienie. Karolina dała mi jakąś tabletkę w sobotę wieczorem, naprawdę pomogła.

 – Napijesz się herbaty?

 – Jasne.

 Gospodarz zniknął w kuchni, a ja wymieniałem spojrzenia z wiszącymi na ścianach obrazami. Domyślałem się, że to rodzina Engela. Brunetka o surowym spojrzeniu mogła być matką. Miał do niej bardzo podobne oczy. Zaraz obok starszej kobiety wisiał portret młodej dziewczyny ze złotym naszyjnikiem, zdobiącym szyję. Czyżby siostra? Szeroko uśmiechnięty mężczyzna w garniturze to pewnie ojciec. Taki człowiek mógł dorobić się fortuny. Po jego posturze wnioskowałem, iż uwielbiał przełamywać strach i dążyć do celu. Pewnie tak zdobył kobietę o surowym wzroku. Podziwiałem ludzi walki; jednostki dążące do celu, by mieć choć kilka lat cudownego życia i stanowić obiekt zazdrości otoczenia. Byłem zupełnym przeciwieństwem. Ludzi pokroju rodziców Wiktora można było porównać do drzewa, które opiera się najsilniejszym podmuchom wiatru, tymczasem ja przypominałem raczej źdźbło trawy, uginające się nawet pod wpływem dziecięcego oddechu.

 – Zaparzyłem malinową. Resztę wypili mi goście, a nie robiłem jeszcze zakupów.

 – Dziękuję – rzekłem i wskazałem obrazy. – To twoi rodzice?

 – Ta. I siostra Elmira. Ojciec jest na nim taki ucieszony, bo wygrał zakład z matką, przez co musiała pozować do obrazu. Nienawidziła tego.

 – Co się z nimi stało? Jeżeli nie chcesz, to nie odpowiadaj.

 Wiktor machnął ręką.

 – I tak miałem o tym wspomnieć. Gdy tylko cię zobaczyłem, wpadłem na pewien pomysł. Może obaj na nim skorzystamy. Wbrew pozorom mamy dużo wspólnego ze sobą. Różnią nas posiadane rzeczy materialne, jednak obaj walczymy z życiem, choć naprawdę nie wiadomo z jakiego powodu.

 Nie odpowiedziałem. Popijałem herbatę, starając się rozgrzać wnętrzności.

 – Nie możesz nikomu powtórzyć moich słów, Jacku.

 – Potrafię dotrzymać tajemnicy, ale może lepiej mi jej nie zdradzaj? Nie znamy się w ogóle, więc…

 – To nieistotne. Znam Karolinę od bardzo dawna i jeżeli ona ci ufa, to ja również mogę.

 – Ale ja nie wiem, czy ona mi ufa.

 – Skoro poświęciła ci choć pięć minut, to znaczy, że jesteś tego wart. Nie chciałbyś zobaczyć, jak postępuje z ludźmi, którzy jej nie pasują. Do tego Bogdan. Bardzo ważna postać w moim życiu. Starego Bogusia traktuję jak ojca, a on uwielbia ciebie. Niczego więcej mi nie trzeba do zaufania.

 Rozłożyłem ręce i uśmiechnąłem się półgębkiem.

 – W porządku. Skoro jesteś pewny, że chcesz mi coś wyjawić, to proszę. Ten starzec, którego widziałem przy bramie już tu nie wróci?

 – O nim lepiej zapomnij. To nikt godny uwagi.

 – Okej, skoro tak mówisz.

 Wiktor Engel założył nogę na nogę i odpalił papierosa. Przez dłuższą chwilę siedzieliśmy w milczeniu, spoglądając na siebie. Domyślałem się, że zbiera siły do opowiedzenia historii. I dopiero gdy z jego ust wypłynęły pierwsze słowa, zdałem sobie sprawę, że to równie dobre co narkotyki, gdyż cudownie odwraca uwagę od teraźniejszości.

***

  

 – Moja matka była podłą i piękną kobietą. Urodziła się w bogatym domu. Nigdy nie musiała nic robić. Jej ulubionym i jedynym zajęciem było uprzykrzanie życia innym. Służące wytrzymywały najwyżej miesiąc, potem dostawały odprawę i z załamaniem nerwowym opuszczały nasz dom. Dokładnie pamiętam, jak większość z nich pojawiała się u nas w domu, z roziskrzonym wzrokiem i zapałem do pracy, tylko po to by z czasem więdnąć jak pozbawiony słońca kwiat.

 Mimo paskudnego charakteru, którego nie powstydziłby się sam Adolf Hitler, faceci biegali za moja rodzicielką z bukietami i wielkimi obietnicami. Niektórych doprowadzała do samobójstwa, a ci bardziej zamożni stawali się bankrutami. Myślałem o tym nieraz i odniosłem wrażenie, że urodziła się bez możliwości odczuwania współczucia. Wiem jak to brzmi, jednak nie widzę innego wyjaśnienia. Perun stanowiło dla niej miasto wypełnione marionetkami, którymi uwielbiała manipulować.

 Mijały lata, a kolejni adoratorzy spalali się z miłości. My, faceci, to naprawdę słaba płeć. Wystarczy kawałek ładnej buźki i jesteśmy w stanie wybaczyć kobiecie wszystko. Moim zdaniem to żałosne. W każdym razie, w końcu nadszedł czas, gdy z tłumu adoratorów-idiotów zostało dwóch. Mój ojciec i Sylwester Tokarzewski. Obaj młodzi, przystojni i cholernie pewni siebie. Jedyną różnicę stanowił fakt, iż ten pierwszy dopiero dorobił się fortuny, a ten drugi pochodził z zamożnej rodziny jak matka. Mijały miesiące, a konflikt pozostawał nierozwiązany. Między młodymi dochodziło do bójek i różnych zakładów. Dopiero pojedynek na noże rozwiązał impas. Kobieta przyjęła oświadczyny ojca i mogła nacieszyć oczy widokiem krwi, ponieważ Tokarzewski skończył z oszpeconą twarzą.

 Czas mijał dalej. Na świat przyszła moja siostra, a w kilka lat później pojawiłem się ja. Majątek rodziny rósł, a rodzice codziennie walczyli ze sobą. Nie dlatego, że przestali czuć do siebie miłość. W moim odczuciu nigdy jej nie było. Ludzie tego pokroju wszystko traktują niczym zawody. Związek najwyraźniej również nimi był. Dlatego nie spodziewali się, że przeszłość może wyciągnąć łapska i ich pochwycić. Tokarzewski wyczekał na odpowiedni moment i zabił ich oboje. Kilka strzałów z przejeżdżającego samochodu zakończyło ich dziwne życie. Na nic zdały się pieniądze i wpływy.

 Wtedy jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, że to dopiero początek. Tokarzewski pragnął nie tylko wyrównać rachunki z ojcem i matką, lecz również rozpieprzyć ich majątek i przyszłość dzieci. To również mu się powiodło. Porwał Elmirę, a mnie o mało nie zabił. Od tamtych chwil na wszelkie sposoby próbowałem ją uratować. Gdy nie podziałały groźby i wynajęci goryle, zacząłem błagać. Chciałem oddać za nią życie. Wysłałem do niego list, że mam broń i jak tylko ją wypuści, strzelę sobie w głowę. W odpowiedzi wysłał mi zdjęcia, jak ją gwałci… skurwysyn ma nie po kolei w głowie i myśli, że jestem swoim ojcem. Oszalał z bólu i zemsty.

 Przez następne lata próbowałem innych sztuczek. Dotarłem do pewnego potężnego człowieka, dla którego zacząłem testować narkotyki. Obiecał mi pomóc, w zamian za organizowanie imprez i badanie działań nowych tabletek. Zgodziłem się bez wahania, bo pragnąłem tylko jednego – śmierci Sylwestra Tokarzewskiego. Jego odciętej głowy i końca tego koszmaru. Niestety, mężczyzna do tej pory wodzi mnie za nos i zwleka z wywiązaniem się z umowy. Dlatego postanowiłem szukać gdzie indziej i dotarłem do Bogdana. Miałem nadzieję, że wróci z emerytury na ten jeden raz i zabije Tokarzewskiego.

 – Z jakiej emerytury? – zapytałem drżącym głosem. Cała ta historia omal nie zwaliła mnie z nóg. – Przecież Bogdan pracował całe życie na budowie!

 Wiktor uśmiechnął się i pokręcił głową.

 – Bogdan był mordercą w czasach PRL-u. Jednym z najlepszych w swoim fachu. Niestety już dawno wypadł z zawodu i pomaga mi wyłącznie planować. Karolina była bardzo zżyta z moją siostrą i ona również pomaga na tyle na ile może. Większość czasu jednak spędza w galerii, którą zarządza. Na pewno domyśliłeś się, że tak ekscentryczna osoba musi mieć jakiś związek ze sztuką. Jej również nie brakuje pieniędzy, co w przypadku walki z takim tytanem jak Tokarzewski, jest bardzo pomocne.

 – Kiedy tu przyjechałem w sobotę, to umierałem z zazdrości. Młody, bogaty i beztroski. Taki mi się wydawałeś.

 – Ale taki nie jestem. Nie mam uporu ojca, ani nie jestem bezwzględny jak matka. Zostałem wmieszany w wojnę, na którą w ogóle nie mam ochoty. Przez pięć lat nie udało mi się wyrwać siostry z łap tego szaleńca.

 – A policja? Po co istnieją służby, skoro nie można zgłosić do nich podobnych spraw?

 – Oni mają władzę nad przeciętnymi obywatelami, ta wojna toczy się powyżej ich głów.

 – Z jakiego powodu opowiedziałeś mi to wszystko?

 – Pomogę ci się zemścić na Orłowskim. Zetrę jego śmieszną firmę na proch, a w zamian ty mi pomożesz wykończyć Tokarzewskiego.

 – Ja? – nie mogłem w to uwierzyć. Nie potrafiłem też nad sobą zapanować i wybuchnąłem śmiechem. – Ja nie dam rady! Jestem zwykłym młodym gościem, jakich pełno w Polsce. Nie poradziłem sobie z facetem w alejce, który wcisnął mi twarz w siki, a mam walczyć z jakimś wielkim gangsterem?! Wiktor, czy ty coś wcześniej brałeś? Przyznaj się, że to wszystko ściema albo ukryta kamera i dajmy sobie spokój!

 – Nawet nie wiesz – podjął grobowym tonem – jak bardzo chciałbym zmyślić całą tę historię i żyć w spokoju. Ale nie mogę. Mordercy, przekupni urzędnicy i zamożni ludzie tego świata nie radzą sobie z Sylwestrem, więc pozostaje ktoś poruszający się w cieniu. Ktoś z pozoru nieważny. Ktoś taki jak ty.

 – Okej, całkiem ciekawie to brzmi, ale ja również mam wrogów. Bardzo potężnych, którzy za wszelką cenę próbują mnie zabić.

 – Możesz powiedzieć dlaczego?

 – To długa historia i pewnie byś w nią nie uwierzył. Mogę ci pomóc, ale moja twarz, nazwisko czy jakakolwiek inna wzmianka nie może trafić do mediów. Uciekam prawie całe życie. Nie dam rady dłużej tego ciągnąć.

 Wiktor wstał i podszedł do okna. Nie miał nawet trzydziestu lat, a tyle przeszedł. Nie mogłem uwierzyć, jak źle go oceniłem. Człowiek ma tylko parę oczu, a często zdaje mu się, że dostrzega wszystkie niuanse rzeczywistości. Jako gatunek od zawsze zżerała nas megalomania.

 – Jeżeli mi pomożesz, zyskasz silnego sprzymierzeńca. Gdy moja siostra będzie już bezpieczna, możemy walczyć ramię w ramię z twoim wrogiem.

 – Aż mi ciarki przeszły po plecach. Czuję się trochę jak shinpū, zgadzający się oddać życie za ojczyznę.

 – Shin… co?

 – Inaczej kamikadze. Zdaje mi się, ze idę na śmierć za ważną sprawę.

 – Nie musisz tego robić.

 – Nie mam nic do stracenia. Poza tym, jeżeli faktycznie mi pomożesz, to mam szansę na spokojne życie. Ta szansa wynosi jeden procent, ale to lepsze niż nic.

 – Prócz pomocy dostaniesz oczywiście pensję. Od teraz pracujesz dla mnie i razem sprowadzimy Elmirę do domu. Wszystkie twoje problemy znikają dzisiejszego dnia. – Wiktor zwrócił na mnie spojrzenie i uśmiechnął się. Nie mogłem uwierzyć, iż mimo starań wplątałem się w kolejne gówno. – A teraz zapalmy i weźmy coś na uspokojenie. Czeka nas sporo planowania.

***

 Minęły dwa tygodnie, które spędziłem na piciu i ćpaniu. Każdy dzień wyglądał tak samo: wstawałem rano, sięgałem po stojącą koło łóżka butelkę i wlewałem do gardła kojącą skacowany organizm dawkę alkoholu. Nie musiałem martwić się o pieniądze, dostawałem od Wiktora więcej niż byłbym w stanie wydać. Czasem szedłem do parku Snu wraz z Bogdanem i tam – dyskutując o nadchodzącej akcji – obalaliśmy kolejne butelki piwa. W tamtym okresie każdy kochał Jacka, bo nawalony Jacek stawiał wszystkim. Pierwszy raz w życiu miałem okazję zrozumieć, jak to jest stać po drugiej stronie barykady, być uwielbianym przez wszystkich. Może dlatego nie dostrzegłem zaciskającej się wokół szyi pętli. Ludzie przez to przypominali wycięte z papieru, dwuwymiarowe postacie. Nawet nie wiem, kiedy zniknęła mgła i wyszło słońce.

 Spotykaliśmy się raz w tygodniu z Engelem, Karoliną i Bogdanem. Tylko wtedy byłem trzeźwy. Musiałem dokładnie zapamiętać każdy szczegół, ponieważ od tego zależało moje życie. Jeżeli Wiktor miał rację, Tokarzewskiego można było włożyć do tej samej szuflady co Hitlera, a to nie polepszało mojego samopoczucia. Wystarczył jeden fałszywy ruch, by wszystko poszło w diabły. Nie chciałem zginąć ani tym bardziej mieć Elmiry na sumieniu.

 Dotarłem do momentu, w którym wędrowałem chodnikiem, mając za kompanów poranne słońce oraz przyozdobione jesiennymi liśćmi drzewa. Spocony, wystraszony i rozkojarzony szedłem na spotkanie z przeznaczeniem. Co kilka kroków potykałem się o wystające płyty chodnikowe. Przechodnie zawieszali na mnie zdziwione spojrzenia. Pewnie myśleli, że jestem pijakiem, który ledwo wytoczył się z meliny, a już pędzi do sklepu po flaszkę odurzenia. Nie mogłem ich za to winić, przecież stosowałem niekorzystną dla organizmu dietę. Na domiar złego otaczały mnie te myśli. „Boże, dlaczego choć one nie mogą zamilknąć? Dlaczego niosę w głowie piekielny chór, wytykający mi wszystkie błędy?”

 „Gdybyś tyle nie pił, nie wyglądałbyś jak kupa gówna. Wiktor Engel uratował cię przed skończeniem na ulicy, a ty w zamian stoczyłeś się jeszcze niżej! W twoich rękach jest życie jego siostry. Elmira miała o wiele gorsze życie od ciebie. Mając zaledwie dwadzieścia lat, porwał ją psychopata. Wyobrażasz sobie być zamknięty w piwnicy przez pięć lat? A jedyne odstępstwo od monotonii, to wizyty starego skurwysyna, który wpycha w ciebie pomarszczonego kutasa? Jest ci tak źle, wciąż narzekasz, a naprawdę nie poznałeś prawdziwego bólu. Nie wiesz nic o tym, jakie podłe potrafi być życie. Jesteś słaby i żałosny”.

 Nie chciałem dyskutować z jadowitymi głosami, jednak musiałem się bronić. Musiałem powstrzymać niszczycielską falę, wywołaną przez niesprawiedliwe słowa, wydobywające się z własnej głowy.

 „Może i jestem słaby. Pewnie zdechnę w tym domu z ręki starego psychopaty, ale moje życie wcale nie było łatwe”. Odkąd dziadek wrócił zza granicy i przywlókł ze sobą klątwę, spokojne brnięcie przez kolejne dni się skończyło. Na moich oczach łowcy odcięli staruszkowi dłonie i rozjechali autem wzdłuż ciała. Nigdy nie zapomnę zmiażdżonego korpusu i kropel deszczu, uderzających o otwarte oczy. Lata poświęceń i walki z codziennością nigdy nie miały znaczenia. Wystarczył jakiś szalony bóg, który postanowił zakończyć jego życie w tak potworny sposób. Dlaczego? Z tej samej przyczyny, z której popełnia się większość zbrodni na tle religijnym:

 – Ze strachu – odpowiedziałem myślom. – Pieprzonego strachu.

 Z rodzicami uciekaliśmy po całym świecie. Przyszło mi obserwować różne kultury, widziałem na własne oczy ludobójstwa w Rwandzie i podpalających się za wiarę ludzi. Oczami dziecka łykałem skurwysyństwo świata, czując na karku oddech prześladowców. Nic mi tego nie wróci. Żadna siła nie wskrzesi pomordowanych rodziców. Dlatego pierdol się, rozsądku, ze swoim moralizatorskim gnębieniem; pierdol się, Boże, ze swoimi idealnymi czcicielami, tak skorymi do oceniania bliźnich i pierdol się ty, kochane życie. Nienawidzę ciebie. Nie dajesz sensu i wytchnienia. Pędzisz człowieka niczym bydło na rzeź.

 – Piję, bo nie widzę innego wyjścia. Tak po prostu.

 Pokonawszy wzniesienie, dotarłem do płotu otaczającego wielką posiadłość. Trudno określić, jakiego mogła być niegdyś koloru, ponieważ farba pod wpływem lat i warunków atmosferycznych zbladła, a miejscami odpadła. Brudne okna i, znajdująca się z lewej strony, na wpół zawalona wieża potęgowały wrażenie pustki. Tak nie wyglądał dom bogatego, przebojowego mężczyzny. Wiktor wiele razy powtarzał mi, że to szaleniec, jednak tego się nie spodziewałem.

 Nie było żadnego dzwonka. Nacisnąłem klamkę i wszedłem na teren posesji. Miałem nadzieję, że w pobliżu nie krąży stado dobermanów. Nie byłem poskramiaczem psów, a od czasu pobicia miałem problemy z bieganiem. Z prawej strony dobiegł mnie szelest. Spostrzegłem tam drewnianą altankę i stół, na którym ktoś zostawił książkę. Wiatr przerzucał kartki z lewa na prawo… nagle nie mogłem uwierzyć, że zamierzam zapukać do drzwi tego domostwa.

 Chwilę później stałem na wycieraczce, wpatrując się w kołatkę. Wykonana z mosiądzu lwia głowa wyglądała niczym muzealny eksponat. Zdawałem sobie sprawę, iż z każdą chwilą zwłoki wątpliwości będą narastać. Podniosłem rękę i zacząłem uderzać pięścią w drzwi.

 – Może nikogo nie ma w domu? – wyszeptałem, a kilka sekund później wrota zaczęły się otwierać. – Dzień dobry.

 Stał przede mną chudziutki starzec, bardzo przypominający Williama S. Burroughsa. Pierwsze wrażenie mówiło, że przecież on miałby problem ze zgwałceniem myszy! Musiałem przygryźć usta, by nie ryknąć śmiechem. Zerwane ze smyczy myśli stawały się jeszcze bardziej irracjonalne niż zwykle.

 – Witam. O co chodzi?

 – Czy pan Tokarzewski?

 Cienkie usta staruszka wykrzywił uśmiech.

 – Może tak, może nie. Zależy, o co chodzi.

 Wpadłem w panikę. Spodziewałem się ochroniarzy, wielkiego domu wypełnionego światłami i pięknymi kobietami… A sam miałem ochotę spytać, co się tu, u licha, dzieje?

 – Z pewnych źródeł wiem, że był pan zainteresowany kupnem miejskiego browaru. Mogę pomóc w tej sprawie. Za odpowiednie pieniądze przekażę panu dokumenty obciążające obecnych właścicieli.

 – Wie pan, kto jest właścicielem browaru Perun?

 – Tak – odparłem bez wahania.

 – Rodzina Engelów ma sto procent udziałów. Nie chce pan z nimi zaczynać – stwierdził staruszek, jednak w jego wyblakłych błękitnych oczach pojawił się jakiś blask. Mogło to też być blade słońce, które prześlizgnęło się po pokrytej bliznami twarzy.

 – Ależ chcę! Ta banda ćpunów zabiła mi brata. Przez ich pieprzone imprezy leży teraz trzy metry pod ziemią. Zrobię wszystko, by ich zniszczyć.

 – Może pan wejść. Możemy również przejrzeć dokumenty, jednak nie zamierzam kiwnąć palcem. Jestem starym człowiekiem, który po latach wojen ma ochotę przeżyć ostatnie dni w spokoju.

 „Czy aby na pewno?” – zastanawiałem się. – „Raczej wyglądasz mi na wilka w owczej skórze”. Musiałem grać rolę do końca i non stop powtarzać sobie, by nie lekceważyć tego człowieka. To morderca i gwałciciel. Fakt, minęły lata i wygląda niczym wysuszony rodzynek, jednak to niczego nie zmieniało.

 – Chętnie wejdę i przedstawię panu mój plan. Mam coś naprawdę wielkiego.

 – Żadnego planu. Jeżeli dokumenty są prawdziwe i, w co bardzo wątpię, użyteczne, to podam panu kilka kancelarii, które chętnie zajmą się tą sprawą. Zapraszam.

 Kolejny dowód na to, że wyobraźnia nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. W głowie miałem miejsce wypełnione kamerami, ochroniarzami i kratami w oknach. Przygotowywałem się na potyczki słowne, czy nawet utratę dokumentów, składających się na złożoną z faktów podstawę i stek kłamstw. Tymczasem przywitał mnie dziadek w rozpadającym się garniturze i bez słowa protestu (czy entuzjazmu) zaprosił do środka. „Może nawet poczęstuje herbatą, której nie zamierzam pić?”

 Przeszliśmy przez główne pomieszczenie, którego wnętrze kojarzyło mi się z willą Tony’ego Montany w Człowieku z blizną. Dalej znajdowało się biuro Tokarzewskiego.

 – Proszę położyć dokumenty na biurku. Zaraz do nich zerknę.

 Po tych słowach gospodarz otworzył jedną z szafek i wyciągnął butelkę jakiegoś trunku. Nie jestem i nigdy nie byłem snobem, więc – kolejny raz bazując na wiedzy z filmów – wywnioskowałem, że to whiskey. Dlaczego bogaci zawsze piją to świństwo bez dodatku spirte’a? Jako człowiek zaawansowany w piciu alkoholu mogę spokojnie stwierdzić, że gorszego paskudztwa nie miałem w ustach.

 – Ja pierdolę – wyszeptałem, gdy staruszek był zajęty nalewaniem do szklanek.

 Zasiadł po drugiej stronie biurka, mogliśmy sobie spojrzeć w oczy i zacząć słowne sprzeczki. Liczyłem, że podeszły wiek przytępił odrobinę jego zdrowy rozsądek, a co za tym idzie – ułatwi mi sprzedawanie nieprawdy. Oprócz tego nie mogłem pozbyć się wielkiej, niczym niemiecki zeppelin myśli: „co by było, gdybym dał mu w mordę, a następnie wyciągnął stąd Elmirę? Czy nagle opadłyby dekoracje i znikąd wyskoczyli ochroniarze?”. Jakoś nie mogłem w to uwierzyć, jednak niektórych psychopatów cechuje nadzwyczajna przebiegłość i tak też mogło być tym razem.

 Siedziałem jak na szpilkach przez następne dwadzieścia minut i obserwowałem, jak powykręcane artretyzmem dłonie przewracają kartki. Tokarzewski nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi. Z okularami na nosie, pociągając co jakiś czas ze szklaneczki, przyswajał wymyślone przez Wiktora kłamstwa. Mimo rzeczy, których się dowiedziałem, nie potrafiłem zapałać nienawiścią do starca. Czemu oni z reguły wyglądają niewinnie?

 – Ciekawa dokumentacja – rzekł w końcu Sylwester. Odłożył okulary i rozparł się na krześle. – Skąd pan ją ma?

 – To nieistotne. Pomoże mi pan czy nie?

 Nie mogłem się powstrzymać i na twarz wypłynął mi uśmiech. Prowadziliśmy rozmowę wyjętą wprost z dziesiątek filmów. „O co tu, do cholery, chodzi?”

 – Źródło pozyskania dokumentów jest bardzo ważne, ponieważ ono zaświadczy o ich autentyczności.

 – Moje słowa panu nie wystarczą?

 Tokarzewski westchnął i przetarł dłonią twarz. Otworzył szufladę i zaczął czegoś szukać.

 – Kiedyś uwielbiałem takie gierki. Naprawdę, mógłbym tu siedzieć i pierdolić o głupotach kilka godzin, a na końcu obudziłbyś się z obolałym odbytem w parku. Jednak starość wyssała ze mnie resztki sił.

 Rzucił na biurko zdjęcia. Na pierwszym siedziałem z Bogdanem w parku Snu, a na kolejnym wchodziłem przez bramę do Wiktora. Serce zaczęło mi się szarpać w piersi, a dłonie pokryły potem. Podejrzewałem, że za chwilę dostanę nożem od kogoś stojącego z tyłu i tak skończy się moja historia.

 – Miałem do czynienia z o wiele inteligentniejszymi od ciebie. Całe moje życie to walka. Piąłem się na szczyt tego państwa tylko po to, by zostać sam w wielkim domu z masą paskudnych uczynków na koncie i jeszcze gorszych wspomnień.

 – Policja wie, że tu jestem. Nie waż się mnie tknąć!

 – Och, co z tobą?! Ja mówię swoje, a ty swoje. Strach zatkał ci uszy, czy unikasz kąpieli? Nie interesujesz mnie ty ani ten, kto cię przysłał. Wyjdź stąd i nigdy nie wracaj. Zostaw mnie w spokoju.

 Nie chciałem tego zdradzać i w innej sytuacji na pewno bym tego nie zrobił. Nerwy zapanowały nad językiem i wyrzekły moimi ustami:

 – Gdzie jest Elmira, ty pieprzony gwałcicielu?!

 Pierwszy raz odkąd rozmawialiśmy, spokój zniknął z twarzy Tokarzewskiego.

 – A więc on cię przysłał. Mimo lat, miłość do siostry wciąż nie wyparowała mu z głowy. Jakie to urocze. Chyba zaraz zwymiotuję.

 Nie mogłem uwierzyć, że mówi to z takim spokojem. Starałem się nie odpuszczać:

 – Jak można nienawidzić drugiego człowieka tak bardzo, by niszczyć życie nawet jego dzieci? Co ta biedna dziewczyna ci zawiniła, że ją uwięziłeś i gwałciłeś?! To nie jej wina, że miała takich rodziców!

 – Co ty pleciesz? Ktoś ładnie namieszał ci w głowie, a ja nie mam zamiaru tego bajzlu porządkować. Wypierdalaj z mojego domu.

 W jednej chwili poderwałem się. Padłem piersią na biurko i zacisnąłem dłonie na szyi Tokarzewskiego. Upadliśmy na podłogę i zaczęliśmy walczyć. Niezagojone po pobiciu rany zaczęły pulsować bólem, choć nie zwracałem na to uwagi. Miałem dość bestialstwa ludzi i tych kroczących na dwóch nogach diabłów. Świat taplał się w kłamstwie i hipokryzji, a jej przedstawicielem był ten oto człowiek.

 – Lubisz maltretować? Więc pokażę ci, jak się czuje człowiek po drugiej stronie.

 – Jakbym mógł… zrobić coś… Jakbym mógł zrobić coś własnej córce?!

 – Własnej córce? – Odrobinę rozluźniłem uścisk, by dać mu dojść do słowa.

 – Elmira to moja córka! Jesteś pijany, czy masz nie po kolei w głowie?

 „Czy brałem pod uwagę, że Wiktor może kłamać?” – zadałem sobie pytanie – „A czy można myśleć źle o człowieku, który ratuje cię przed wylądowaniem na ulicy? Gdy każdy – w tym piękna kobieta – powtarza, jakim jest ideałem? Zauważ, że przez dwa tygodnie chodziłeś pijany i nikt nie zwrócił ci uwagi, a przecież miałeś przed sobą tak ważna misję! Ocknij się, Jacek. Coś tu nie gra”.

 Zszedłem ze starego i przywarłem plecami do ściany.

 – Ta książka…

 – Jaka znów książka?

 – Ta leżąca na stole przed domem. Nietota napisana przez Tadeusz Micińskiego.

 – Nie znam jej.

 Sylwester otarł krew z nosa, przypadkiem musiałem go uderzyć. Spojrzał na mnie jak na idiotę.

 – A powinieneś. Miciński był jedynym w swoim rodzaju geniuszem.

 – Dlaczego tam leży?

 – Lubię przebywać na zewnątrz i patrzeć na góry. Przeczytaj ją, to zrozumiesz.

 Po chwili usiedliśmy na swoich miejscach. Tokarzewski kolejny raz wstał i nalał sobie alkoholu. Tym razem szklanka była niemal pełna.

 – Ja też poproszę.

 Odwrócił się i popatrzył na mnie z niechęcią. Włożył mi butelkę w dłoń.

 – Obsłuż się.

 – W coś zostałem wplątany. Nie wiem, który z was jest tym złym. Oświeć mnie.

 – Obaj jesteśmy siebie warci – westchnął staruszek. – Jednak ja na starość zmądrzałem, a Wiktor przejął szaleństwo po matce. Nigdy nie znajdzie Elmiry.

 Patrzyłem, jak ze szklanki znika whiskey, a grdyka starego porusza się w górę i w dół. Usta wypełniła mi ślina, więc poszedłem w jego ślady, przechylając szkło. Nim skończył swoją historię, którą po godzinie od niego wyciągnąłem, byłem podpity i zszokowany.

 Na to nie można było się przygotować.

***

 – Wiktor powiedział ci sporą część prawdy, ale ominął kilka istotnych szczegółów. Matylda, jego matka, faktycznie stanowiła poruszające się na dwóch nogach wcielenie zła i piękna. Zniszczyła życie wielu ludziom. Jedni popełniali samobójstwo, drudzy kończyli na ulicy, a trzeci w domu wariatów. Ta kobieta była perfekcjonistą w knuciu i wbijaniu szpilek innym. Wystarczyła chwila, by poznała twoje słabe punkty i dyskretnie je wykorzystywała.

 Spychała cię pod ścianę, gdzie mogła zadać ostatni cios i napawać się bólem, rosnącym w twoich oczach… Możesz mi nie wierzyć, ale właśnie za to ją pokochałem. W tamtym czasie, mimo posiadania dużego majątku, walczyłem dalej jak dzikie zwierzę, by zaistnieć na rynku handlu i ustabilizować funkcjonowanie firmy. Pracowałem po szesnaście godzin dziennie i ledwo widziałem na oczy. Byłem młodym, zmęczonym biedą mężczyzną, który planował wydrzeć bogactwo z martwych rąk swych wrogów. Tak wygląda biznes. To krwawy sport, który słabych psychicznie wysyła na cmentarz.

 Chyba dlatego Matylda zrobiła na mnie takie wrażenie. Była bogata i władcza. Widziałem nas razem, jak rządzimy tym miastem i całym krajem, a wszyscy kajają się u naszych stóp. Nie przyszło mi wtedy do głowy, że ta kobieta nie szuka sprzymierzeńca; że to gatunek samicy, która po kopulacji pożera samca. Musiałem się o tym przekonać w bardzo dosadny sposób. Po miesiącach spotkań i uprawiania seksu dopadł mnie Engel. Blizny na twarzy są pamiątką naszego starcia. Twierdził, że oświadczył się Matyldzie, a ona przyjęła zaręczyny, więc mam przestać wokół niej biegać jak pies z pełnym pęcherzem. Właśnie tych słów użył.

 Po kilku tygodniach dowiedziałem się, że Matylda jest w ciąży. Chciałem się jakoś z nią skontaktować. Zapytać, czy wie, kto jest ojcem dziecka. Niestety Engel wykorzystywał tę sytuację tylko po to, by pastwić się nade mną. Biedny głupiec przez resztę życia sądził, iż kochałem jego żonę i dla niej zbierałem cięgi. A tu chodziło tylko o Elmirę; moje dziecko, które dorastało wychowywane przez innego mężczyznę.

 Mijały lata, a ja z bezpiecznej odległości obserwowałem rodzinę Engelów. Miałem setki informatorów, którzy opisywali każdy dzień z życia Elmiry. Starałem się być przy niej i wspierać na tyle, ile mogłem. Miłość do córki nadawała sens przemijającym dniom, a firma po złapaniu wiatru w żagle nie potrzebowała tyle uwagi. Nosiłem nadzieję, że jednak będę mógł zamienić z nią choć kilka słów. Była bardzo do mnie podobna. Chciałem wyrwać ją Engelom, jednak nie miałem prawa wszystkiego niszczyć.

 – Więc co się stało, że zabiłeś rodziców Wiktora? Czy to też kłamstwo? – zapytałem, czekając aż skłamie. Bardzo chciałem, by skłamał, żeby ta cała historia okazała się bujdą, a przyjaciele nie zamienili się we wrogów. – Chcesz mi wmówić, że Wiktor kłamał nawet w tej kwestii?

 – To prawda. Zleciłem zamordowanie rodziców Wiktora, ponieważ zaczął gwałcić własną siostrę. Nie był tak zaślepiony jak stary Engel i mógł wpaść na to, że ktoś inny jest ojcem Elmiry. Może usłyszał o tym, że spotykałem się wcześniej z Matyldą i poskładał fakty? To nieistotne. Dopuścił się czegoś tak odrażającego, że miałem ochotę zamknąć go w piwnicy tudzież torturować przez lata. Z czasem doszedłem do wniosku, że zemsta nic nie rozwiąże. Dość miałem w życiu wojen i doskonale zdawałem sobie sprawę, że to tylko bardziej zagmatwa sprawę.

 Dlatego pozbyłem się starych Engelów, a następnie porwałem Elmirę. Choć bardziej odpowiednim zwrotem byłoby: wyrwałem ją ze szponów brata-psychopaty. Zrobiliśmy badania krwi, które potwierdziły moje przypuszczenia o ojcostwie. Oddałem jej większość majątku i wysłałem samolotem do Stanów. Czasem przysyła mi pocztówki i nigdy nie wspomina miejsca pobytu. Nikt nie wie, gdzie może być Elmira – tak musi pozostać, bo jej brat zrobi wszystko, by ją sprowadzić do Perun.

 – Dlaczego jego również nie zabiłeś? Mogłeś oszczędzić rodziców, a zlikwidować Wiktora.

 – Jakbym zabił młodego, to wykończyłby mnie jego ojciec, a Elmira zostałaby zamknięta pod kluczem. Musiałem zlikwidować najsilniejsze pionki na szachownicy; młody Engel nie jest nawet w połowie tak groźny, jak byli jego rodzice. Kiedyś ludzie na połamanych nogach dążyli do celu, a teraz większość to pieprzone mięczaki. – Tokarzewski podrapał się po jednej z blizn i wzruszył ramionami. – Wybacz.

 – Akurat w moim przypadku się pan nie pomylił.

 – Sam fakt, że młody przysłał ciebie, byś wciskał mi ten kit o przejęciu browaru Perun… nie sądzisz, że to było żałosne?

 – W sumie było – musiałem się zgodzić. – I co ja mam teraz zrobić? Przecież on mnie zabije, kiedy wyjdę z pustymi rękami.

 Nie tyle zadałem mu pytanie, co głośno myślałem.

 – To nie mój problem. Wplątałeś się w niezłe gówno, które w ogóle cię nie dotyczyło.

 – A co pan by zrobił?

 – Cóż, pewnie wymyśliłbym jakąś głupotę, spotkał się sam na sam z Wiktorem i go wykończył. Tak robiliśmy kiedyś, nic innego nie rozwiązywało problemu ostatecznie – westchnął. – Jednak czasy się zmieniły, a Wiktor to nie jego ojciec. Może po prostu bądź szczery? Albo skłam, że niczego się nie dowiedziałeś, bo gdzieś wywiozłem Elmirę? Że więcej tu nie wrócisz, bo jestem starym durniem, a w całym domu śmierdzi moczem?

 – Serio? Moczem?

 Starzec wyszczerzył sztuczną szczękę w uśmiechu, a blizny na jego twarzy zmarszczyły się. To był upiorny widok.

 – Taki żarcik. Rozchmurz się, młody. Może pocieszy cię myśl, że jeszcze masa podobnego gówna czeka cię w życiu. O ile przeżyjesz, oczywiście.

 Rozmawialiśmy jeszcze pół godziny, wypiliśmy kilka kolejnych szklanek kolorowego paskudztwa zwanego whiskey i wreszcie opuściłem dom mojego niedoszłego nemezis; z jeszcze większym mętlikiem w głowie i jajami kurczącymi się z nerwów. Nie miałem pojęcia, co ze sobą zrobić i dokąd skierować kroki. Wszyscy ludzie, których znałem, byli zamieszani w tę sprawę i najpewniej doskonale wiedzieli o kłamstwach, jakie wcisnął mi Wiktor. Poza tym nie pasował mi jeden element układanki… Dlaczego wysłał akurat mnie do Tokarzewskieo? Mógł to być zawodowiec, sprowadzony do tego zadania z drugiego końca Polski. Wiktor dysponował takimi środkami, że mógłby do tej misji wynająć samego papieża.

 – Czyżby to przez klątwę? – zapytałem jesienne powietrze, ogrzane promieniami słońca, w których wirowały uschłe liście. – Może liczył na to, że… czyżby wiedział o mnie? Może od początku byłem kierowany przez łowczych? Boże, jeżeli całe moje dotychczasowe życie to sterowana przez jakiegoś idiotę gra, pęknie mi serce.

 Z braku lepszego pomysłu, skierowałem kroki do monopolowego. Był to ten sam sklep, obok którego zostałem skatowany kilka tygodni wcześniej. Nawet ekspedientka się nie zmieniła. Gdy wszedłem do środka, ledwo zaszczyciła mnie spojrzeniem i od razu wróciła do wkładania pustych butelek do skrzynki.

 – Dzień dobry. – Wyciągnąłem portfel. – Piękną mamy dzisiaj pogodę. Tak się cieszę, że w końcu zniknęła mgła.

 Nie wiem, po co prowadziłem te rozmówki. Nienawidziłem, gdy ktoś zagabywał mnie na przystanku czy w pociągu i pieprzył podobne bzdury. Jednak z powodu nerwów i chęci zagłuszenia gderania wewnętrznych głosów, musiałem otworzyć usta i zacząć do kogoś mówić.

 – Bardzo pana przepraszam – mruknęła dziewczyna, łamiącym się głosem. Wciąż stała do mnie plecami.

 – Chyba mnie pani z kimś pomyliła. My się przecież nie znamy.

 Gdy w końcu wbiły się we mnie jej zielone oczy, zdałem sobie sprawę, jaka jest zdenerwowana. Zupełnie jak ja tego ranka, gdy przed drzwiami Tokarzewskiego wsłuchiwałem się w szelest przewracanych na wietrze kartek Nietoty.

 – Doskonale pana pamiętam. Przeze mnie został pan pobity i leżał w tej alejce.

 – Byłem pijany i próbowałem zgrywać bohatera kina akcji. Zasłużyłem sobie.

 – Czy pan oszalał?! – Przyłożyła drżącą dłoń do czoła, próbując nad sobą zapanować. – Zaraz po tym, jak ten drań zaciągnął pana za sklep, zamknęłam budę i wróciłam do domu. Przepłakałam cały dzień. Do tej pory mam problemy z zaśnięciem, bo widzę jego pięści i pańską zakrwawioną twarz. Przeklęta praca i przeklęci pijacy!

 Podszedłem i ująłem jej dłonie. Były takie delikatne i zimne. Już dawno nie czułem dotyku drugiej osoby i nie mogłem uwierzyć, jak potrafi koić nerwy. Przez chwilę spoglądaliśmy sobie w oczy, a później ją objąłem. Dwoje zwykłych, przygniecionych przez rzeczywistość ludzi; para jednostek, które przeminą, nie pozostawiwszy po sobie żadnego śladu. Zatopione w chwili niczym owad w bursztynie. A jednak jakaś energia istniała. Istniały również moje emocje. I pomyśleć, że to wszystko przemija bezpowrotnie.

 – Przepraszam za siebie i za niego. To nie tak miało wyglądać. Sam nie wiem, jak to, kurwa, miało wyglądać. Szczerze mi przykro. Chętnie to pani wynagrodzę, proszę powiedzieć słowo.

 – Nie musi pan nic robić. Cieszę się, że mogliśmy zamienić tych kilka słów. Inaczej chyba bym oszalała z powodu wyrzutów sumienia.

 – Teraz już pani nie musi. Wszystko jest w najlepszym porządku.

 Wszedłem do sklepu z zamiarem kupna czteropaku, ale było mi wstyd po tych wszystkich słowach prosić o alkohol… Przecież mógł doprowadzić do podobnej sytuacji, jaka miała miejsce w alejce obok. Dlatego wziąłem sok pomarańczowy i słonecznik. Wyszedłem na ulicę. Zwykle miałem szybki chód i nawet po wypiciu morza piwa, w moment docierałem do celu. Jednak dzisiaj zwolniłem i postanowiłem nacieszyć się dniem, jakby to miał być mój ostatni.

 Nie wiedziałem, co czeka mnie w domu Wiktora, lecz bardzo wątpiłem, bym wyszedł stamtąd cały i zdrowy. Instynkt podpowiadał mi, że tutaj – w Perun – kończy się moja wędrówka.

 Obserwowałem obrzucające się liśćmi dzieci. Mijałem uśmiechnięte kobiety z wózkami, mężczyzn z teczkami w dłoniach i wyglądających zza brudnych okien starców. Doszedłem do kwiaciarni. Tam, wyrzuciwszy na ladę wszystkie pozostałe pieniądze, poprosiłem bukiet róż. Miałem nadzieję, że ten drobny gest będzie odpowiednim zadośćuczynieniem za mętlik, który wprowadziłem do życia dziewczyny, stojącej za ladą w monopolowym.

 – Musi pan ją bardzo kochać – stwierdziła kobieta w podeszłym wieku, przeliczając plik banknotów.

 – Ta, to miłość od pierwszego wejrzenia – odparłem z ponurym uśmiechem na twarzy, podałem adres do wysyłki i wyszedłem.

 Kolejnym celem mojej wędrówki był park Snu. Miałem nadzieję zastać tam Bogdana. Niestety o tej porze znajdowali się tam tylko jego znajomi, którzy ostro popijali alkohol zabarwiony czerwonym pigmentem z plastikowej butelki. Na etykiecie ktoś wydrukował napis: wino. Jednak z doświadczenia wiedziałem, że ten syf nie miał nic wspólnego z winem. Z nudów zacząłem popijać to paskudztwo i tak spędziłem dwie godziny.

 W końcu pojawił się Bogdan. Gdy mnie spostrzegł, jego twarz lekko się zmieniła. „Przecież nie miał nic do ukrycia” – pomyślałem – „więc dlaczego się stresuje?”

 – Witaj, przyjacielu – rzekłem.

 – Co ty tutaj robisz? Miałeś być u Tokarzewskiego – wyszeptał poważnym tonem.

 – I byłem. Myśleliście, że w przypływie gniewu stracę panowanie i go zabiję. Mieliście pecha, bo staruszek stracił bojowego ducha i był ze mną całkowicie szczery.

 Widziałem, jak jego oczy się rozszerzają, a na czoło występują krople potu. Wiedział, kim jestem. Doskonale zdawał sobie sprawę, że jeden fałszywy ruch może kosztować go życie. Nie mogłem się powstrzymać i ryknąłem śmiechem. Koleżkowie od trunku na bazie piwa obrzucili mnie cielęcym spojrzeniem, po czym wrócili do zalewania się w trupa.

 – Spokojnie, nic ci nie zrobię. Czuję tylko potworny ból, bo naprawdę cię lubiłem, a okazałeś się tylko kolejnym skurwysynem.

 – Całe życie uciekasz, a dałeś się nabrać jak małe dziecko.

 – Po co podsunęliście mi Karolinę? Miała udawać moją narzeczoną?

 – Co chcesz zrobić? Iść na policję?

 Kolejny raz roześmiałem się mu prosto w twarz.

 – Najpierw ty mi odpowiedz, a później ja udzielę odpowiedzi.

 – Karolina miała naprowadzić cię na Engela i tak też zrobiła. Zaskoczyłeś nas, kiedy przyszedłeś do jego domu w poniedziałek rano. Chcieliśmy dać ci trochę czasu i dopiero po kilku dniach znowu zacząć podchody. W pierwotnej wersji Elmira miała być siostrą Karoliny. Wiesz, dla lepszego efektu.

 – Pijany z miłości głupek poszedłby bez wahania ratować jej siostrę. Taki był plan? Rozkochać mnie, a następnie wykorzystać. – Otarłem płynące łzy. Czułem pustkę i ciężar zakłamania pod jakim śpi cały nasz świat.

 – Sam sobie dopowiedz.

 – Przekaż Wiktorowi, że przyjdę do jego domu dzisiaj wieczorem. Tam porozmawiamy i rozstrzygniemy to na dobre.

 – I mam ci uwierzyć, że sam wpakujesz się w ich łapska?

 – Mam dość ucieczki. Łowczy zniszczyli mi życie, więc równie dobrze mogę usłyszeć całą prawdę i odejść.

 Bogdan spuścił z tonu, widząc że nie żartuję. Sięgnął po papierosa, zaciągnął się porządnie. Mimo wieku wyglądał całkiem ładnie w otoczce jesieni. Mijając go na ulicy, w życiu nie podejrzewałbym, iż zarabiał na życie mordując ludzi.

 – Nic dziwnego, że zawsze wyprzedzają cię o krok, skoro jesteś taką sierotą.

 – Masz rację – odparłem. – Poczęstujesz mnie papierosem?

 Po chwili paliliśmy obaj. Dwóch mężczyzn, stojących po przeciwnych stronach barykady, otoczonych przez jesienne liście i mężczyzn, zapijających paskudną przeszłość i wcale nie lepszą przyszłość.

***

 Często zastanawiałem się, co czuje człowiek kilka godzin przed egzekucją. Czy organizm nie dopuszcza myśli, że to już koniec? Że wtyczka zostanie wyciągnięta z kontaktu i powrócimy do stanu przed urodzeniem? Może siedząc w celi śmierci, próbowałbym wyobrazić sobie, jak to będzie po drugiej stronie? Tylko nawet przy sporej dozie wyobraźni, jak przedstawić brak uczuć, myśli, problemów, radości, bólu i oddechu? Jak zobrazować sobie nieistnienie? Czy w ostatnich godzinach wypadałoby odwiedzić księdza i powiedzieć: „Alleluja! W końcu, kurwa, uwierzyłem w latającego na chmurze faceta z brodą, którego nie rusza przelewane z roku na rok morze krwi!” Niestety nawet mój poziom naiwności nie jest tak niski, by to przełknąć, choć strach przed nieznanym mnie do tego nakłania.

 Większą część dzieciństwa spędziłem na prowincji, ale miasto nocą uważam za jedno z najpiękniejszych zjawisk. Światło lamp, niosące się poprzez ciszę, śmiechy ludzi, popijających wódkę w ukryciu przed wścibskim wzrokiem straży miejskiej. Gwiazdy i księżyc, prześwitujące liście, które już niedługo wylądują na ziemi i przejdą do przeszłości. Nieme sylwetki ludzi, przemykające za oknami bloków, odpoczywające po ciężkim dniu walki z chorym systemem.

 W tym wszystkim byłem ja. Jeden z uszkodzonych trybików wielkiej machiny, który już niedługo stanie twarzą w twarz z własnym przeznaczeniem. Uciekałem od niego, jak długo mogłem, ale czy koniec końców wszyscy nie skończymy na polu bitwy z mieczem w dłoni? Można się oszukiwać do woli… Jestem tego najlepszym przykładem. Prędzej czy później i tak poczujesz oddech łowców na karku. U każdego wyglądają inaczej, lecz ich zadanie jest zawsze takie same.

***

 Dotarłem pod bramę Engela kilka minut po dziewiątej wieczorem. Była otwarta. Najwyraźniej komitet powitalny nie mógł się mnie doczekać. Westchnąłem i zebrałem pozostałą odwagę.

 Wyjąłem papierosa i ruszyłem. Minąłem fiata Karoliny; „a więc ona też przyjechała obejrzeć przedstawienie”. Nacisnąłem klamkę i wszedłem do środka.

 W dużym pokoju czekało na mnie jakieś piętnaście osób. Dziesięć z nich, ubranych w dziwne niebieskie szaty, rozpoznałem bez problemu. Morderców własnej rodziny raczej nie sposób zapomnieć. W dłoniach trzymali broń automatyczną, co skojarzyło mi się z filmami gangsterskimi. Na twarzy wykwitł mi uśmiechem.

 – Co za jebana groteska.

 – Witaj, wielki Nidhhöggr – rzekł jeden z pajaców w niebieskiej szmacie. – Znów się spotykamy.

 – Skończ pierdolić. Biegacie za mną po całej Europie, bo myślicie, że jestem zagrożeniem. Pieprzone świry!

 Ostatnie słowa wykrzyczałem, a lufy karabinów powędrowały w moją stronę. Byli cholernie przewrażliwieni lub aż tak się mnie bali.

 – Jak możesz z nimi współpracować? Przecież to banda lunatyków! – zwróciłem się do Wiktora. – Chociaż jakby dobrze o tym pomyśleć, to pasujecie do siebie. Psychol, posuwający własną siostrę też raczej nie jest wiele wart.

 – I tak odnajdę Elmirę. Miłość zawsze zwycięża.

 – Nie wiesz, co to miłość, chory skurwysynie. Jesteś tak samo pierdolnięty jak twoja matka. Łowcy zabiją mnie, a później ciebie. Myślisz, że oni są normalni? Nawet nie masz pojęcia, z kim zawarłeś sojusz… A ty? – zwróciłem się do Karoliny. – Od początku wodziłaś mnie za nos. Jesteś potworem.

 Czekałem aż splunie mi w twarz albo się zaśmieje, a tylko spuściła wzrok i odparła:

 – Takie jest życie, Jacku. Nic nie potrafisz zrozumieć.

 – Chyba faktycznie nie potrafię zrozumieć skurwysyństwa. No już, strzelajcie! Po to przejechaliście taki kawał drogi!

 Zamknąłem oczy i przygotowałem się na ból. W głowie przywołałem twarze rodziny. Uśmiechająca się matka, ojciec z papierosem w dłoni i pokryty tatuażami dziadek. Tak bardzo ich kochałem i chciałbym wierzyć w to, że istnieje życie po śmierci. Wtedy moglibyśmy kolejny raz spojrzeć sobie w oczy.

 Sekundę później usłyszałem strzały. O mało nie narobiłem w gacie. Ktoś powalił mnie na podłogę. Otworzyłem oczy, to była Karolina. Pomieszczenie wypełniły latające kule, pierze wylatujące z kanap i odłamki szkła. Grupa ludzi z wysokim mężczyzną na czele, którego zaropiałą gębę skądś kojarzyłem, torowała sobie drogę. Dźwięk terkoczących karabinów szturmowych był nie do zniesienia. Odchodziłem od zmysłów. Do tego leżała na mnie Karolina. Bałem się, że ma nóż i chce mi podciąć gardło, więc dałem jej w gębę. Raz, drugi i trzeci. Jej piękną buzię zalała krew, a ja nie mogłem uwierzyć, co wyprawiam. „Jak do tego doszło?” – zastanawiałem się – „jeszcze ponad miesiąc temu miałem pracę i kumpli do butelki piwa, a teraz to gówno!”

 Gdzieś w środku zapłonął ogień, ostatni raz czułem go, gdy zostałem skatowany w alejce. Przestałem nad sobą panować. Zmieniałem się; unosiłem w nicości. Już nie istniał Jacek. Nie istnieli przyjaciele i wrogowie, czy ludzie w ogóle. Zamieniałem się w wieczność. Śmiertelnicy nie mieli nade mną żadnej władzy.

 Nadchodził Nidhhöggr.

***

 Widziałam wbiegającą armię Tokarzewskiego. Gość z zaropiałą twarzą wraz ze swymi ludźmi wpadli do środka i bez żadnego ostrzeżenia otworzyli ogień. Na szczęście zdążyłam doskoczyć do Jacka i powalić go na podłogę. 

 Wyrządziłam w ciągu krótkiego życia wiele zła, a najbardziej żałowałam okłamywania Jacka. Nie interesował mnie Engel, jego szantaże ani tym bardziej świry w błękitnych szatach, pieprzący coś o Ragnaröku. Oszukałam wielu ludzi, jednak Jacek był ostatnim z nich. Nie wiem kiedy, lecz pokochałam jego zagubienie i brak nadziei. Nic nie sprawiało mi większej przyjemności, niż patrzenie w jego podkrążone, wypełnione smutkiem oczy. „Jeżeli uda mi się wyjść z tej sytuacji bez szwanku, to wszystko mu wynagrodzę”.

 Pierwszy raz w życiu pragnęłam uratować czyjeś życie i dostałam za to w twarz. Jacek musiał być na mnie wściekły, co oczywiście rozumiałam, choć takiego ataku nie wzięłam pod uwagę. Jego ręka raz za razem masakrowała moją głowę, aż miałam ciemno przed oczami.

 – Jacek, proszę, przestań – chciałam krzyknąć, lecz z gardła wydobył się tylko szept. – Nie jestem twoim wrogiem.

 Atak ustał i w końcu mogłam odetchnąć, gdy powietrze wypełniła elektryczność. Drżałam pod wpływem energii, jakbym została uderzona przez błyskawicę. Gdy spojrzałam na Jacka, wstrzymałam powietrze z przerażenia. Ciało chłopaka pokryło się łuskami i uniosło w powietrze. Uderzały w nie kule wystrzelone przez walczących ze sobą ludzi. Jego nogi zlały się w ogon, a oczy zalśniły szkarłatem. Z sekundy na sekundę mężczyzna, do którego poczułam miłość, przybierał postać węża. I rósł. Najpierw rozmiarami przypominał samochód, następnie ciężarówkę, a potem samolot. Przerażenie i ból rozbitej twarzy sprawiały, że miałam ochotę ruszyć do drzwi wejściowych i zniknąć w ciemności. Niestety, gdybym podniosła głowę, to na pewno któraś z kul by w niej utkwiła. Poza tym ogon węża szerokości tunelu kolejowego oplótł ściany, jakby nie chciał nikogo wypuścić. W końcu głowa bestii zawisła w miejscu, gdzie chwilę wcześniej znajdował się dach i obserwowała spokojnie walczących. Z psyka kapał jad, który wypalał w ludziach dziury do kości. Łowcy musieli zdawać sobie sprawę z niebezpieczeństwa, ponieważ przestali wymieniać ogień z ludźmi Tokarzewskiego i zaczęli strzelać do węża.

 – Tyle lat, a wy wciąż się nie nauczyliście – rzekł Nidhhöggr głosem demona. – Nic nie może mnie powstrzymać!

 Po tych słowach zaczął rozrywać ludzi na strzępy. Wciąż leżąc na podłodze, widziałam latające ręce, nogi, głowy i palce. Opadała na mnie ciepła krew. Było jej mnóstwo. Nieprzyjemnie przesiąkała przez ubranie. Gdy otworzyłam usta do krzyku, wpadł do nich kawałek mięsa. Zadławiłam się i w końcu zwymiotowałam na podłogę. Jeden z mężczyzn dostrzegł mnie i obdarzył uśmiechem. Nie wiedziałam nawet po czyjej jest stronie, ale to okazało się nieważne. Lufa pistoletu powędrowała w moim kierunku. Wiedziałam, że to już koniec, więc spojrzałam na ociekającego krwią węża i wyszeptałam:

 – Kocham cię.

 Czerwonego oczy zwróciły się na mnie. Z pyska wyleciała potężna kula jadu, która trafiła mężczyznę z bronią prosto w głowę. Pierwszy raz mogłam widzieć, jak czyjaś twarz spływa niczym makijaż na deszczu. Nieznajomy chwiał się jeszcze kilka sekund, z czaszką utrzymywaną przez topniejący kark, a następnie runął w zalegające na podłodze ciała.

 Schronienie, w którym się znajdowałam, przestało być bezpieczne, ponieważ kanapa pod wpływem kwasu i kul przypominała bardziej ser narysowany przez szaleńca niż mebel. Z braku lepszego pomysłu, poczołgałam się w stronę drzwi do piwnicy. Nie było łatwo. Pokryte warstwą posoki panele zachowywały się jak lód. Kolana i łokcie nie miały żadnego oparcia. Zatrzymałam się przy drzwiach i sięgałam po klamkę, ktoś na mnie wpadł. Pokrywał go jad. Nie mogłam nic zrobić, jak tylko zrzucić rozpadającą się kurtkę. Kilka razy dotknęłam podczas tej czynności przeklętej substancji, która wypaliła mi skórę aż do kości. Ledwo widziałam na oczy z bólu i strachu, dlatego ostatkiem sił przekręciłam klamkę i wpadłam do środka.

 Gdy spadłam ze schodów, dziękowałam Bogu, że nie były zrobione z betonu. Inaczej moja ucieczka skończyłaby się złamanym karkiem. Gdy wylądowałam na ziemi, zerknęłam w górę. Najwyraźniej nie tylko ja wpadłam na pomysł, by skryć się w piwnicy – w drzwiach pojawił się Bogdan. Jego twarz pokrywała jucha. Mimo tego, iż był leworęczny, trzymał pistolet w prawej dłoni, ponieważ tylko ta mu została. Z ramienia wystawała mu kilkucentymetrowa kość, jakby go przedrzeźniając.

 – Karolina… ratuj się…

 Zdołał wypowiedzieć wyłącznie te słowa, nim zniknął w pysku węża wraz z framugą i kilkoma schodkami. „Żegnaj, Boguś” – pomyślałam. – „Nie byłeś najgorszym z ludzi”. To wszystko wina Wiktora i jego rodziny. Oni od pokoleń niszczyli życie mieszkańców Perun. To miasto radziłoby sobie o wiele lepiej, gdyby wyciąć w pień wszystkich bogatych skurwysynów, których pieniądze stanowią jedyne prawo.

 Wstałam i zatoczyłam się na pokrytą kurzem półkę. Na górze coś wybuchło. Z minuty na minutę było słychać coraz mniej krzyków. Jęki również ustawały, jakbyś ktoś dobijał rannych. Wyobraziłam sobie umierających łowców i wielki pysk węża nad nimi. Czy warto było niszczyć życie Jacka? Zabić jego rodziców i dziadka? Bawić się w łowcę?

 Nim zdołałam odpowiedzieć na te pytania, do piwnicy wpadł Wiktor. Nie wyglądał najgorzej, biorąc pod uwagę, co przed chwilą miało miejsce. Najwyraźniej sprawnie uniknął jadu węża, lecz o wiele gorzej poszło mu z pociskami. Jeden rozorał mu kość policzkową i rozerwał ucho. Drugi natomiast przebił na wylot rękę, która bardzo obficie krwawiła.

 – Karolina? To ty żyjesz!?

 – Póki co.

 – Idealnie. – Zaczął odsuwać jedną z półek. – Reszta nie miała tyle szczęścia. Bezmyślny wąż nie patrzył, kogo zabija.

 Serce na chwilę mi zamarło. Dom Engelów był naprawdę duży, tak samo jak ich pokój dzienny. W takim razie musiało zginąć jakieś czterdzieści osób. Boże najdroższy; czterdzieści dusz opuściło ziemski padół, tylko z powodu jednej dziewczyny i obłąkanego faceta. Trudno w to uwierzyć.

 – Łowcy również nie żyją?

 – Próbowali odprawiać jakiś rytuał, który rzekomo miał przywrócić Jacka do ludzkiej formy. Jedyne co osiągnęli, to dodatkowe kilkanaście sekund życia. Może gdyby mieli więcej czasu, to by się powiodło.

 – Czyli też padli?

 – Tak jak mówiłem. Wszyscy są martwi. Pan Zaropiała Twarz wraz z ludźmi Tokarzewskiego. Dałem nogę, gdy tam czarowali. Może jeszcze wyjdziemy z tego cało.

 Spojrzałam na wystające spod skóry kości i zapytałam:

 – Jak to?

 Wtedy poczułam lufę pistoletu tuż za lewym uchem.

 – Nie jestem głupi. On cię nie zabił, bo zawróciłaś mu w głowie. Zawsze potrafiłaś to robić z facetami.

 – Wiktor, proszę cię.

 Za półką znajdowały się drewniane drzwi, a dalej tunel. Wepchnął mnie do niego.

  – Daj już spokój z zabijaniem. Przecież widzisz, że to do niczego nie prowadzi!

 Nie chciał słuchać. Szarpnął mnie na tyle mocno, że upadłam i rozbiłam kolano. „Kolejne krople krwi przelane za beznadziejną sprawę” – pomyślałam.

 – Wstawaj, głupia krowo, bo dostaniesz kulę w łeb na miejscu!

 Nieraz widziałam Wiktora, gdy wpadał w furię. Pamiętam, że jego matka miała z tym również spore problemy. Dlatego wolałam nie ryzykować i zamilkłam. Przez następne minuty szliśmy tunelem, który oświetlały wiszące pod sufitem żarówki. Powietrze wypełniał zapach wilgoci i krwi, pokrywający nas od stóp do głów. Dotarliśmy do pomieszczenia z łóżkiem, które skojarzyło mi się z lochem.

 – To tu ją trzymałeś, prawda? Tu gwałciłeś Elmirę.

 Ledwo na mnie spojrzał. Krew z rannej dłoni ściekała mu na palec serdeczny, a następnie dalej skapywała na ziemię. Miałam nadzieję, że po tych śladach ktoś nas znajdzie. Niech będzie to nawet policja z Perun. Chciałam po prostu mieć to wszystko za sobą i przeprosić Jacka. Nie oczekiwałam wybaczenia, jednak od czegoś musiałam zacząć.

 Pół godziny później dotarliśmy do drzwi z żelaza. Wiktor wyciągnął klucz i przekręcił go w zamku. Coraz bardziej czułam się jak w jakimś filmie traktującym o średniowieczu. Gdy przestąpiliśmy próg, zobaczyłam jezioro, mały drewniany pomost i łódkę. „A więc tak wygląda twój plan ucieczki” – pomyślałam, a na twarzy wykwitł mi uśmiech. – „Przynajmniej ostatnim, co zobaczę, będą wody jeziora, które tak bardzo kocham. Ludzie w domu zginęli w potworniejszy sposób, więc powinnam się cieszyć, prawda?”.

 – Właź na łódkę i łap za wiosła.

 – Chyba ty tu jesteś mężczyzną?

 Engel uderzył mnie w twarz, co otworzyło na powrót rany, z których obficie popłynęła krew. Część wlała mi się do gardła, utrudniając oddychanie. Nie zniosłabym już więcej cierpienia, więc posłusznie zaczęłam wiosłować. Wypalone dziury w palcach nie ułatwiały sprawy, jednak widok wykrwawiającego się Wiktora dawał nadzieję, że jeszcze wyjdę z tego cało. W końcu przecież może zabraknąć mu sił i straci przytomność. Tak podpowiadał mi rozsądek, bazujący na dziesiątkach obejrzanych filmów.

 – Po co ci Elmira? Mógłbyś mieć wszystkie kobiety świata, a wybrałeś ją. Możesz mi wyjawić, o co w tym chodzi?

 Wiktor odgarnął włosy z czoła, rozparł się wygodnie na łódce i podjął:

 – Skoro i tak wszystko trafił szlag, to mogę ci powiedzieć. Nienawidziłem Matyldy. Nasza matka była złem wcielonym, a Elmira bardzo mi ją przypominała. Przeklęty Tokarzewski zabił ją, nim zdążyłem się zemścić.

 – Tokarzewski zabił twoją matkę, bo chciał uratować przed tobą Elmirę, więc gdzie tu sens?

 – Pieprzenie się z Elmirą dodawało mi skrzydeł. Gdy w nią wchodziłem, gdy spoglądałem w jej oczy odziedziczone po matce, to zdawałem sobie sprawę, że dorastam i godzina zemsty nadchodzi.

 Spojrzałam w niebo, lecz nie było widać gwiazd. Ranek i popołudnie należały do słońca, jednak wieczór i noc do mgły. Tak jak zawsze. Dookoła tylko mleczna biel i chlupot wody. Całkowity spokój. „Może już jesteśmy w zaświatach?” – zastanawiałam się. – „Może wąż zabił nas wszystkich i przyjdzie mi przez wieczność dryfować z Engelem na tym kawałku drewna? A jeżeli tak, to dlaczego ja muszę wiosłować?”

 – Co masz zamiar ze mną zrobić?

 – W innych okolicznościach bym cię… – Wiktor zamilkł, gdy coś poruszyło się w wodzie. – W innych okolicznościach bym cię oszczędził. W końcu mi pomogłaś.

 – Pomogłam ci, bo obiecałeś uratować moją galerię.

 Wiktor zaśmiał się i rzekł:

 – Najwyraźniej nigdy nie nadejdą czasy, gdy sztuka będzie się opłacać. A poza tym, to pomogłaś mi, ale zapłaty nie dostaniesz. Chyba, że satysfakcjonuje cię kula w łeb.

 Wycelował we mnie broń.

 – Dlaczego mi to robisz? – zapytałam. Nie czułam strachu. W tamtym momencie nie czułam nic.

 – Już ci mówiłem. Jacek się zakochał, a ja mam zamiar zamienić waszą miłość w dramat. Pa, pa!

 Czy on naprawdę sekundę przed strzałem powiedział do mnie „pa, pa”? Nie mogłam w to uwierzyć. Nie chciałam zostać kolejną ofiarą Engelów, więc w ostatniej chwili odrzuciłam wiosła i doskoczyłam do Wiktora. Był o wiele silniejszy, lecz mocno ranny. Gdy czułam, że wygrywa, wsadziłam mu palec w dziurę po kuli i powoli przekręcałam.

 – Ty suko!

 – Już dawno powinieneś umrzeć, Wiktorze. Jesteś szalony, tak samo jak twoja matka.

 Po tych słowach szarpnęłam go i zaczęłam przerzucać przez burtę. We mgle zalśniły dwa szkarłatne ślepia. Wąż niemal bezszelestnie podpłynął do łódki i wciągnął Engela do wody.

***

 Siedziałam w łódce niemal z dwadzieścia minut, obserwując unoszącą się mgłę i falującą wodę. Jedynym dźwiękiem, który zdołałam usłyszeć przez ten czas, był gwizd nadjeżdżającego pociągu. Przed oczami dryfowały mi chwile spędzone z Jackiem. Jego pełne goryczy słowa, obita twarz i niemożność sprostania wymogom społeczeństwa. Gdy pierwszy raz o nim usłyszałam, sądziłam, że mam do czynienia z typowym gnojkiem, który ucieka przed jakimiś ludźmi, ponieważ narobił głupot i nie chce przyjąć kary. Dopiero przy pierwszym spotkaniu, gdy wpadł do mieszkania mojej koleżanki i zaczęłam słuchać jego pijanych słów, zmieniłam zdanie. To nie był człowiek pokroju Wiktora, lecz jego zupełne przeciwieństwo. Nie mogłam dostrzec w nim żadnego zagrożenia. I ten ranek na drugi dzień, gdy przywitał mnie kawą, a ja go jeszcze opieprzyłam. Gdzie nerwy? Gdzie przechwalanie się kumplom, że mnie zaliczył? Gdzie typowo samcze zachowanie? Musiałam udawać niedostępną, ponieważ tego wymagała rola. Mężczyźni kochają najbardziej to, czego nie mogą mieć. Z tak samotnym chłopakiem jak Jacek, sprawa wydawała się dziecinnie prosta. Już widziałam górę pieniędzy, którą dostaje od Engela za dobrze wypełnione zdanie. We własnym zadufaniu nie przemyślałam jednego – że trafię na dobrego człowieka, który zawróci mi w głowie.

 – Jaki szaleniec tworzy taki świat? – zapytałam gwiazd. Nie widziałam ani jednej, jednak gdzieś tam były. Tak samo jak Bóg. – I co ja mam ze sobą teraz zrobić?

 Usłyszałam chlupot wody, a następnie i słowa:

 – Na początek radziłbym ci wskoczyć do wody. Nie ma nic lepszego niż kąpiel nocą.

 Serce mało nie eksplodowało mi z przerażenia. To był głos Engela. Pieprzony Wiktor pokonał węża i wrócił, by zaciągnąć mnie na dno jeziora.

 – Bardzo śmieszne. – Rzuciłam się na Jacka. Musiałam go dotknąć, gdyż przez tę cholerną mgłę wszystko wydawało się snem.

 – Jezu, co ci odbiło? Spokojnie!

 Drżącymi dłońmi, nie zwracając uwagi na ból, wciągnęłam go na łódkę i przytuliłam. Jadąc dzisiejszego wieczoru do Engela, byłam pewna, że nie przeżyjemy. Wzięłam ze sobą broń i miałam plan ucieczki. Niestety, otoczona przez kilkudziesięciu żądnych krwi mężczyzn, nie miałabym wielkich szans. Na szczęście pojawił się ten „potwór” i wszystko rozwiązał. Fakt, zrobił to w najgorszy z możliwych sposobów, ale nie było innego wyjścia.

 – Tak bardzo się cieszę się, że żyjesz.

  Nie chciałam płakać. Myślałam, że jestem zbyt zmęczona, by wylać choć jedną łzę, lecz myliłam się kolejny raz.

 – Przepraszam cię za wszystko. Wiem, że jestem okropnym człowiekiem.

 – Nie musisz przepraszać. Nie mam pretensji.

 Zesztywniałam. Po tym wszystkim nie był wściekły?

 – Jak to, nie masz pretensji? Manipulowałam tobą. Prawie zginąłeś z mojego powodu, więc jak możesz nie być zły?

 Spojrzał na mnie. Jego oczy były jeszcze bardziej puste niż zwykle. Czy to moja wina? Czyżbym zabiła w nim ostatni płomień nadziei, który chował gdzieś w środku z dala od świata zewnętrznego?

 – Przepraszam, że uderzyłem cię w twarz. – Dotknął mojego policzka. – Myślałem, że masz broń. Poza tym byłem przerażony.

 Pocałowałam go i jeszcze raz przytuliłam.

 – Nie mam pretensji. Proszę, odpowiedz na moje pytanie.

 – Nie widzę sensu, by robić sceny. Wybaczam ci, Karolino. To nie pierwszy raz, gdy wpadłem w tego typu kłopoty.

 – I tak po prostu wszystko wróci do normy?

 Jacek zaśmiał się. Ciarki przeszły mi po plecach. Wyglądał niczym szaleniec, jakby pozostała w nim jakaś część węża.

 – Nie. Nie wiem, czy kiedyś ci zaufam. Nie wiem, dokąd mam uciekać po tym wszystkim. Nie wiem nawet, co robić ze swoim życiem.

 Może wąż był tam zawsze, tylko go nie dostrzegałam?

 – Jeszcze wszystko będzie w porządku. Będę o to walczyć – rzekłam stanowczo i złapałam za wiosła. – Płyniemy do brzegu.

 – Ja będę wiosłował. – Spojrzał na mnie.

 Kolejny raz miałam ochotę rozpłakać się niczym mała dziewczynka. Jego oczy mówiły, że już nic nie będzie w porządku. Poczułam się, jakbym siedziała na łódce z trupem.

---

Autor: Marek Trusiewicz.

---

Opowiadanie pochodzi z książki Panopticum. 

Aby przeczytać całą książkę przejdź do następnych części lub pobierz wersję PDF z podstrony https://straszne-historie.pl/panopticum/

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Na pewno wrócę do tego dystopijnego opowiadania nie raz, świetnie się czytało.
Odpowiedz
.
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje